Nepomucka Krystyna - Ukłon w stronę cienia 03 - Nie wierzę w powroty.doc

(1245 KB) Pobierz

 

О

Redaktor: Anna Pawłowicz

Redaktor techniczny: Barbara Michalska

Fotografia na okładce: Mirosław Stelmach

© Copyright by Krystyr ISBN 83-900824-6-2 Wydanie pierwsze

Wydawnictwo ANTA

ul. Kazimierzowska 28 m. 8

02-572 Warszawa

tel./fax 48-29-41

,   '

 

Druk: Zakład Poligraficzny WEMA

 

MOTTO

Świat łamie każdego i polem niektórzy

są jeszcze mocniejsi w miejscach złamania.

Ale takich, co nie chcą się złamać,

świat zabija.

Zabija w równej mierze najlepszych,

najdelikatniejszych i najdzielniejszych.

Jeżeli nie jesteś żadnym z nich,

możesz być pewnym, że zabije cię także,

ale bez szczególnego pośpiechu ...

Ernest Hemingway

307002249000

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Czego ja właściwie tak naprawdę teraz pragnęłam? Wydawało mi się dotychczas, że najważniejsze jest to, aby odnaleźć Waltera. Wierzyłam, że jeśli tylko spotkają się nasze oczy, a my na nowo odnajdziemy utracony czas, moje życie stanie się jednym pasmem szczęścia i radości. Wkradała się jednak coraz częściej wątpliwość. Narastał niepokój i lęk przed czymś nieokreślonym. Miłość stała się nagle mgłą, przez którą nic dokładnie nie widać.

Pełna wewnętrznej rozterki i utajonego smutku, który pojawiał się częściej od powrotu z Zantvoort, zastanawiałam się nad tym wszystkim, zaglądając do skrytki na listy. Było ich kilka, nie licząc rachunku za telefon. Przerzucałam je na schodach, niecierpliwie szukając koperty zaadresowanej ręką Artura. Nie znalazłam. Przyfrunął natomiast dawno oczekiwany list od Mirelli. Popijając nerwowo wystygłą już kawę, rozrywałam błękitną lotniczą kopertę.

„Droga moja..." - zaczynała wyraźnym, trochę kulfoniastym pismem. - „Przyślij odwrotną pocztą wszystkie dane, żebym mogła załatwić ci zaproszenie. Przyjeżdżaj jak najszybciej do Nowego Jorku. Od trzech miesięcy nie sprzedaję już majtek u Plymoutha. Zrobiłam specjalny kurs językowy i pracuję w banku. Zarabiam sporo dolarów tygodniowo. Będziemy obie żyły po królewsku. Zmieniłam także dzielnicę. Mieszkam obecnie w eleganckim atelier z widokiem na rzekę Hudson. Jest tu taki jeden pan Wituś, który szuka żony. Koniecznie blondynki o szczupłych nogach i wysoko skanalizowanej. Od razu pomyślałam o tobie. Ja odpadam. Mimo ciągłego odchudzania się jestem wciąż pulchną brunetką, chociaż trzy razy zmieniałam kolor włosów. Ostatnio na zielony, co jak się domyślasz, świetnie harmonizowało z oczami (rzęsy mi trochę podrosły od smarowania rycyną). Pan Wituś dobrze się prezentuje, ma własny byznes, duży dom na Quinsie i ostatni model sportowego forda z rozsuwanym dachem. Podobno jest super w łóżku (nie ford, tylko pan Wituś). Osobiście nie sprawdzałam, ale tak twierdzi

7

jedna moja znajoma z 63-ej ulicy, a ona wie wszystko o wszystkich. Byłabym szczęśliwa, gdyby wasze małżeństwo doszło do skutku. Miałabym tu wreszcie kogoś bliskiego i świeżo z Polski. Tutejsze towarzystwo już mi się przejadło. Same ploty, intrygi i donosy do naszej ambasady.

Pan Wituś nie ma brzucha, ale za to wszystkie własne zęby" - entuzjazmowała się, podkreślając dwa razy „własne" i powracając do nurtującego ją tematu. - „Obejrzałam go dokładnie na ostatnim party u jednej takiej lekarki z Beverly Hills, którą okradł kochanek i cichaczem wrócił do Polski, chociaż sądziła, że pozostanie na stałe. Nie wiedziała, że w kraju ma żonę i dwoje małych dzieci. Dopiero niedawno рад Wituś otworzył jej oczy. Szkoda, że nie zrobił tego wcześniej. Mogłaby przynajmniej uratować dolary. Podjęła je za namową kochasia z banku. Podobno chciał w coś tam dla niej zainwestować. Pan Wituś pocieszał ją bardzo po chrześcijańsku. Tłumaczył, żeby spojrzała na swoją stratę z innej strony, to znaczy, jako na dobry uczynek w stosunku do zdradzanej żony i dwojga małych dzieci. Ale lekarka nie dała się przekonać i wymówiła mu dom. Przy tym oglądaniu pana Witusia zwracałam uwagę nawet na takie szczegóły, jak brodawki czy też inne naroślaki na twarzy, bo wiem, że jesteś estetką. Nie widziałam żadnych. Na dłoniach także nie, a palce ma nie za krótkie i nie za długie, czyli nie jest ani dusicielem, ani zboczeńcem. Akurat przypomniałam sobie, że dwa bloki dalej ode mnie, na 15-tym piętrze, uduszono dwie kobiety i dziecko. Oglądałam w telewizji. Zrobił to jakiś umysłowo chory, a przy tym pomylił nie tylko wieżowce, ale i piętra. Co do pana Witusia, to ma nos w normie..."

Opis kandydata na męża ciągnął się jeszcze przez pół strony. Dowiedziałam się, że po goleniu używa wody o cytrynowym zapachu i pomyślałam, że brakuje tylko do niego herbaty. Następne dwie stronice Mirella poświęciła sobie oraz narzekaniom, jak trudno w Stanach o mężczyznę na stałe. Boją się małżeństwa, dzieci i alimentów. Jeśli nawet taki jeden z drugim zdecyduje się na małżeństwo, to ma nieprzeciętne wymagania. Żona musi być robotna, dobrze gotująca, a przy tym oszczędna i zdrowa. Leczenie kosztuje majątek. A ona, Mirella, nie nadaje się na bezpłatną gosposię. Szuka miłości, nie garów do szorowania. Nie ma także głowy do interesów, jak nieznana mi osobiście Żabcia, o której Mirella pisze, że po miesiącu pobytu w Stanach usidliła pana Romka - zatrważającego skąpca. Odradzano go jej serdecznie,

8

Żabcia jednak popatrzyła na niego okiem kupca. Stwierdziła, „że się jej nadaje, gdyż będzie z niego dobry kogut" i szybko doprowadziła do ołtarza. Jak wynikało z dalszych relacji Mirelli, Żabcia rzeczywiście miała „handlowy łeb". Począwszy od nocy poślubnej, zainstalowała na nocnym stoliku skarbonkę w postaci porcelanowej świnki z ogromnym brzuchem i różową wstążeczką z serduszkiem przy ryjku. Przed każdym „raziczkiem" - jak podobno określała to pieszczotliwie Żabcia — w pierwszych miodowych miesiącach, musiał karmić brzuch świnki pięciodolarówką. W następnych już tylko dolarem, „w celach statystycznych" -jak mawiała. Inaczej nie dopuszczała go do siebie, strasząc atakami epilepsji. Wolał więc stracić dolara niż płacić lekarzowi. Nie mogła się podobno uskarżać na dobowy utarg.

List Mirelli kończył się ponowieniem zaproszenia, prośbą o szybką odpowiedź i deklaracją, że opłatę za zaproszenie, która wynosi 20 dolarów, a także za wizę, ona, Mirella, bierze na siebie.

List rozbawił mnie i na chwilę oderwał myśli od Artura. Postanowiłam nie odkładać i natychmiast odpisać. Nie miałam zamiaru skorzystać z zaproszenia, a sama myśl o zamerykanizowanym Polonusie z dużym domem i wymaganiami napawała mnie przerażeniem. Przez dłuższą chwilę szukałam papeterii i właśnie gdy się zastanawiałam, do której szuflady mogłam ją wsadzić, odezwał się telefon.

Pewnie Artur - przebiegło mi przez głowę i z ulgą rzuciłam się do słuchawki. Od przeszło dwu tygodni nie miałam od niego wiadomości.. Zaczęłam się już trochę niepokoić, chociaż starałam się udawać przed samą sobą, że nic się takiego nie dzieje.

-  Wszystko przez ten nieszczęsny znak... - łkała w słuchawkę Ni-kola. - Jestem spod Barana i czy wierzysz, czy nie, to tak przez te ciągłe stresy schudłam, że pozostały ze mnie tylko nerwy i gówno.

-  Co się stało? - spytałam niepewnym głosem. Musiała być czymś bardzo poruszona, jeśli użyła takiego słowa.

-  Same udręki. Nie mówię już o sprawach osobistych, ale z Bertą jest bardzo źle. Nie mogę już patrzeć na to wszystko i kłamać na temat stanu jej zdrowia. Wygląda na to, że lada dzień wróci ponownie do szpitala. Wciąż wypytuje o ciebie...

- Zadzwonię - obiecałam z westchnieniem. - Umówię się na jakiś konkretny dzień. Ostatnio byłam bardzo zajęta. Kończyłam tłumaczenie książki. Może wybierzemy się razem? - zaproponowałam.

9

Zgodziła się chętnie, z widoczną ulgą. Wobec nieuniknionego odejścia Berty stawała się bezradna, traciła głowę, gdy trzeba było w czymś pomóc, o czymś zadecydować.

Opowiadała teraz chaotycznie o sobie. Ma jakieś dolegliwości serca, straciła apetyt, nie sypia nocami. Zaczęło się także dziać coś niedobrego między nią i Augustem, od czasu jego powrotu z Wiednia. Konferencja miała trwać trzy dni, a przeciągnęła się do tygodnia.

- Tak bywa... - bąknęłam, nie bardzo wiedząc, co w takiej sytuacji powiedzieć. Nie miało sensu tłumaczyć, że nawet najbardziej kochający się ludzie dochodzą czasem do punktu, w którym rwą się łączące ich więzy, a wtedy nie ma już miejsca na takie sprawy, jak małżeństwo. Byli parą od trzech lat. W grudniu postanowili się wreszcie pobrać. Kończył się październik, a August już drugi raz przekładał termin. Tym razem z Bożego Narodzenia na Wielkanoc. Opowiadając o swoich rozterkach, Nikola trzymała mnie przy telefonie blisko pół godziny. Denerwowałam się. Mógł dzwonić Artur. Umówiłyśmy się wreszcie, że dam jej znać po rozmowie z Bertą. Przygnębiona odłożyłam słuchawkę. Rozstroiła mnie ta rozmowa, brak wiadomości od Artura, świadomość wizyty u Berty. Będziemy się znów oszukiwały beztroskimi uśmiechami, jakby jej choroba była zwykłym przeziębieniem, które minie za kilka dni, a my z ciastkami od Bliklego znowu pojedziemy w najbliższy weekend do Kotogona. Berta będzie snuła plany na przyszłość, przymuszała niejako do załatwiania przeróżnych, nieistotnych już spraw, które zabiorą mi wiele czasu, przysporzą udręki, a nie zdadzą się już na nic. Ot, chociażby zakup nowych zasłon do okien w salonie, zapasowych części do samochodu, kompletu staroświeckich sreber w postaci sztućców na dwadzieścia cztery osoby, przyozdobionych monogramem w herbowej koronie, które ktoś prywatnie sprzedawał po okazyjnej cenie. Było w tym wszystkim coś nieskończenie smutnego, tym bardziej, że Berta nie była mi obojętna uczuciowo. Cóż, podobna sytuacja zmuszała także do refleksji nad nieuchronnym przemijaniem, kruchością życia, znikomością wszystkiego, co chciałoby się zatrzymać na zawsze.

Zapatrzyłam się przez chwilę w jesienny pejzaż za oknem. Resztki zrudziałych liści zabarwił złocistością poblask roztopionego w czerwieniach słońca. Koloryt nieba zapowiadał na jutro wietrzny dzień. Pomyślałam o Mirelli pełnej życia i planów na przyszłość. O umarłej, zapomnianej Sybi pochowanej gdzieś na nowojorskim cmentarzu,

10

o Walterze i naszej przerwanej, niedokończonej miłości. Ogarnął mnie lęk, że może, gdybyśmy nawet ją i siebie odnaleźli, nie byłaby ona już tą samą sprzed dwudziestu lat. Zbyt długo żyliśmy oddzielnie w teraźniejszości. Tamto najpiękniejsze zdarzyło się w innym świecie i czasie. Cokolwiek łączy ludzi, kiedyś mija, bo zawsze to, co żyje, musi umrzeć. W miłości także istnieje pewna granica. Po jej przekroczeniu coś się nagle zmienia, powszednieje, a to, co było gorącym, jedynym i największym uczuciem, blednie, zanika, niczym obraz utrwalony na przeterminowanej kliszy. Świadomość przemijania i ulotności chwili legła cieniem na dalsze godziny dnia, dzielące mnie od nocy, być może bezsennej. Przeraziłam się tych pesymistycznych myśli i beznadziejności, jaka mną nieoczekiwanie zawładnęła. Jedynie telefon od Artura mógł zburzyć niedobry nastrój. Ale aparat milczał i straszył swoim ciemnym konturem. W trudnych momentach byłam zdana zazwyczaj tylko na siebie. Otrząsnęłam się więc i teraz niczym pies, który wyskoczył z zimnej kąpieli, odetchnęłam głęboko, rozglądając się po nasiąkającym zmierzchem pokoju. Nie było powodu do rozpaczy. Trwał przecież czas teraźniejszy. Pogodny schyłek jesiennego dnia, a w nim Artur, moje plany na przyszłość, moja praca, rozterki przy pierwszej próbie pisania powieści, wahania, tęsknoty i marzenia. Wystarczająco dużo, aby się w tym wszystkim zatracić, zagubić, zapomnieć o tym, co już minęło, a także odgrodzić od nieprzychylnych momentów chwili obecnej.

Czułam się wciąż jeszcze młoda - życie było przede mną. Tajemnicze, nigdy do końca nie odgadnione i ciekawe.

Nikola siedziała na stylowym krzesełku wyprostowana i uroczysta w błękitnym kostiumie, w długich połyskujących klipsach. Pachniała dobrymi perfumami przypominającymi trochę kadzidło z domieszką czegoś goryczkowatego. Na pociągłej, po kociemu spiczastej twarzy malowało się przerażenie. Nie potrafiła go ukryć. Zastygło w jej oczach od chwili, gdy po kilkudniowej zaledwie nieobecności przywitałyśmy się z Bertą. Ratowałam sytuację, opowiadając o naszych wspólnych dalszych i bliższych znajomych, u których coś się aktualnie działo. Jedni chorowali na grypę, inni na zatrucie pokarmowe, a objawy wyglądały podobnie jak u Berty. Opowiadałam, że Staszkowi wysiadło serce i istnieje podejrzenie zawału. Alina czuła się od kilku dni tak źle,

Tl

że lekarz sugerował kilkudniowy pobyt w szpitalu, żeby przeprowadzić specjalistyczne badania. Dodałam także parę słów o swoim złym samopoczuciu i częstych bólach po mojej błahej operacji wyrostka robaczkowego. Kłamałam z wiarą w głosie, a Berta chciała we wszystko wierzyć. Nikola wtrąciła coś niepewnie o swojej nieistniejącej arytmii serca i dolegliwościach wątrobowych Augusta, co do których lekarze nie chcą się jakoś jednoznacznie wypowiedzieć. Wszystkie trzy unikałyśmy swego wzroku. Staroświecki angielski zegar na komodzie głębokim, metalicznym dźwiękiem odmierzał nieuchronnie czas. Dwie gosposie zamknięte w kuchni przygotowywały dla Berty posiłek składający się z odrobiny ryżu i kawałeczka gotowanej cielęciny, a dla nas kanapki z łososiem i herbatę. Czekałyśmy na karetkę pogotowia. Miała przyjechać w ciągu pół godziny, a minęło już półtorej. Spakowana przeze mnie torba z drobiazgami potrzebnymi Bercie w szpitalu, a także z prezentami dla pielęgniarek, stała od dwu godzin na perskim dywanie wyściełającym podłogę ogromnego salonu. Berta, półleżąc, półsiedząc na stylowej rekamierze, oparta o wysoko spiętrzone brokatowe poduszki, wodziła wzrokiem ponad naszymi głowami, zasłuchana w siebie i w swoje dolegliwości.

-  Czuję, że się za moment uduszę... - skarżyła się słabym głosem, chwytając z trudem powietrze. - Chyba woda podchodzi mi pod serce...

-  Omiatała pełnym rozpaczy wzrokiem ściany z cennymi obrazami, stare, pięknie intarsjowane meble, antyczne wazy z ręcznie kutego srebra - cały przepych urządzanego latami salonu. Zapewne wszystko, na co patrzyła w przeczuciu śmierci, musiało wydawać jej się inne, oglądane jakby przez szkło powiększające. Może nawet piękniejsze, wyostrzone spostrzegawczością ostatniego wysiłku. Poczułam dławienie w gardle i własną bezużyteczność w obliczu rzeczy nieodwracalnych. Jej wzrok zaszczutego zwierzęcia zatrzymał się dłuższą chwilę na ulubionym angielskim zegarze. Duża wskazówka zbliżała się do godziny piątej.

- Nie pozwólcie zabrać mnie do szpitala... - prosiła słabym głosem, spoglądając przez chwilę błagalnym wzrokiem to na mnie, to na Nikole.

- Mam tyle pieniędzy, że zapłacę każdą sumę, aby dzień i noc czuwali przy mnie lekarz i pielęgniarka.

-  Pobędziesz dwa, trzy dni i wrócisz... - tłumaczyłam bez przekonania, - W domu nie ma przecież odpowiedniego sprzętu medycznego, a muszą zrobić jakieś tam badania specjalistyczne.

12

- Nie dam siebie stąd zabrać! - Przerażenie wyzierało z jej oczu. -Powiedzcie temu lekarzowi z pogotowia, że zapłacę, ile zażąda, byle tylko został tutaj ze mną. - Zaniosła się dławiącym kaszlem, oczy zaszkliły się łzami. Zaraz je szybko otarła wierzchem dłoni i usiłowała podciągnąć się na poduszkach. Odwróciłam wzrok, żeby się głośno nie rozpłakać. Nikola drżała, szukając czegoś nerwowo w torebce.

Jednocześnie z ukazaniem się w drzwiach gosposi wnoszącej tacę z kolacją dla Berty i z kanapkami dla nas, odezwał się przy frontowym wejściu ostry, przenikliwy dzwonek. Zabrzmiało w nim coś ostatecznego, niczym rozkaz do z góry już przegranej bitwy.

-  Pogotowie! - wyjąkała z lękiem gosposia, stawiając pośpiesznie tacę na stoliku.                                                        -,.. .

-  Błagam, nie pozwólcie mnie zabrać... - Berta chwyciła mnie za rękę. Jej wilgotna i zimna dłoń uczepiła się moich palców niczym ostatniej deski ratunku, a oczy szukały w popłochu i śmiertelnym lęku mojego spojrzenia. — Jeżeli mnie zabiorą, nie wrócę tu już nigdy. Ja to wiem...

- Wrócisz! - Usiłowałam tłumaczyć łagodnie, przekonywająco.<r Za trzy dni będziesz już z powrotem — bagatelizowałam. - Przecież nie pierwszy raz zabierają cię do szpitala.                  ,                      :

Nikola zawisła na szyi wchodzącego lekarza w białym fartuchu. Był chudy, wysoki i brodaty. Łkając błagała, żeby zaopiekował się Bertą na miejscu, nie zabierał do szpitala. Wymieniliśmy z lekarzem spojrzenia. Znaliśmy się. Od dłuższego już czasu prowadził Bertę w szpitalu i prywatnie, a ja byłam łącznikiem między nimi, zanosząc wyniki badań, informując o tym, jak się czuje.

- To niemożliwe, drogie panie! - oznajmił spokojnym, kategorycznym tonem. - Pacjentkę trzeba dokładnie przebadać, zrobić różne analizy, może nawet przetoczyć krew - tłumaczył łagodnym, budzącym zaufanie tonem. -Tu nie ma żadnych możliwości. Obiecuję, że za kilka dni znajdzie się pani znowu w domu - uśmiechnął się pogodnie do Berty, mierząc jej tętno.

Gosposia wprowadziła sanitariuszy z noszami. Zawadzili nimi z hałasem o drzwi.                                                 „r

, - Nie! - krzyknęła Berta, jak przed plutonem egzekucyjnym. Wpatrywała się w nich rozszerzonymi lękiem oczami, jakby zobaczyła widmo.

-  Nie da rady, panie doktorze, wynieść chorej na noszach. Mierzyliśmy. Drzwi są pod złym kątem - stwierdził jeden z troską w głosie.

13

Jego atletycznej budowy nie krył nawet przybrudzony fartuch. Rozglądał się wokół bezradnie, z ciekawością.

- Dajcie koc! - zarządził doktor. - Chorej nie można wynieść w pozycji siedzącej.

Sanitariusze rozpościerali pośpiesznie i z troską szorstką, nijakiego koloru derkę na barwnym perskim dywanie. Wyglądała na starą i brudną. Zaprotestowałam. Chwyciłam mięciutki, kremowy pled z wielbłą^ dziej wełny, okrywający nogi Berty.

-  Nie rusz! - krzyknęła, ciężko dysząc. - Jest nowy i bardzo kosztowny. Pobrudzi się w karetce... - zaniosła się rozdzierającym kaszlem. Oczy pozostały suche i czujne.

Stałam osłupiała. Odwrócona do nas plecami Nikola bezgłośnie płakała, jej ramiona drżały lekko. Sanitariusze łypali łakomym okiem na apetycznie wyglądające kanapki z różowawymi płatami łososia, przybranymi listkami zielonej sałaty. Zegar głośno, dostojnie tykał. Przez uchylone drzwi wsunęła się bezszelestnie następna, młodsza od poprzedniej gosposia, ocierając oczy chusteczką.

- Przynieśli cielęcinę i ser, proszę pani... - wyjąkała, zerkając z przestrachem na Bertę. Pełniła rolę popychadła do wszystkiego.

- Przednią czy zadnią? - wydyszała Berta.

- Kulkę, proszę pani. Świeżutką.

- Kupić i włożyć do zamrażarki - wymówiła z trudem Berta. Doktor z pomocą sanitariuszy usiłował podnieść Bertę z rekamiery,

ułożyć delikatnie na grubej derce śmierdzącej środkami dezynfekcyjnymi. Krzyczała przy każdym ruchu. Szarozielone cienie kładły się na wymizerowanej twarzy, zmącone bólem oczy nieomal dotykały przedmiotów w salonie. Żegnały się z nim, pragnęły utrwalić na siatkówce najmniejszy szczegół, zapamiętać na wieczność.

Lekarz gładził Bertę po ręce, z profesjonalnym uśmiechem zapewniając, że wkrótce tu wróci i wszystko będzie dobrze...

Sanitariusze chwycili zgrabnie po dwa rogi z każdej strony derki i wynieśli Bertę pośpiesznie z pokoju, jak bezwolne, chore zwierzę. W pobliżu noszy, na których z wielkim trudem ułożono wreszcie chorą, znajdowało się tylko jedno wolne miejsce. Zajęła je z woli Berty bliska omdlenia Nikola.

Zostałam sama na mrocznej ulicy. Mijali mnie śpieszący w różnych kierunkach, obojętni przechodnie. Niebo było ciemne i zachmurzone

14

W uszach brzmiał jeszcze krzyk Berty, na ręce czułam ostatni uścisk jej zimnych, zaciskających się kurczowo palców. Widziałam wyraz jej pięknych niegdyś oczu, gdy po raz ostatni brała nimi w posiadanie wszystko to, co z takim bólem musiała opuścić na zawsze.

Potykając się o róg stolika, dopadłam telefonu.

- Annemarie, co się stało? - krzyczał przestraszonym głosem Artur.

- Telefon u ciebie nie odpowiada o żadnej porze dnia i nocy. Od paru tygodni nie otrzymałem żadnego listu...

-  Boże... - jęknęłam. - O to samo chciałam zapytać ciebie. Nie dzwonisz, nie piszesz...

-  Unsinn!* - wrzasnął jak feldfebel na placu ćwiczeń. - Wysłałem dwa obszerne listy o dość zasadniczej treści. Dotyczyły twego przyjazdu i związanych z tym moich planów - tłumaczył podekscytowanym, zaniepokojonym tonem.

- O Boże... - jęknęłam ponownie, domyślając się, że prawdopodobnie były cenzurowane i coś się w nich komuś nie spodobało. - Pisz, o czym chcesz, byle nie o sprawach zasadniczych! - wykrzyknęłam kładąc nacisk na „zasadniczych". Usiłowałam nadać głosowi lekki ton.

-  O pogodzie, o miłości, o ptakach za oknem, rasowych psach twoich przyjaciół - recytowałam jednym tchem z nerwowym chichotem, żeby się domyślił, o co chodzi. Nadzieja była nikła, ale musiałam zawierzyć jego inteligencji.

- Dobrze, będę pisał o miłości! - wykrzyknął z niejaką ulgą w głosie.

- Zastosuję się do twojej sugestii, Annemarie... - dodał po chwili poważniejszym, pełnym zastanowienia tonem. Odetchnęłam z ulgą.

-  O tym akurat nie musisz! - roześmiałam się w słuchawkę. - Napisz, jak się czuje ciotka Matylda. Czy wciąż się jej wszystko myli?

Po tamtej stronie zapadła niepokojąca cisza. Przestraszyłam się, że przerwano nam rozmowę, ale Artur odchrząknąwszy zmienił temat.

- Annemarie, wierzę, że zobaczymy się wiosną. Możemy wtedy razem odwiedzić staruszkę, chociaż z pewnością nie będzie wiedziała, kim jesteśmy. Odpowiada ci kwiecień?

* bzdura

15

- To będzie zależało od tego, kiedy dostanę paszport... - powiedziałam ostrożnie. - Mamy jeszcze dużo czasu do ustalenia terminu. Przecież dopiero początek listopada, Arturze... - Imię wymówiłam ciszej i czule. Zrozumiał po raz drugi.

- Annemarie... - szepnął w podobnej tonacji i dodał: - Zadzwonię pod koniec tygodnia, późnym wieczorem. Tęsknię za tobą...

Milczałam. Odczekał chwilę, jakby się spodziewał, że jeszcze coś powiem i rzuciwszy: „do usłyszenia", odwiesił słuchawkę.

Stałam przez moment przy telefonie, wsłuchując się w długi, buczący sygnał. Oddzielał mnie od innego świata, innej rzeczywistości i bliskiego człowieka. Po tamtej stronie była wolność. Dlaczego nie powiedziałam mu czegoś miłego? Chociażby, że i ja za nim tęsknię -zastanawiałam się z jakimś wewnętrznym żalem i niedosytem; Wciąż były we mnie nie wytłumaczone niczym opory, lęk przed angażowaniem się w coś poważnego, co się nieuchronnie zbliżało.        -л

-  Przywołuję cię do rzeczywistości! — wdarł się w moje myśli głos Vini skulonej z nogami na fotelu. Trzymała W ręce filiżankę z niedopitą herbatą, obserwując mnie spod oka.

- Słyszałaś?                                                                -

-  Słyszałam - przytaknęła głową. - Jeszcze cię tymi listami wrobi w jakąś historię. Wiesz przecież, że każdy zagraniczny list jest kontrolowany, a telefon na podsłuchu. Nigdy nie wiadomo, do czego się przyczepią. Zbyt często wyjeżdżasz za granicę, a to już jest podejrzane.

- To prawda - westchnęłam. - Ale jak mu to wytłumaczyć? Jeszcze w Baden-Baden usiłowałam pewne sprawy wyjaśnić. Wszystko, co mówiłam, było dla niego czymś niezrozumiałym i bezsensownym.

-  Martwi mnie to, Anka... Najgorsze, że upierasz się przy tym wyjeździe do Karlsruhe.

-  Odwiedziny do niczego jeszcze nie zobowiązują - wzruszyłam ramionami.

- Nie jestem znów tego taka pewna, jeśli wylądujesz w jego łóżku. - Pokiwała z ubolewaniem głową, jak nad kimś beznadziejnie chorym.

-  Co on takiego w tych listach pisał? - zastanawiałam się głośno, zignorowawszy jej kąśliwą uwagę. - Odkąd pamiętam, miałam jakiś irracjonalny, zabobonny stosunek do listów. A tak naprawdę, to zawsze się ich bałam.

- Nie zawsze - sprostowała Vini.                                          y 16

- Może nie zawsze - przyznałam, myśląc o listach z pieczęcią „Feld-postu".

-  Udziwniasz wszystko i dopatrujesz się w najnormalniejszych zjawiskach metafizyki, co utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak powinnaś wreszcie zacząć pisać. Na razie jednak przynieś jeszcze kawałek ciasta. Wyjątkowo ci się udało, a i skórki pomarańczowej więcej niż zwykle... - Uśmiechnęła się, podając mi talerzyk stojący na poręczy fotela. Delikatny ślad opalenizny na jej pociągłej twarzy jeszcze bardziej podkreślał szarobłękitny koloryt oczu. Były bardziej połyskliwe niż zazwyczaj.

Krojąc w kuchni ciasto i czekając aż się zaparzy świeża herbata, rozmyślałam o listach. Łączyły w sobie nadzieję i lęki. Ciekawość i sprzeciw. Bunt i uległość, gdyż trzeba było z nimi coś zrobić, jakoś się do ich treści ustosunkować, odpisać wreszcie, a tego bardzo nie lubiłam. Listy od przyjaciół, czasem od rodziny. Listy urzędowe i od przypadkowych znajomych, spotkanych po latach. Te ostatnie były najmilej widziane. Zawierały przyjemne słowa, czasem wspomnienia, trochę abstrakcji, mało konkretów i nie zawsze musiałam na nie odpowiadać. Inne przynosiły na ogół złe lub denerwujące wiadomości. Zwłaszcza, gdy na kopercie widniała urzędowa pieczątka. Poza rachunkami, upomnieniami zawiadamiały o śmierci, chorobach i pogrzebach.

Vini dopijała drugą filiżankę mocnej herbaty, powtarzając bez przekonania, że powinna już wracać do domu.

-  Dzieci nie płaczą, możesz jeszcze posiedzieć - uspokajałam ją, podsuwając grubo krojone kawałki ciasta.

- Właśnie... - westchnęłam boleśnie, - kiedyś tak bardzo chcieliśmy je mieć... - zapatrzyła się w okno, za którym trwała ciemność listopadowego wieczoru.

Wiedziałam, o kim myśli. Nie podjęłam tematu. Był tabu i należało to uszanować. Vini od kilku lat była związana z pewnym architektem z jej biura projektów. Mieszkali oddzielnie, ale urlopy spędzali razem. Dzielili je na zimowe i letnie. Jesienią wędrowali z plecakami po Beskidach, a zimą przez dwa tygodnie jeździli na nartach w Bukowinie. Lubiłam Rajmunda. Sprawiał sympatyczne wrażenie. Był bardzo oddany Vini. Nazywała go po prostu Kubełek, chociaż z wyglądu niczym nie przypominał tego naczynia. Imię Rajmund kojarzyło jej się,

17

nie wiadomo dlaczego, z Niemcem. Już sam ten fakt był dla niej nie do przyjęcia.

- I co on na to, że go tak dziwnie nazywasz? - spytałam w początkach ich znajomości.

-  Przyzwyczaił się - odpowiedziała lakonicznie i zmieniła temat. Rzadko o tych sprawach rozmawiałyśmy. Vini nie była zbyt wylewna.

- Czy ty wiesz, że Artur chciałby mieć syna? Myślę, że przede wszystkim dlatego zaproponował mi małżeństwo. - Popatrzyłam na jej daleką i jakby nieobecną w wyrazie twarz. Józek tkwił w niej chyba tak mocno, a może nawet jeszcze mocniej, niż Walter we mnie.

- Jeśli umrze bezpotomnie, ród na nim wygaśnie. A Niemcy tego bardzo nie lubią - powiedziała w zamyśleniu, jakby tylko z grzeczności podtrzymując rozmowę. - Chyba, że Walter żyje... - dodała jakoś cieplej, z nikłym uśmiechem.

- Daj Boże... - westchnęłam bez większej wiary w to, czego najbardziej pragnęłam.

- A ja jestem w ciąży - oznajmiła nieoczekiwanie lakonicznym tonem, jakby informowała o czymś najzwyklejszym w świecie.

Na moment straciłam mowę gapiąc się na nią, jak na dziw natury -kobietę o dwu głowach.

- Jestem w ciąży... - powtórzyła z lekkim rozbawieniem. Coś jak ulga zabrzmiało w jej głosie.

- Więc co? - wysapałam z trudem, siadając na podłodze, bo zatraciłam orientację, gdzie stoi krzesło. - Jak to w ogóle możliwe? - spytałam głupio. Nie mogłam pozbierać myśli i tylko wpatrywałam się w nią niczym zahipnotyzowana. Jakoś to do niej nie pasowało.

-  Zwyczajnie i bynajmniej nie przy pomocy bociana - zerkała na mnie z rozbawieniem.

-  Co teraz zrobisz? - denerwowałam się na zapas, bo nie wiedziałam, czy chce tego, czy nie.

-  To, co się w takich razach robi. Urodzę - odpowiedziała z godnością.

- Naprawdę chcesz tego dziecka? - zdumiałam się. Macierzyństwo nie pasowało mi jakoś do Vini.

- Chcę mieć coś bardzo swego, co mogłabym kochać... - zwierzyła się nieśmiało. - Przeżyłam już miłość do mężczyzny. Pierwszą i jedyną. Na drugą mnie nie stać. Pozostało macierzyństwo. Przeszłość nie wróci, 18

moje życie staje się jałowe, a ja nie mam jeszcze nawet czterdziestu lat... - wzruszyła jakoś tak bezradnie ramionami i w tym geście przypominała zagubione, niczyje dziecko.

- A Kubełek? - zapytałam bez sensu.

- Kubełek to Kubełek, a dziecko to dziecko! - Odstawiła ostrożnie filiżankę na bok i sięgnęła łakomie po kawałek drożdżowego ciasta. -Przypuszczam, że zagnieździła się we mnie dziewczynka. Mam apetyt tylko na słodycze - dodała z nikłym uśmiechem, wydłubując dyskretnie z ciasta kawałeczki skórki pomarańczowej.

-  No, ale... Ale to chyba on jest ojcem i także ma coś do powiedzenia?

-  Niewiele. To ja chcę tego dziecka. Jeśli mu się coś nie spodoba, może odejść. Sama je wychowam i nawet bez alimentów - uśmiechnęła się w przestrzeń czule i promiennie, jakby ujrzała tam już raczkującego malucha w różowych śpiochach.

- Kubełek wie o ciąży?

- Wie - potwierdziła ruchem głowy. -I co?

-  Chce, żebyśmy wreszcie wzięli ślub. Od lat jest wdowcem, jeśli pamiętasz...

- A ty? Zdecydujesz się na małżeństwo? - patrzyłam na nią z powątpiewaniem, znając jej niechęć do usankcjonowanych związków z mężczyzną. Wyjątkiem był Józek, ale jego spalili żywcem Niemcy.

- Nie wiem. Muszę się jeszcze nad tym poważnie zastanowić. Jeśli będzie tego wymagało dobro dziecka, to niewykluczone... Znamy się zaledwie od trzech lat, a to za krótko, żeby się decydować na tak poważny krok, jakim jest małżeństwo.

-  Nie żartuj! - Roześmiałam się. - Zdołałaś go już chyba poznać. Przecież coś do niego jednak czujesz... - odchrząknęłam, bo nie powinnam włazić na jej terytorium.

- A czy można, tak naprawdę, do końca, poznać drugiego człowieka, zwłaszcza mężczyznę? - Wzruszyła ramionami. - Na szczęście lubię go i cenię, ale to wszystko. Może jednak za mało, żeby pójść do ołtarza? - Popatrzyła na mnie z zastanowieniem. - A ty, Anka, jak rozwiąż żesz tę sprawę z Arturem? Urodzisz syna Niemcowi?

-  Żeby o tym w ogóle pomyśleć, musiałabym zyskać pewność, że Walter nie żyje - dałam wykrętną odpowiedź, bo tak naprawdę sama

19

nie wiedziałam, czego chcę i czy kiedykolwiek zgodzę się poślubić Artura, mimo że darzyłam go coraz większym sentymentem. W tym moim do niego uczuciu tkwiło jednak więcej chyba tkliwości dla Waltera, niż dla niego samego. Obawiałam się, że podobieństwo do brata czyni go coraz bardziej atrakcyjnym, tak jak i moja przedłużająca się samotność, brak mężczyzny i dojmująca tęsknota. Wszystko to stwarzało niebezpieczne zagrożenie dla mojej wolności. Zdawałam sobie także sprawę, że przez małżeństwo z Niemcem miałabym na zawsze zamknięty powrót do Polski. Wszystko zaczęło się komplikować, a do rozładowania sytuacji zabrakło Beriego - „chłopaka z nieba".

- Chcesz wiedzieć, co ja o tym myślę? - Dotarł do mnie głos Vini. Skinęłam w zamyśleniu głową.

- Jedynym rozwiązaniem, jest pójście z Arturem nie do ołtarza, a do łóżka. Pomieszkaj z nim trochę w tych przeklętych Niemczech! Nie trać żadnej nocy, a może i dnia. Odwiedzajcie jego znajomych, przebywaj wśród jego pobratymców, a z pewnością wywietrzeją ci ciągoty do ślubnej obrączki. A tak między nami mówiąc, to ty, Anka, nie nadajesz się już na żonę innego mężczyzny. Podobnie jak i ja... - westchnęła ze smutkiem. - Zbyt długo byłaś sama i nosisz w sobie obsesyjną, dziewczęcą miłość do Waltera. Zawsze będzie miał przewagę nad Arturem, chociażby z racji swojej nieobecności. To stłamsi każdego mężczyznę, z którym się zwiążesz. Przecież już próbowałaś i nic z tego dobrego nie wynikło... - Patrzyła na mnie z troską w szarych, pięknie wykrojonych oczach. - Pamiętaj, że nieobecny może stać się bardziej obecny, niż gdyby był w rzeczywistości przy tobie. Walter zawsze będzie miał przewagę nad każdym innym. Nie tylko nad Arturem. Będzie dla ciebie tym najwspanialszym, najszlachetniejszym i bezbłędnym we wszystkich poczynaniach. Jego nieobecność jest dla Artura groźna...

Długo jeszcze perorowała w tym stylu, a ja słuchałam, z przerażeniem przyznając jej w duchu rację. I czułam nieokreślony żal, że moje życie nigdy nie stanie się zwykłe i łatwe. Nie uda mi się dokonać właściwego wyboru tak długo, jak długo nie przekonam się, że Walter nie żyje albo że żyje i jest już z kimś innym. O tym starałam się nawet nie myśleć. Chciałam wierzyć, że należy i zawsze będzie należał do mnie. Nie godziłam się na żadną inną sytuację, walcząc dzielnie z rozsądkiem. Ale rozsądek nie był moją mocną stroną...

Chciałam coś odpowiedzieć, trochę się nad sobą użalić, ale w ten ułamek ciszy, jaka między nami zaistniała, wdarł się raptownie chrapliwy

20

dźwięk domofonu. Spojrzałyśmy po sobie spłoszone. Nie lubiłyśmy, gdy ktoś nieoczekiwanie przerywał nam rozmowę.

-  Spodziewasz się kogoś? - zapytała Vini zsuwając się z fotela, gdzie siedziała po turecku, zrzuciwszy z nóg pantofle.

-  Ależ skąd - westchnęłam. - Zawsze się ktoś zjawia nie w porę. Zauważyłaś?

Pokiwała ze zrozumieniem głową, a ja za chwilę wprowadziłam do pokoju Wiktorię. Była starannie uczesana, ubrana w wizytową sukienkę w kolorze zgniłej zieleni. Trochę mnie to zdumiało. Od momentu jednak, gdy dorobili się na raty trabanta, coś się w sposobie ubierania i bycia Wiktorii zmieniło. Nie przypominała spłoszonej myszy i pewniej stąpała na tych swoich chudych nogach obutych wreszcie w lakierowane czółenka na wyższym nieco obcasie niż zazwyczaj.

-  Co ty taka elegancka? - zainteresowała się Vini. - Byłaś gdzieś na przyjęciu?

-  Może nie na przyjęciu, ale z wizytą - wyjaśniła skrupulatnie Wiktoria. - A w drodze powrotnej nie mogłam się powstrzymać, żeby nie wpaść na chwilę do Anki. Dobrze, że i ciebie tu spotkałam. Nie widziałyśmy się chyba ze dwa miesiące... - Klapnęła ciężko na fotel. -Jestem pod wrażeniem... - wyjąkała takim tonem, jakby spotkało ją nieszczęście. - To straszne i niezrozumiałe dla mnie... - Powiodła po nas pełnym zdumienia wzrokiem, jakby to co powiedziała, odnosiło się do nas.

Wymieniłyśmy z Vini spojrzenia. Wiktoria mimo woli zawsze nas czymś zaskakiwała.

- Kawa, herbata? - zapytałam, żeby coś powiedzieć.

-  Nić nie chcę! - skrzywiła się, potrząsając przecząco głową. -Wciąż jeszcze nie mogę ochłonąć... - Spoglądała po nas nieprzytomnie, z wypiekami na twarzy.

-  Coś ty znów zgubiła? - wykrzyknęłyśmy prawie jednocześnie z Vini.

-  Niczego nie zgubiłam - popatrzyła niepewnie i na wszelki wypadek zajrzała do torebki czegoś nerwowo szukając. - Klucze są... - odetchnęła z widoczną ulgą, - portfelik także...

-  Mów wreszcie, co się stało? - niecierpliwiła się Vini, hamując śmiech. Wiktoria wywoływała u niej zawsze jakieś skojarzenia, które pobudzały ją do wesołości.

21

-  Słuchajcie, dziewczyny... - zaczęła ze śmiertel...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin