Barton Beverly - Piąta ofiara.doc

(410 KB) Pobierz

Beverly

Barton

 

 

Piąta ofiara

 

 

 

Tytuł oryginalny:

The Fifth Victim

 

349

 


Prolog

 

Ciemność. Chłód. Cisza przed świtem. Wiatr smagający korony wysokich, starych leśnych drzew. Nad Scotsman's Bluff wkrótce wzejdzie słońce. Miał zaatakować w chwili, kiedy na ołtarz spłynie poranne światło. Kiedy dopełni dzieła i poświęci pierwszą ofiarę, rytuał zacznie się od nowa. Jak tylko posmakuje słodkiej, życiodajnej krwi, przestanie odczuwać zimno. Jej krew go ogrzeje, da mu siłę i przygotuje do kolejnych ceremonii, które doprowadzą do najważniejszej przemiany w jego życiu. Przez te wszystkie lata pilnie poszukiwał doskonałości, największej mocy, nieustannie czerpiąc siły ze zwykłych śmiertelników.

Zmierzył wzrokiem nagie ciało dziewczyny, przywiązanej do drewnianego ołtarza. Długie, jasne włosy owiewały jej anielską twarz, a lodowaty wiatr pieścił ponętne ciało. Jej powieki drgnęły. To dobrze. To znaczy, że środek, który jej podał, przestawał działać i do ceremonii zdąży się wybudzić. Uwielbiał obserwować przerażenie i strach na ich twarzach, kiedy pojmowały, co się z nimi stanie.

Uśmiechnął się, zrzucając ciemną pelerynę. Nie ma pośpiechu. Po wszystkim będzie miał czas, żeby rozkoszować się ofiarą tak długo, jak tylko będzie chciał. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaplącze się do lasu o świcie w styczniu. Oprócz niego i dziewczyny.

Położył misternie rzeźbiony drewniany futerał na jej drżącym ciele, otworzył go i wyjął ciężki miecz, a futerał odłożył na ziemię. Czekał, wpatrując się w niebo.

Jęknęła, ale knebel w ustach nie pozwolił jej na nic więcej. Spojrzał na nią, przesunął dłonią po jej nagich piersiach i uniósł miecz ku niebu.

Nad Scotsman's Bluff rozciągała się bladoróżowa zorza, ledwie widoczna na ciemnym niebie.

-              Zaraz, moja owieczko. Zaraz.

Słońce witało nadejście nowego dnia, oświetlając coraz większy fragment nieba. Zerwał knebel z ust dziewczyny. Krzyknęła. Trzymając miecz nad głową, wypowiedział święte słowa w starożytnym języku.

-              Z głębi piekieł wysłuchaj mnie i wejrzyj na mój czyn. Niech ta ofiara będzie ci miła. Składam ci ją, byś zaspokoił pragnienie i spełnił mą wolę.

Zaczął opuszczać miecz niżej i niżej. Rozpłatał ją od szyi do pępka. Jej martwe oczy patrzyły w górę, na korony drzew.

Wytarł ostrze miękką szmatką i odłożył miecz na miejsce, a poplamiony krwią materiał wsadził do plastikowego worka i wrzucił do futerału. Kiedy pochylił głowę, żeby dotknąć wargami otwartej rany, krew była jeszcze ciepła. Lizał, ssał i połykał krew, chłonąc siłę witalną ofiary, nim się ulotni.

 

Genevieve Madoc obudziła się nagle, zlana potem, w wilgotnej flanelowej koszuli. Jej serce łomotało w niebezpiecznie szybkim rytmie. Poderwała się i usiadła na łóżku.

-              O Boże! O Boże! - jęknęła, przypominając sobie sen - mroczną, przerażającą wizję śmierci.

Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze. Nie znosiła tych chwil następujących tuż po wizji. Była wtedy osłabiona i bezbronna, niezdolna do najmniejszego ruchu. Opadła na łóżko, zanurzając głowę w pościeli. Kiedy odzyska dość sił, żeby sięgnąć po telefon stojący na nocnej szafce, zadzwoni po pomoc do Jazzy. A na razie będzie leżeć i czekać. I modlić się, żeby obrazy nie wróciły. Wizje nawiedzały ją we śnie, ale równie często doświadczała ich na jawie.

Drudwyn podniósł się z ręcznie tkanego dywanu przed kominkiem i poczciwymi oczami poszukał w ciemności swojej pani. Zawył zaniepokojony.

-              Nic mi nie będzie - uspokoiła go łagodnym szeptem i zaczęła przemawiać do niego w myślach, telepatycznie zapewniając, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Wielki mieszaniec zatoczył się, uderzył bokiem o łóżko, po czym z łoskotem opadł na drewnianą podłogę. Wyczuła jego nastrój i zorientowała się, że zadziałał u niego instynkt obronny. Pies, którego wychowała od szczeniaka, uważał się za jej obrońcę. Powstał z krzyżówki wilka z mieszańcem owczarka niemieckiego i labradora i dzięki temu był wyjątkowy. Podobnie jak ona. Wprawdzie szkocko-irlandzkie, angielskie i indiańskie korzenie nie należały w tych regionach do rzadkości, ale dar jasnowidzenia, który odziedziczyła po babce, na pewno był niezwykły.

Leżała w łóżku, czekając, aż odzyska siły, ale nie mogła przestać myśleć o wizji. Gdzieś została zamordowana młoda kobieta. Genny była tego tak pewna, jak własnego nazwiska. Nie widziała twarzy dziewczyny, jedynie jej nieskazitelne nagie ciało i ogromny miecz, który rozciął ją na pół jak dojrzały melon. Poczuła w żołądku gorycz, która podeszła jej do gardła i paliła w przełyku.

Nie, tylko nie to. Tylko nie mdłości. Nie teraz. Nie mam siły, żeby wyczołgać się z łóżka. Starała się zapanować nad żołądkiem.

Kto mógł popełnić tak ohydną zbrodnię? Jakim trzeba być potworem, żeby składać ofiarę z człowieka?

Jej kuzyn Jacob wspominał, że w okolicy ktoś złożył kilka rytualnych ofiar ze zwierząt - cztery od Święta Dziękczynienia. Czyżby były tylko wstępem do zabicia człowieka?

Najpierw zadzwoni do Jazzy, a potem do Jacoba. Nie zdąży już pomóc tej kobiecie, ale jako szeryf okręgu będzie musiał przeprowadzić śledztwo w sprawie morderstwa.

I co mu powiesz? - spytała samą siebie. Zrozumie, jeżeli wytłumaczysz mu, że miałaś kolejną wizję, tyle że tym razem o wiele okrutniejszą niż wszystkie poprzednie. Płynie w nas ta sama krew. Nie zlekceważy tego, nie powie, że to tylko koszmarny sen.

Piętnaście minut później zdołała przesunąć się na brzeg łóżka. Podniosła słuchawkę i wybrała numer Jazzy. Dopiero po pięciu sygnałach usłyszała zaspany głos.

-              Do cholery, kto wydzwania o tak nieludzkiej porze?

-              Jazzy?

-              Genny, to ty?

-              Tak. Proszę...

-              Już jadę. Nie ruszaj się.

-              Dziękuję.

Kiedy Jazzy się rozłączyła, Genny wybrała numer Jacoba. Odebrał po drugim sygnale. Jej kuzyn był rannym ptaszkiem, tak jak ona, i o tej godzinie pewnie robił sobie śniadanie.

-              Butler, słucham - odezwał się niskim, głębokim barytonem.

-              Jacob, tu Genny. Proszę, przyjedź do mnie... zaraz.

-              Co się stało?

-              Miałam sen... wizję.

-              Dobrze się czujesz?

-              Nie, ale zaraz mi przejdzie. Zadzwoniłam do Jazzy. Przyjedzie niedługo. Ale muszę ci powiedzieć... - Nagle straciła głos.

-              Co powiedzieć?

-              Ktoś został zamordowany. - Odkaszlnęła. - Młoda kobieta. Ciało znajdziesz w Cedar Tree Forest, niedaleko stąd. Widziałam... oczami zabójcy... widziałam... - Wzięła głęboki oddech. - Podziwiał wschód słońca nad Scotsman's Bluff.

-              Jesteś pewna, Genny? Na pewno nie był to zwykły koszmar?

-              Na pewno. Już za późno, żeby ją uratować, ale trzeba odszukać ciało, a może przy okazji znajdą się wskazówki dotyczące mordercy. Musisz szybko tam dotrzeć. Chyba będę w stanie zaprowadzić cię dokładnie w to miejsce.

-              Cholera... - wymruczał pod nosem Jacob.

-              Jacob?

-              Tak?

-              Przywiązał ją do czegoś w rodzaju ołtarza i złożył w ofierze. Chyba... chyba wypił jej krew.

-              Sukinsyn!

 

 

Rozdział 1

 

Agentka specjalna FBI Teri Nash spojrzała na faks, który trzymała w dłoni. List i zdjęcie. Czekając, aż Dallas wyjdzie spod prysznica i się ogoli, siedziała przy jego zagraconym biurku w rogu salonu. Faks przyszedł, kiedy relaksowała się przy dżinie z tonikiem. Nie spotykali się już od kilku lat, poza tym była związana z agentem FBI, specjalistą od profili, ale wciąż traktowała Dallasa jak dobrego przyjaciela. Od ośmiu miesięcy - od śmierci jego siostrzenicy - starała się mieć dawnego kochanka na oku. Chociaż do brutalnego morderstwa Brooke podchodził jak do wszystkiego innego - bez emocji i z żelaznym opanowaniem, pod niewzruszoną maską dostrzegała ból. Po pogrzebie wrócił do głównej siedziby FBI w Waszyngtonie i na własną rękę zaczął poszukiwać wszelkich informacji, które mogłyby doprowadzić go do zabójcy siostrzenicy. To, że wykorzystywał bogate zaplecze instytucji do celów prywatnych, stało się kością niezgody pomiędzy nim a zastępcą dyrektora wydziału kryminalnego. Dallas i Tom Rutherford nie lubili się, jednak Tom pozwalał Dallasowi na wiele. Teri zastanawiała się, jak długo to potrwa.

Przeczytała faks po raz trzeci. Była to odpowiedź na list, który Dallas rozesłał do funkcjonariuszy organów porządku publicznego w całym kraju. W ciągu kilku ostatnich miesięcy była to siódma tego rodzaju informacja, ale Teri miała nieodparte wrażenie, że to właśnie na tę Dallas czekał od czasu zabójstwa Brooke. Teri nie chciała więcej patrzeć na zdjęcie z faksu. Jedno spojrzenie w zupełności jej wystarczyło. Widoku młodej blondynki z rozpłatanym ciałem nie da się szybko zapomnieć. Wzdrygnęła się.

Szeryf hrabstwa Cherokee w Tennessee informował o zabójstwie, najwyraźniej rytualnym, do którego wczesnym rankiem doszło w jego okręgu. Szczegóły dotyczące śmierci kobiety właściwie nie różniły się od tych związanych z przerażającym zabójstwem Brooke w Mobile w Alabamie, w maju zeszłego roku.

Teri po raz kolejny przejrzała informacje, pokręciła głową i westchnęła. Wiedziała, że Dallas zniknie, jak tylko zobaczy faks. Chciała go chronić i w głębi duszy miała ochotę wyrzucić faks do śmieci i zachowywać się, jakby nigdy nic. Ich związek był wprawdzie krótki i zakończył się trzy lata temu, jednak Dallas nie był jej obojętny. Biedak wiele przeszedł, a przez kilka ostatnich miesięcy wiele razy zabrnął w ślepą uliczkę. Nie chciała patrzeć, jak znów wyrusza w nieznane, w kolejną pogoń za nieuchwytnym seryjnym zabójcą. Zakładając oczywiście, że teoria Dallasa była prawdziwa i ten okrutny seryjny zabójca faktycznie istniał. Teri nie była pewna, ile wolnych dni zostało Dallasowi. Ani jak długo jeszcze Rutherford będzie tolerował jego nieobecności.

Dallas Sloan wyłonił się z łazienki przylegającej do małej sypialni w trzypokojowym mieszkaniu. Teri wzięła głęboki oddech. Cholera, na widok tego faceta ciągle zapierało jej dech. Jego ciemnoblond włosy były mokre po kąpieli. Miał na sobie tylko białe slipki i prezentował zgrabne ciało w całej okazałości. Nogi i ręce pokrywało brązowe owłosienie, które na środku muskularnego torsu układało się w kształt litery V. Teri z trudem oderwała wzrok od jego ciała i spojrzała mu w twarz. Uśmiechnął się do niej szeroko. Szelmowsko.

-              Tylko podziwiam widok - powiedziała. - Nic nie chcę.

-              Co tam masz w ręce? - spytał, spoglądając na faks.

-              To? - Uniosła dwie kartki niczym trofeum. - Faks.

-              Skarbie, rozumiem, że mnie pożądasz, ale nie rozumiem, dlaczego czytasz moją korespondencję. - Przeszukał zawartość szafy, wyciągnął parę znoszonych dżinsów, włożył je, a z komody wyjął kremowy wełniany sweter i wsunął go przez głowę. - Od kogo ten faks?

-              Od szeryfa Jacoba Butlera z hrabstwa Cherokee w Tennessee. - Podeszła do łóżka, na którym siedział Dallas i wkładał skarpetki.

Wsunął stopy w buty, zawiązał sznurówki i spojrzał na Teri.

-              Chodzi o...

-              W jego okręgu doszło do morderstwa, jak się zdaje, rytualnego. - Teri wyciągnęła dłoń z faksem. - Dzisiaj rano.

Dallas wyrwał jej kartki z ręki, rzucił na nie okiem i zaklął pod nosem.

-              Muszę do niego zadzwonić... natychmiast. - Wstał. - Słuchaj, skarbie, lepiej na mnie nie czekaj, wracaj do pracy. Jeżeli sytuacja jest taka, na jaką wygląda, dziś wieczorem polecę do Tennessee.

-              Na pewno znów chcesz próbować? - Teri chwyciła go za rękę. - Jak dotąd wszystkie informacje, jakie otrzymałeś, okazały się...

-              Teraz jest inaczej. Już na pierwszy rzut oka widać podobieństwa do zabójstwa Brooke.

-              No i co z tego? Przecież zebrałeś już niemało informacji o rytualnych morderstwach i wygląda na to, że kobiety nie miały ze sobą nic wspólnego poza tym, że wszystkie zostały złożone w ofierze.

-              Jakiś związek istnieje na pewno - oznajmił Dallas. - Tylko na razie go nie widzimy. Linc dopiero w zeszłym tygodniu zaczął przygotowywać dla mnie profil, w dodatku robi to po godzinach, żeby Rutherford się nie wtrącał, więc trochę to potrwa.

-              Został ci jeszcze jakiś urlop albo chorobowe? - Doskonale wiedziała, że nie ma sensu sprzeczać się z mężczyzną, którego nie przekona.

-              Trzy dni.

-              A co będzie, jeżeli się okaże, że to zabójstwo, na które czekałeś? Nowy fragment układanki?

-              Wezmę urlop bezpłatny.

-              Tak przypuszczałam.

-              Mogę liczyć na ciebie i Linca, prawda?

-              Nieoficjalnie.

Dallas pocałował ją. Bez namiętności, ze zwykłej wdzięczności.

-              Nie musisz na mnie czekać. Idź już. Zadzwonię do ciebie na komórkę, jeżeli będę dziś wylatywał.

-              Mam nadzieję, że w końcu trafiłeś na właściwy trop. - Teri pogłaskała go po policzku.

Nie kwapił się, żeby odprowadzić ją do drzwi, więc wyszła sama, przystając w progu. Westchnęła. Już zdążył o niej zapomnieć. Wziął telefon i wybrał numer kierunkowy, a potem numer biura szeryfa.

-              Mówi agent specjalny Dallas Sloan z Federalnego Biura Śledczego. Chciałbym rozmawiać z szeryfem Butlerem.

Teri zamknęła drzwi, minęła korytarz i zeszła po schodach na parter. Nie masz tu czego szukać, powiedziała sobie. Nie ma sensu łudzić się, że Dallas zmieni zdanie i zechce się z nią związać na stałe. Musi wyzbyć się ostatnich okruchów nadziei, bo inaczej związek z Lincem nigdy nie stanie się tym, czym powinien.

 

-              Spadnie śnieg. Czuję to w kościach - oznajmiła Sally Talbot, dokładając kolejne polano do pękatego kominka z kutego żelaza.

-              W telewizji zapowiadali deszcz ze śniegiem i deszcz - sprostowała Ludie Smith. - Komu mam wierzyć? Twoim starym kościom czy wykształconemu człowiekowi, który wie wszystko o cumulusach, punkcie rosy i wskaźnikach ciepła?

-              Słowo daję, Ludie, odkąd jesienią zrobiłaś te kursy dla dorosłych, bez przerwy się wymądrzasz.

-              Ja się wymądrzam? - Ludie gniewnie spojrzała na Sally pełnymi wyrazu dużymi, czarnymi oczami. - A ty zadzierasz nosa jak bogaczka, odkąd Jazzy dobudowała do twojej szopy to białe skrzydło.

-              Chcesz powiedzieć, że mój dom to szopa? A twój to niby co? Pałac?

-              Domek - odpowiedziała Ludie. - Po prostu. Domek. Ładny mały domek, jakich wiele w kalendarzach i filmach o angielskiej wsi sprzed II wojny światowej.

-              A co stara indiańska kobiecina ze wzgórz Tennessee może wiedzieć o angielskiej wsi? Poza tym, ten twój dom to żaden domek, tylko wynajęta czteropokojowa, drewniana szopa, taka sama jak moja.

-              No cóż, pani wszechwiedząca, o angielskiej wsi wiem tyle samo, co ty. A kim ty jesteś? Zwykłą stukniętą starą białą krową ze wzgórz Tennessee.

Jazzy Talbot stanęła w drzwiach oddzielających kuchnię ciotki Sally od salonu, która jak zawsze, odkąd tylko Jazzy sięgała pamięcią, kłóciła się zawzięcie ze swoją przyjaciółką Ludie. Ktoś obcy, słuchając dwóch staruszek, dałby głowę, że się nienawidzą, chociaż w rzeczywistości było dokładnie na odwrót. Ludie i Sally przyjaźniły się przez całe życie, ale żadna nigdy nie przyznałaby, jak bardzo kocha drugą. Można było odnieść wrażenie, że ich ulubioną formą rozrywki jest sprzeczanie się na wszelkie możliwe tematy - od pogody po sposób gotowania jarmużu.

Jazzy odkaszlnęła. Obie kobiety w jednej chwili umilkły i odwróciły się do niej. Sally była koścista, miała prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, burzę krótkich białych włosów i błękitne oczy w odcieniu lodu. Ludie, dla odmiany, miała czarne oczy i stalowosrebrne włosy, mierzyła zaledwie metr pięćdziesiąt i była okrągła jak pączek. Jazzy nie miała pojęcia, ile mogą mieć lat, ale domyślała się, że obie skończyły siedemdziesiąt.

-              Kiedy przyjechałaś? - spytała Sally, uśmiechając się od ucha do ucha.

-              Dopiero co. Nie słyszałaś dżipa?

-              Była pochłonięta trajkotaniem - powiedziała Ludie. - Myśli, że spadnie śnieg, ale w telewizji wyraźnie mówili, że...

-              Będzie padał deszcz ze śniegiem, potem pojawi się lód, a potem śnieg - powiedziała Jazzy.

Kobiety spojrzały na nią wielkimi oczami, marszcząc brwi.

-              Skąd... Widziałaś się dzisiaj z Genny, co? - Sally wzięła następny kawałek drewna i wsadziła go do pieca. Zatrzasnęła drzwiczki kominka i wytarła dłonie w wyblakłe dżinsy.

-              Genny powiedziała, że będzie padał śnieg? - spytała Ludie. Jazzy skinęła głową.

-              Słyszałam, jak mówiła do Jacoba, żeby lepiej od razu pojechali na miejsce zbrodni, bo wieczorem będzie brzydka pogoda. Podobno zrobi się naprawdę paskudnie.

-              No to lepiej się przygotujmy - oznajmiła Sally. - Ta dziewczyna zawsze wie, jaka będzie pogoda. Jest taka sam jak jej babka. Melva Mae też miała dar.

-              Straszny los spotkał tę biedną Susie Richards. - Ludie pokręciła głową. - Kto mógł zrobić coś takiego drugiemu człowiekowi? W dodatku siedemnastoletniej dziewczynie?

-              Po co pojechałaś do Genny? - spytała Sally. - Znów miała zwidy?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin