Świadectwa małżonków o realizacji miłości w małżeństwie.doc

(126 KB) Pobierz
Świadectwa małżonków o realizacji miłości w małżeństwie

Świadectwa małżonków o realizacji miłości w małżeństwie

1. Prawdziwa czystość


Uczęszczaliśmy do jednego liceum, ale nie zwracaliśmy na siebie uwagi. Kiedy byłam na studiach mieszkaliśmy w tym samym akademiku. Zaczęliśmy się częściej spotykać i tak się potoczyło. Regularnie uczestniczyliśmy w spotkaniach duszpasterstwa akademickiego. Karol nie ukrywał, że chodzi głównie ze względu na mnie, chociaż miał bardzo nieprzeciętna wiarę. Bóg był dla niego kimś bardzo konkretnym i ważnym. Ja jeszcze w szkole średniej uczestniczyłam w spotkaniach oazowych, kilka razy byłam na wakacyjnych rekolekcjach. Chyba po czwartym roku  studiów postanowiliśmy razem pójść na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Obojgu nam idea pielgrzymowania bardzo odpowiadała. Na kolejnej pielgrzymce podjęliśmy decyzję o ślubie, ale mocno wewnętrznie pragnąc, aby ślub odbył się właśnie w czasie pielgrzymki. Na miejsce składania sobie przysięgi małżeńskiej wybraliśmy nasze diecezjalne sanktuarium, które pielgrzymka nawiedzała w drugim dniu wędrowania. O podjętej decyzji poinformowaliśmy rodziców. Ich reakcja była bardzo przeciwna. Spodziewaliśmy się tego. Jednak musieli się zgodzić, gdyż oboje byliśmy już po studiach, mieliśmy pracę, byliśmy samodzielni. Autobus z gośćmi weselnymi dojechał do wspomnianego sanktuarium, po ślubie odbyło się przyjęcie, na której oprócz rodziny, gościliśmy całą pielgrzymkę.
Jestem wdzięczna Bogu, że od początku naszej głębszej znajomości mieliśmy oboje głębokie pragnienie trwania w czystości. Pamiętam, że po pierwszym głębszym pocałunku poszłam do księdza do kancelarii, mając przekonanie o grzechu i ku mojemu zaskoczeniu ksiądz mnie uspakajał. Karol zawsze zgadzał się z moim punktem widzenia, gdyż nade wszystko chciał postępować w zgodzie z własnym sumieniem.  W czasie studiów, chyba po kolejnych rekolekcjach wakacyjnych, rozpoczęłam poznawanie naturalnych metod regulacji poczęć, mierzyłam temperaturę, prowadziłam obserwacje i wszystko zaznaczała na karcie obserwacji, konsultowałam to z panią w poradni. Miałam świadomość, że jest to ważny element przygotowania do małżeństwa. Kiedy nasza więź uczuciowa się pogłębiała, powiedziałam Karolowi o tym, że pragnę wytrwać w czystości do dnia ślubu, ale też chcę, aby nasze pożycie opierało się na metodzie zgodnej z nauką Kościoła. Byliśmy w tej kwestii jednomyślni. W moim przypadku, to formacja religijna w  oazie, rekolekcje, pielgrzymki ułatwiły mi wyrobienie sobie zaufania do Kościoła, przekonania, że jeżeli jesteśmy wierzący, to nie może być innego myślenia i postępowania, jak takie, które zgodne jest z nauka Kościoła. W przypadku męża było inaczej. Dla niego naderzną wartością był Bóg, dlatego źródłem siły do trwania w czystości przedmałżeńskiej i małżeńskiej było pragnienie postępowania zgodnie z Dekalogiem, z wolą Stwórcy. Imponowała mi jego konsekwencja i klarowność poglądów. Intuicyjnie wyczuwaliśmy, że czystość przedmałżeńska bardzo się opłaca i że jest to wartości sama w sobie. Dla nas ideałem było, że musimy wytrwać w dziewictwie i to będzie najpiękniejszy dar, jaki sobie złożymy w dniu ślubu. Nie było łatwo gdyż chodziliśmy z sobą 4 i pól roku, ale wytrwaliśmy.
Po latach naszego małżeństwa, kiedy mieliśmy już dwoje dzieci, zaczęliśmy dostrzegać, że z naszym współżyciem nie jest wszystko dobrze. Często miałam odczucie, że jestem napastowana, zamykałam się w sobie. Mąż stawał się rozdrażniony, ja ulegałam. Coraz częściej nie spaliśmy z sobą, ja szłam spać do dzieci. Coś nie grało. Trwało to do momentu, kiedy do naszych rąk nie trafił kolejny numer czasopisma „Miłujcie się”. Było tam także świadectwo jakiegoś małżeństwa.  To Karol trafił na ten tekst. Nie pamiętam, kto był jego autorem, ale treść dotyczyła czystości małżeńskiej. Kiedy mąż przeczytała artykuł przybiegł do mnie i przeczytała mi go głośno. Bardzo wyraźnie uświadomiliśmy sobie, że nasze nieporozumienia i napięcia mają przyczynę w braku konsekwencji. Owszem stosowaliśmy metodę naturalną, ale pozwalaliśmy sobie na różne zachowania, uniki, w dniach płodnych. W zasadzie współżyliśmy, kiedy chcieliśmy, mając zasłonę w postaci myślenie, że przecież nie stosujemy antykoncepcji. Wspomniany tekst był olśnieniem. Oczywiście początkowo był bunt, ale kiedy emocje ustały zrozumieliśmy, że jest to bardzo logiczne. Następnego dnia już wprowadziliśmy tę zasadę. Całkowity radykalizm. Współżycie tylko w dniach niepłodnych, albo w czasie płodnych, kiedy zapragnęliśmy kolejnego dziecka i nic więcej, żadnego kombinowania. Na „wyniki” czekaliśmy ok. trzech tygodni. W nasz związek weszła jakaś nieopisana świeżość. Okazało się, że wszelkie nasze wątpliwości, myślenie, że nie jest możliwe wytrzymanie we wstrzemięźliwości ok. dwóch tygodni, zniknęły w jednej chwili. Mówienie, że jakość naszego współżycia zmieniła się całkowicie, potwierdza się także i tym, że w okresie niepłodnym, po koniecznej wstrzemięźliwości, mówiąc trochę humorystycznie, to ja często „napastuję” mojego męża, a on ucieka od współżycia, nie mając już sił.  Pod koniec dni płodnych czekamy na siebie z ogromną świeżością, pragnąc siebie jak w narzeczeństwie. Cykl u kobiety jest „skonstruowany” idealnie. Już pod koniec dnie niepłodnych, kiedy następuje nasycenie się bliskością cielesną, otrzymuje się kilkanaście dni na odpoczynek.
Element służby i wzajemnej ofiary w naszym współżyciu jest wieloraki. Na początku był to z mojej strony trud poznawania metody, rozmów, pomiaru temperatury. Ale zawsze przyświecała myśl, że robię to dla dobra naszego małżeństwa.  Po okresie niekonsekwencji, o której wspominaliśmy, kiedy na tej płaszczyźnie życie układa się nam bardzo harmonijnie, może odczekania kilkunastu dni jest ofiarą, bardziej ze strony męża, ale nie traktujemy już tego w takich kategoriach. Można powiedzieć, że nie jest to już żadna ofiara, a raczej naturalny element miłości, która nas łączy, a która staje się bardzo czysta, nieskażona. Owszem, były takie okresy większej wzajemnej ofiary. Po porodach zachowywaliśmy całkowita wstrzemięźliwość do pierwszej miesiączki. W przypadku ostatniego dziecka było to osiem miesięcy. Było to duże wyrzeczenie, okres możliwości poniesienia większej ofiary, bardzo wzmacniający nasze małżeństwo. Bardzo dużo modliliśmy się w tej intencji, aby wytrwać. Podejmując tę ofiarę przyjmowaliśmy intencję trwania we wzajemnej miłości i rozwoju naszego uczucia. W intencji wymienialiśmy także naszych dzieci, szczególnie to, które się narodziło. Mamy ich troje, ale jesteśmy otwarci na kolejne. Nikomu o tym nie mówiliśmy, tylko naszemu księdzu proboszczowi, którego traktujemy jako swojego opiekuna duchowego.
Ania i Andrzej
 


2. Ofiara


Diagnoza postawiona przez lekarzy była straszna: bardzo mocno rozwinięty nowotwór, natychmiastowa operacja. Kiedy się przebudziłam usłyszałam jak lekarz powiedział do innego lekarza: czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Potem było wszystko: chemia, naświetlania, załamanie się, bunt, obraza na Boga. I ciągle ten straszy ból, szczególnie po naświetleniach. Określam go w ten sposób: jeż w moim brzuchu napręża swoje kolce. Strasznie boli, trudno wytrzymać. Trwa to już 12 lat. Nie powinnam już żyć.
Dziś wiem, po co żyję. Mąż odszedł ode mnie po czternastu latach małżeństwa. Pracował w milicji. W czasie ciąży zachorowałam na chorobę, z której zdiagnozowaniem lekarze mieli duże problemy. W szpitalu przeleżałam trzy miesiące. I właśnie wtedy  pojawiła się tamta kobieta. Zostałam z synkiem. On założył nową rodzinę, miał jeszcze z nią dwoje dzieci. Jednak nie było mu dane pocieszyć się życiem. Zaraz po przejściu na emeryturę przeżył rozległy zawał, potem drugi, po którym zszedł z tego świata. Kiedy nas zostawił czułam, że cały mój świat zawalił się. Bardzo go kochałam. Przez jakiś okres walczyły we mnie dwa skrajne uczucia: kochałam go i nienawidziłam. W międzyczasie zmarli też moi rodzice. Nie było łatwo.
Po pogodzeniu się z nowotworem i powrocie do Boga bardzo mocno prosiłam Go, żebym mogła jeszcze żyć dla syna. Chciałam, aby skończył studia, usamodzielnił się. W tej intencji ofiarowałam całe moje cierpienie. Dziś cieszę się  jego dojrzałością, odpowiedzialnością. Ma dobrą pracę, nieźle zarabia. Mieszkamy razem, ale ma już narzeczoną i planują ślub. Ja wiem, że żyje na kredyt. Jestem coraz słabsza, a bóle się nasilają. Jednak od jakiegoś czasu całe moje cierpienie ofiarowuje za mojego nieżyjącego męża. Mam jakieś bardzo mocne wewnętrzne odczucie, że musze jeszcze żyć i cierpieć, aby on mógł być zbawiony. Może potrwa to jeszcze kilka miesięcy, miesięcy może lat. Bóg jeden raczy wiedzieć. Ja jednak nie mam wątpliwości, czemu służy moje cierpienie i takie życie. Może to kogoś dziwić, ale tak bardzo chcę mu pomóc, że pragnę jeszcze cierpieć. Wiem, że jak zejdę z tego świata, to spotkamy się w niebie i on mi podziękuje za tę ofiarę. Czekam na ten moment. Już dawno przestałam go nienawidzić i teraz chyba znowu go kocham, ale jest już zupełnie inna miłość.
Ela



3. Mama księdza

 

Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczęłam pracę w małej miejscowości w urzędzie gminnym. Zamieszkałam w wynajętym pokoju u starszej, samotnej wdowy. Marzyłam o małżeństwie i rodzinie. Nie znałam zbyt wielu osób, nie chodziłam na zabawy, nie wchodziłam w życie towarzyskie, dużo czasu spędzałam w swoim pokoju. Moim ulubionym zajęciem było czytanie książek. Po ok. roku pracy w dziale, w którym pracowałam pojawił się młody mężczyzna. Nie widziałam go wcześniej. Zrobił na mnie duże wrażenie. Był bardzo uprzejmy, uśmiechnięty, miał łagodny, taki dobrotliwy wyraz twarzy. Dość szybko załatwił sprawę urzędową. Po kilku dniach znowu się pojawił, był zakłopotany, od razu rozpoznałam, że nie ma konkretnego problemu do załatwienia. Po chwili przyznał się, że chciałby się ze mną umówić. Tak się zaczęło. Staszek pracował jako zaopatrzeniowiec w dużym POM-ie (Państwowy Ośrodek Maszynowy). Potem wszystko potoczyło się szybko. Po roku znajomości zawarliśmy ślub. Wesele odbyło się w mojej miejscowości. Od początku bardzo mocno polubiłam jego mamę. Była mocno spracowana, ale miała bardzo ciepłą, taką anielska twarz. Taki też miała charakter. Ojciec męża, rolnik, okazywał małą słabość o kieliszka.

Życie od początku układało się nam dość dobrze. Mieliśmy mieszkanie, pracę. Z czasem, z pomocą teściów, wybudowaliśmy mały dom. Na świat przychodziły dzieci. Mąż często służbowo wyjeżdżał w Polskę. Po kilku latach zaczął coraz częściej wracać do domu nie zupełnie trzeźwy. Szczególnie po powrocie z delegacji. Tłumaczył się, że taka praca, że bez wódki niewiele może załatwić dla zakładu. Rzeczywiście, takie były wtedy czasy, że za przysłowiowe pół litra można było zdobyć wszystko. Nie bardzo się tym martwiłam, bo nigdy nie był agresywny, kochał dzieci, pieniędzy nam nie brakowało. Na spotkaniach rodzinnych pił ze wszystkimi mężczyznami, ale nigdy nie upijał się do nieprzytomności. Niestety z czasem jego upijanie się było coraz częstsze i coraz głębsze. Czasami miał trudności z wejściem po schodach, musiałam wychodzić po niego przed dom i wciągać na górę.  Miał dobry charakter i chyba inni to wykorzystywali. Nasze dzieci- dwie córki i syn- chodziły już do szkoły podstawowej. Często żaliłam się teściowej, a ona mnie uspakajała, zachęcała do modlitwy, mówiła, że muszę być wytrwała, muszę to znosić, przede wszystkim ze względu na dzieci. Po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że Staszek jest już alkoholikiem. Na szczęście nie zaniedbywał obowiązków w pracy. Dyrektor był z niego zadowolony, umiał pozałatwiać wszystko, co było potrzebne dla zakładu. Trochę nerwowe były niedziele. Cały dzień w domu, tylko wyjście do kościoła. Syn, Krzysiu, służył do mszy św., nawet w tygodniu chodził na ministranturę. Po maturze obie córki rozpoczęły studia poza domem. Było mi bardzo ciężko. Moi rodzice i rodzeństwo mieszkali daleko. Mąż stał się bardzo obcy dla mnie. Nie robiłam mu wymówek. Czasami, kiedy rano jadł śniadanie, prosiłam, aby nie wrócił  pijany, że wstyd przed ludźmi, obiecywał, ale nie dotrzymywał słowa. Najstarsza córka powiedziała mi kiedyś, że nie powinnam się tak męczyć, że można przecież ojca wyrzucić z domu, niech idzie do swojej mamy- teść już nie żył. Mocno zaprotestowałam, powiedziałam, że jest to mój mąż i że skoro mu  ślubowałam, to będę przy nim do końca. Więcej nie poruszałyśmy tego tematu. Cały czas duże oparcie miałam w teściowej. Jej przykład pokazywał mi, że można wytrwać, że Bóg daje siłę. W czasie jednej rozmowy powiedziała, że za to cierpienie i wierność mężowi Pan Bóg kiedyś wynagrodzi. Jednak nie było łatwo. To chyba rzeczywiście była wielka łaska, że dzieci przez cały ten czas nie weszły na złą drogę, a ja potrafiłam to wszystko znosić, nie robiąc mężowi awantur. Zawsze dbałam o dom, o porządek, prałam jego rzeczy, prasowałam koszule.
Syn nigdy nie mówił o swoich planach po szkole średniej. Chodził do technikum mechanicznego. Myślałam, że jak zda maturę, to pójdzie do pracy. Nie chciałam go zatrzymywać w domu. Po ostatnim egzaminie powiedział mi, że chce iść do seminarium. Rozpłakałam się. Nie z żalu, ale ta radości, jaką odczułam. Wdzięczność Bogu była tak wielka, że długo nie mogłam się uspokoić. W niedziele powiedzieliśmy to ojcu. Na obiedzie była u nas teściowa. Też płakała, a potem powiedziała, że od chrztu Krzysia prosiła Boga o dar powołania dla niego. Płakaliśmy wszyscy, mąż też. Nic nie powiedział, nie protestował, był bardzo smutny, jakby nie obecny.  We wrześniu Krzysiu wyjechał do seminarium. Zostaliśmy z mężem sami, dlatego zaproponowałam mu, żeby mamę wziąć do siebie. Był wdzięczny, powiedział, że myślał o tym, ale nie miał odwagi zapytać. Była to okazja, aby porozmawiać o jego piciu. Mąż sam zaczął się zwierzać. Mówił, że jest mu z tym bardzo ciężko, że chce skończyć, ale nie ma siły. Chciałby przestać, ze względu na mnie , na mamę, ale głównie dla Krzysia, aby nie robić mu wstydu. Było mu ciężko z tym. Postanowiliśmy, że poszukamy pomocy. Zaczął od poradni, potem był oddział odwykowy. Tam poznał ludzi z AA. Zaczął jeźdź na spotkania.
Teściowa umarła jak syn był jeszcze w seminarium, chyba na piątym roku. Staszek nie wrócił już do alkoholu. Mamy już 43 lata małżeństwa za sobą. Córki żyją w szczęśliwych małżeństwach, syn już 7 lat służy Bogu i ludziom jako ksiądz. Po prymicjach dziękował nam, całował ręce. To wielki dar od Boga.



4. Zwykli małżonkowie


Ja nie wiem, czy my mamy coś szczególnego do powiedzenia. Małżeństwem jesteśmy 27 lat. Józiu pochodzi z rodziny, gdzie było ich ośmioro rodzeństwa. W moim domu było pięcioro dzieci. My też mamy pięcioro, trzech synów i dwie córki. Zawsze chcieliśmy mieć dużo dzieci i dlatego bardzo żałuję, że skończył się dla mnie czas rodzenia, bo chciało by się jeszcze drugie pięcioro. Po trzecim porodzie zaczęły się u mnie komplikacje ze zdrowiem, lekarz kategorycznie odradzał kolejnych dzieci. Kiedy zaszłam w ciążę z czwartym dzieckiem lekarz był bardzo oburzony, krzyczał na mnie, że tak późno do niego przyszłam, że to dziecko jest do usunięcia, a ja go delikatnie poprosiłam, żeby mnie chociaż zbadał. Okazało się, że nad podziw jest wszystko dobrze. Byłam tak rozradowana, że chciałam go uściskać.  Chodziłam do kościoła i mocno modliłam się do Maryi, aby tą ciążę udało się utrzymać. Janek urodził się 10 lutego, z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, w przeddzień święta Matki Boże z Lourdes. Wiem, że Jej to zawdzięczamy. Potem, dzięki Bogu urodziła się jeszcze Marysia. Teraz czekamy na wnuki. Ślub braliśmy 21 października 1978 roku. Był to pierwszy ślub w naszej parafii po wyborze Kardynała Wojtyły na papieża. Ksiądz Smaga zapisał to w kronice parafialnej, umieszczając tez nasze zdjęcie. W niedzielę 22 października oglądaliśmy transmisje z uroczystości w Rzymie. Jan Paweł II był szczególnym patronem naszego małżeństwa. Jego pontyfikat i nasze małżeństwo przebiegały równolegle. Bardzo płakaliśmy po usłyszeniu wiadomości o jego śmierci, ale jesteśmy przekonani, że teraz szczególnie się nami opiekuje.
Całą podporą dla mnie był zawsze Józek, mój mąż, który jest wspaniałym człowiekiem. Był najstarszy z rodzeństwa i bardzo pomagał swojej mamie opiekować się młodszym rodzeństwem. Zaraz po skończeniu szkoły podstawowej musiał iść do pracy, żeby pomóc w utrzymaniu rodziny. Jest wielkim autorytetem dla dzieci, szczególnie dla synów. Łukasz i Grzesiu są już dorośli, pracują, prowadzą swoja firmę, ale zawsze wszystko omawiają z ojcem. Wcześniej radzili się także mojego taty, który był wspaniałym człowiekiem, w życiu nie powiedział brzydkiego słowa, był bardzo religijny. Jesteśmy bardzo szczęśliwi i chcemy, aby dzieci rosły w takim klimacie. Nie brakuje ciepłych słów, gestów. Lubię się do Józia przytulić, podziękować mu za wszystko, za to, że jest, że mnie kocha. On się trochę krępuje, mówi, że nie przy dzieciach, ale ja mówię, że właśnie to muszą dzieci widzieć. Przecież lepiej, żeby dzieci widziały, jak daję mężowi buzi, niż jak się na niego złoszczę. Najważniejsza w małżeństwie jest miłość. Ślubujemy ją sobie nawzajem, ale w tej miłości chyba chodzi o dobre wykonywanie swoich obowiązków codziennych. Wstając rano, mam takie nastawienie, że szkoda mi każdego dnia, że chcę ten dzień jak najlepiej przeżyć dla męża i dla dzieci. Myślę o tym, aby dla nich w tym dniu zrobić jak najwięcej dobrego. Często w tygodniu chodzę do kościoła na mszę św. i wracam jak w podskokach, przepełniona radością, którą chcę się dzielić z mężem i z dziećmi. Wieczorem zawsze wspólnie odmawiamy modlitwy.  Najczęściej jest to cząstka Różańca. Podajemy głośno intencje. Modlimy się dużo o powołania, o wsparcie dla misjonarzy. Nie ma z tym większego kłopotu może też dlatego, że od sześciu lat nie mamy telewizora w domu. Jak zepsuł się stary, to już nowego nie kupiliśmy i dzieci wcale o to nie proszą. Mówią, że wolą sobie z nami posiedzieć, porozmawiać, powyłupiać się. Dzieci bardzo potrzebują rozmowy z nami i myślę, że gdyby był telewizor, to na rozmowy mogłoby być znacznie mniej czasu.
Tu w naszym rejonie panuje jeszcze tradycyjny model rodziny, kobiety raczej nie pracują poza domem. Ale to chyba dobrze. W naszej miejscowości rodzi się bardzo dużo dzieci, dlatego rozbudowuje się szkołę. Kobieta, żona i matka robi to, co do niej należy, pracuje w domu, zajmuje się dziećmi, mąż zarabia na utrzymanie rodziny. Nawet wyjazdy zagraniczne, których jest u nas dużo, są naturalną konsekwencja takiego myślenia. Jedzie się, aby zarobić na utrzymanie rodziny, na wybudowanie domu, wykształcenie dzieci. Kiedyś mniej było wyjazdów, bo luzie żyli z gospodarstw, z ziemi. Teraz raczej mało kto jeszcze zajmuje się tylko rolnictwem. Na naszych terenach już nie jest to możliwe. Ale prawie wszyscy mężczyźni pracują, zarabiają. Nie trzeba za wiele mówić, tylko dobrze wykonywać swoje obowiązki, bo tak było zawsze. Proszę popatrzeć, że mamy tu jeszcze ciągle najmniej rozwodów, najmniej rozbitych małżeństw. Mamy bardzo dużo powołań. Z naszej wioski w tej chwili jest pięciu chłopców w seminarium. Tradycje rodzinne, patriotyczne i religijne są bardzo mocno zakorzenione i pielęgnowane. W latach osiemdziesiątych, ówczesny proboszcz wprowadził zwyczaj modlitw w domach w pierwszą niedzielę miesiąca. Na każdym osiedlu ludzie gromadzą się w jednym domu, na zmianę i odmawiają Różaniec w intencji powołań, parafii, ojczyzny.
Bardzo dużo młodych ludzi buduje swoje domy, ale rodzice zawsze mieszkają z którymś z dzieci. Jesteśmy sobie bardzo potrzebni. Dla starszych ludzi mamy tu wielki szacunek. Są oni dużym oparciem może szczególnie przez swoja postawę wierności Bogu, ojczyźnie, są przykładem pracowitości, szacunku dla ziemi, dla tradycji. Przede wszystkim pokazują nam młodszym, że w życiu, jeżeli Bóg na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu. Oni naprawdę tak żyją, a my to od nich przejmujemy. 
 Marysia i Józek



5. Irenka i Leszek z Warszawy


Małżeństwem jesteśmy 27 lat. Braliśmy ślub 9 września 1978 roku, a 16 października Karol Wojtyła został wybrany na Papieża. Jak braliśmy ślub Leszek chodził bez kul, miał sprawne ręce, mówił normalnie. Po ok. 3 latach zaczęły się problemy z utrzymaniem równowagi, zaczął chodzić o kulach. Po następnych dwóch latach nie mógł się już poruszać o własnych siłach i rozpoczął życie na wózku inwalidzkim. Pojawiło się także  utrudnienie mowy. Dzisiaj już prawie nie mówi, ale wszystko rozumie. W początkowej fazie stosowano leczenie farmakologiczne. Dwa razy w roku mąż otrzymywał serie zastrzyków, które powodowały straszne bóle. Nie mógł spać leżąc, klęczał w nocy przy łóżku, a ja obok niego. Byłam bezsilna. Kiedy zawieraliśmy małżeństwo, będąc oboje lekko niepełnosprawnymi, nie przypuszczaliśmy, że stan męża tak znacznie zacznie się pogarszać. Uczciwie powiem, że gdybym wiedziała, że to tak zacznie się rozwijać, to nie zdecydowałam bym się na to małżeństwo. Bóg miał inne plany wobec nas. Dzisiaj rozumiem, co to znaczy: „Ślubuje ci miłość, wierność i uczciwość oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci”. W dniu ślubu nie przypuszczałam, że może być gorzej. Wielu naszych znajomych ma taką chorobę, ale poruszają się dosyć swobodnie, mówią, pracują. Różne osoby doradzały mi, abym zostawiła Leszka, oddała go do Domu Opieki. Wiem, że wierność przysiędze i wiara spowodowały, że bardzo szybko otrzymaliśmy duże mieszkanie z pochylnią, wewnątrz dostosowane do wózka inwalidzkiego. Bóg daje wszystko, abym tylko miała siłę nieść ten krzyż. Można też powiedzieć, że Bóg wynagradza wierność i trud krzyża. Jesteśmy małżeństwem, które żyje tylko po to, aby nieść ten krzyż, aby pomagać sobie, aby też innym służyć. Służyć przez świadectwo, ale też przez posługę na rzecz chorych i niepełnosprawnych. Bardzo mocno modlę się, abym miała tyle siły, żebym nie musiała Leszka oddać do Domu Opieki. Raz musiałam go oddać w związku z moją chorobą na pół roku, ale kiedy go odebrałam był w stanie opłakanym, bardzo schudł. Kiedy leżał już w swoim łóżku był bardzo szczęśliwy. Zrozumiałam, że istotą Ewangelii jest postawa służby i ja jako żona muszę opiekować się mężem. To ja mam umywać nogi, tak jak Jezus uczniom, nieść krzyż posługi wobec niego.  Mam nadzieję, że prze taką postawą zasłużę sobie na Niebo, na dobrą śmierć, że u boku Jezusa będziemy razem z Leszkiem zdrowi i sprawni w 100 %, oczywiście w innym znaczeniu niż ta ziemska sprawność. Wszyscy mi mówią, że to jest mój upór, że ja nie chcę go oddać pod opiekę instytucji, ale to jest mój wybór. Razem z nami mieszka jeszcze moja mama, która ma ponad 80 lat. Na mnie spoczywa obowiązek gotowania, robienia zakupów, sprzątanie i załatwiania wszystkich spraw, ale robię to z radością, mając świadomość, że żyje i poświęcam się dla nich. Bardzo często brakuje mi sił, czuje, że jestem na granicy wytrzymałości fizycznej i psychicznej, ale modlitwa i niedzielna Eucharystia są źródłem nowych sił na przetrwanie kolejnego dnia. Często kładę się spać całkowicie wykończona, ale rano odmawiam część bolesną Różańca, bo moje życie jest właśnie takie, jak Jezusa w Jego ostatniej drodze i znowu chce mi się żyć, mam siłę do pracy. Bardzo ważną dla mnie modlitwą jest też Koronka do Bożego Miłosierdzia.
 Dzisiaj bardzo wiele małżeństw rozpada się, kiedy przyjdzie pierwsza przeszkoda, pierwsza przeciwność losu, boja się postawy służby, krzyża. Ich myślenie jest zupełnie nieewangeliczne. Najczęściej jest postawa oczekiwania, a nie dawania siebie. Dla mnie miłość małżonka, to całkowite spalanie się, umieranie. Dzisiaj rozumiem, że ja nie żyję dla siebie. Kiedy już zupełnie tracę siły, klękam, chwilę się pomodlę i otrzymuje od Boga taka moc, że bez problemu mogę dalej robić wszystko w danym dniu. Wówczas bardzo wyraźnie widzę w Leszku Jezusa, tak jak bł. Matka Teresa z Kalkuty w swoich podopiecznych.



6. Moja kochana żona


Byliśmy zgodnym, szczęśliwym małżeństwem, mającym dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę- 9 i 12 lat. Wracając z wczasów, żonę zaczęła bardzo boleć głowa. Zamiast do domu pojechaliśmy do szpitala. Od razu zrobiono operację. Był to rozlany tętniak mózgu. Po operacji żona była trzy miesiące w śpiączce. Bardzo mocno modliłem się, aby żona wyszła z tej śpiączki. Po tym okresie nastąpiło przebudzenie. Jednak jej stan pozostał taki, że wszystko trzeba przy niej robić jak przy małym dziecku. Koleżanka w pracy powiedziała mi, że skoro chcą ją zabrać do domu, to muszę kupić łóżko ortopedyczne, wózek. Tak zrobiłem. Stało się to nagle. Mając obowiązki zawodowe i dzieci, którymi musiałem się zajmować, musiałem uczyć się od podstaw opieki nad żoną. Owszem, były rady, abym oddał żonę do Domu Opieki. Nie mogłem tego zrobić, wiedziałem, że przecież ja też mógłbym być w takiej sytuacji. Dzieci chowałem, żoną się opiekowałem, ciągle pracując, zarabiając na życie, na leczenie żony. Trzeba było normalnie żyć. Na szczęście mam opiekunkę, która jest przy żonie, kiedy ja idę do pracy. Wspaniała i oddana kobieta. Trwa to już sześć lat. Traktuję żonę jak zdrową osobę. Jest ona sparaliżowana całkowicie, nie mówi, ale wszystko rozumie. Dzieci bardzo mi pomagają, opiekują się mamą. Nie chciałem też żony oddać do zakładu opiekuńczego ze względu na dzieci. Chciałem, aby miały one mamę w domu, ale też, aby widziały, że jeżeli to jest moja żona, to ja muszę się nią opiekować, a nie oddawać do instytucji. Bardzo mocno pomaga mi duchowo ksiądz z naszej parafii. Raz w miesięcy przychodzi z komunią do żony. Jesteśmy przecież normalną rodziną, a to jest moja żona, której nieba bym przychylił. Bardzo ją kocham i nie wyobrażam sobie życia bez niej. Kiedy żona wyjechała do Głogowa na turnus rekolekcyjno-rehabilitacyjny dzwoniłem do niej codziennie, mówiłem, że ja kocham, że tęsknię.



7. Pani z powstania


Od początku mojego życia bardzo mocno odczuwałam bliskość Boga. W czasie wojny jako młoda dziewczyna znajdowałam się w Warszawie. Pomagałam starszej, zamężnej  siostrze, opiekować się jej dzieckiem. Po wybuchu Powstania pracowałyśmy obie w szpitalu na ulicy Dworskiej. Siostra miała tam w suterynie mały pokoik. Kiedy Powstanie upadło Niemcy wypędzali wszystkich z budynków. Zamknęłyśmy się z siostrą i jej rocznym synkiem w piwnicy. Byliśmy tam tylko my troje. Niemcy wyważyli drzwi i nakazali wyjść na podwórko, gdzie było już około 50 osób. Pamiętam, że na środku podwórka stała piękna figura Maryi. Ustawili nas wszystkich pod murem, twarzą do ściany. Byłam młoda, miałam 14 lat i nie zdawałam sobie sprawy z tego, co miało nastąpić. Siostra stała obok mnie, mocno przytulając do siebie synka. Z ciekawości delikatnie obróciłam się i zobaczyłam osiem karabinów maszynowych na nóżkach i obok nich leżących żołnierzy. W tym momencie nadleciał niemiecki samolot, z którego posypały się ulotki. W zamieszaniu podniosłam jedną. Oficer głośno krzyknął, aby formować kolumnę, stając po cztery osoby w rzędzie. Kiedy już szliśmy dałam siostrze ulotkę. Był tam rozkaz do Niemców, aby zaprzestali rozstrzeliwania ludności cywilnej i wyprowadzali ludzi z miasta, oddzielnie kobiety i mężczyzn. To był prawdziwy cud.
      Trafiłyśmy do Pruszkowa. Pracowałyśmy w gospodarstwie. Tam zastało nas wyzwolenie. Wróciłyśmy do Warszawy. Budynek, w którym mieszkałyśmy nadawał się do zamieszkania. Odnalazł się także mąż siostry. 
Mój pierwszy mąż zginął tragicznie po dwudziestu latach małżeństwa. Był oficerem zawodowym. Nie mieliśmy dzieci, natomiast męża brata miał trzech synów. Mąż był ojcem chrzestnym najmłodszego. Kiedy zmarła bratowa zaproponowaliśmy, że zaopiekujemy się chrześniakiem. Tak się stało. Krzysiu był odtąd naszym synem. Oczywiście zawsze wiedział, że nie jesteśmy jego biologicznymi rodzicami, ale bardzo nas kochał. My jego też. Żyje do dzisiaj, ma dwoje dzieci.  
Po pięciu latach wdowieństwa wyszła ponownie za mąż. Mój drugi mąż był także wdowcem. Nie miał dzieci.  Zamieszkałam w jego domu, a syn został w naszym. Po dziesięciu latach małżeństwa mąż zachorował.  Był to wylew krwi do mózgu. Zastał sparaliżowany. Całą lewą stronę miał niewładną. Nie wstawał z łóżka, nie mógł się podnosić i opierać na poduszkach. Wchodziłam na tapczan, sadzałam go. Miałam dziesięć poduszek, starałam się, aby było mu wygodnie, aby nie dostał odleżyn. Masowałam i smarował ciało maściami. Jestem małej budowy, więc musiałam się trochę naszarpać. Karmiłam męża, myłam, goliłam. Trwało to osiem lat. Prawie nie wychodziłam z domu, tylko w niedziele do kościoła. Chciałam być przy nim bez przerwy. Owszem, była to służba, ofiara, poświęcenie, ale nie czułam ciężaru, zniechęcenia. Bardzo chciałam to robić. Znajome i sąsiadki proponowały, abym go oddała do szpitala, na oddział opiekuńczy. Nigdy, nawet mi to nie przeszło przez myśl.  Myjąc go, myjąc mu nogi, często je całowałam, będąc szczęśliwą, że on żyje, że mogę go pielęgnować, że jest taki dobry. Pragnęłam, żeby żył jak najdłużej. Myłam te jego nogi i całowałam. Kiedy go goliłam, a potem twarz smarowałam kremem, wtedy on całował moje ręce.
Przez cały okres choroby mąż mówił. Na początku miał trochę wykrzywioną twarz, ale po roku to zniekształcenie ustąpiło. Mogliśmy się razem modlić, śpiewać pieśni i nabożeństwa. Telewizji nie chciał oglądać, dlatego większość czasu spędzaliśmy na wspólnej modlitwie. Często, w jej trakcie, zasypiał, wtedy ja kończyłam sama, siedząc obok niego. Dokładnie tak samo było z odejściem. Mąż zmarł, kiedy odmawialiśmy razem Różaniec. Tak delikatnie i bez cierpienia, jakby zasnął.
Praca przy mężu była dla mnie wielkim szczęściem. Pierwszy rok po wylewie było mi trochę ciężko. Musiałam się do tego wszystkiego przyzwyczaić. Kiedy czułam, że brakuje mi sił modliłam się, nieomal nieprzerwanie. Ale potem, w drugim roku było mi już dużo lżej. W trzecim roku zaczęłam już odczuwać to wielkie szczęście i pragnienie, aby żył jak najdłużej. Kiedy bliscy próbowali mnie pocieszać, mówiąc, że strasznie się męczę, że jest mi pewnie ciężko, ja mówiłam, że tak nie jest, że to grzech tak mówić, bo dla mnie to nie było męczeniem się, to było największe szczęście. Prosiłam Boga, abym ja go przeżyła, abym mogła być z nim do końca. Moja obecna choroba zaczęła się dopiero po pięciu latach od śmierci męża.
Krystyna

 

8. Kocham moją żonę


Przez 25 lat żyłem z brzemieniem alkoholizmu. Pobraliśmy się bardzo młodo.  Zacząłem popijać. Lata leciały, dzieci się rodziły, a ja coraz mocniej popadałem w alkoholizm. Wychowywaniem dzieci zajmowała się żona. Wszystko spadało na jej barki. Często miałem pretensje do niej i powtarzałam: masz pieniądze, dlaczego jeszcze chcesz? Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo krzywdzę swoja rodzinę. Po pracy, o szóstej rano, gdyż pracowałem w piekarni,  zamiast do domu, szedłem do kiosku na piwo, potem rozmowy z kolegami i około południa, docierałem do domu.  Moje relacje z Bogiem były raczej powierzchowne. Owszem prawie co niedzielę byłem na Mszy i kilka razy w roku u spowiedzi, ale w kościele tylko czekałem kiedy będzie koniec.  Po prostu tylko fizyczna obecność. Doszło do tego, że upijałem się do nieprzytomności. Czasem leżałem na ulicy. Pewnego razu, kiedy tak zabrudzony leżałem przy parkanie przed blokiem, dzieci z podwórka powiedziały o tym moim dzieciom. Na następny dzień, kiedy wytrzeźwiałem spostrzegłem, że dzieci nie są na dworze. Kiedy zapytałem, dlaczego siedzą w domu odpowiedziały: tato my nie pójdziemy, wstydzimy się, bo wczoraj napiłeś się i leżałeś na ulicy i było nam strasznie wstyd. We mnie jakby coś pękło. Pomyślałem: co ja robię? Na jakiś czas to pomogło, ale po wypiciu pierwszego kieliszka znowu się upijałem. Jednak po tamtym zdarzeniu chodząc do kościoła na niedzielna mszę bardzo szczerze prosiłem Boga: Boże pomóż mi, dlaczego ja tak robię, dlaczego? Picie wracało, znowu było proszenie. Po kolejnym upiciu się spadłem ze schodów.   Obudziłem się w szpitalu, okazało się, że miałem wstrząs mózgu. Straciłem powonienie i częściowo smak. Po szpitalu byłem prawie załamany. Teraz zaczęła się gehenna. Były myśli samobójcze, oskarżanie żony o różne rzeczy, których nie uczyniła. Trwało to znowu parę lat. Pewnego razu przyjechało pogotowie do pracy, zabrano mnie do szpitala. Był to zawał serca. Przyszedł do mnie lekarz i oznajmił, że mam także cukrzycę i nadciśnienie. Potem była rehabilitacja. Po niej skierowano mnie od Kolanówka. Tam zacząłem rozmyślać o moim życiu. Z okna pokoju widziałem kościół. Zaczęłam tam często chodzić. Modliłem się i prosiłem Boga o pomoc. Chodząc po lesie rozmyślałem nad drogą, którą do tej chwili przeszedłem. Pomyślałem: albo teraz, albo nigdy. Postanowiłem rzucić alkohol i papierosy. Ciągle bardzo mocno prosiłem Boga o wsparcie. Rzuciłem picie i palenie w jednym momencie. Żona po kilku dniach pojechała na rekolekcje i powiedziała mi przed wyjazdem, że jedzie w tej intencji, abym wytrwał w trzeźwości i żebym na kolejne rekolekcje i ja również z nią pojechał. I tak się stało. Pojechaliśmy oboje. Tak zaczęło się moje całkowite nawrócenie do Boga. Po przyjeździe wstąpiliśmy z żoną do wspólnoty modlitewnej. Sytuacja w rodzinie uległa całkowitej zmianie. Jest dużo radości. Z dnia na dzień widzę jak Bóg działa w naszej rodzinie. Najbardziej cieszę się, że na naszych uroczystościach rodzinnych nie ma już alkoholu. Podobnie w rodzinach dzieci.
Kilka lat temu, już w abstynencji podjąłem decyzję o pójściu na pieszą pielgrzymkę. Najmłodsza córka, która już była na pielgrzymce, bardzo mi odradzała, mówiąc, że nie mogę tego zrobić, będąc po zawale serca, z nadciśnieniem i cukrzycą. Poszedłem. Wytrzymałem całą drogę. Nawet jednego odcinka nie jechałem samochodem. Przed cudownym obrazem  płakałem z radości, dziękując, że mogłem odpokutować za swoje grzechy.
Jestem bardzo wdzięczny całej mojej rodzinie, a szczególnie żonie, że wytrwała w tej gehennie. Ona nigdy mnie nie wyrzuciła z domu, nie robiła awantur, prała moje rzeczy, przygotowywała posiłki. Czasami, kiedy byłem trzeźwy, mówiła, że jest jej przykro i ciężko, że dzieci bardzo cierpią, ale mówiła mi przede wszystkim, że mnie  kocha i modli się za mnie. Modliła się prawie przez 25 lat, szczególnie na Różańcu i wymodliła. To jej zawdzięczam moje wytrzeźwienie i nawrócenie.  Bardzo kocham moją żonę Wandę.
Mietek


9. Narzeczeni


Znamy się trzy lata. Narzeczeństwem jesteśmy od pół roku. Artur jest niepełnosprawny. W wieku 16 lat przeżył zator mózgu, ale jego przyczyną była prawdopodobnie wada wrodzona. Jest w miarę samodzielny. Porusza się bez wózka. Jego niepełnosprawność nie jest aż tak widoczna, ale istnieje niebezpieczeństwo pogłębiania się skutków. Może się też jeszcze raz zdążyć coś takiego i Artur może będzie wymagał opieki prawie całkowitej. Musi się mocno pilnować, często mierzyć ciśnienie, robić regularnie badania przepływu krwi. Mamy świadomość niebezpieczeństwa. Nie przeraża mnie to i chcę takie wezwanie podjąć. On potrzebuje drugiej osoby, która będzie go pilnowała, aby nie zaniedbywał badań, stosował dietę, unikał wysiłku. Mam dużo siły i wewnętrznego przekonania, że taka jest moja droga, ale wiem, że bez duchowej „tabletki” nie byłoby to możliwe. Ta „pigułką” jest modlitwa, Eucharystia i Słowo Boże. Od dziecka należałam do Dzieci Maryi, potem do Oazy młodzieżowej. Nawet myślałam poważnie o życiu zakonnym. Jestem wdzięczna Bogu za możliwość intensywniejszego rozwoju duchowego.
Poznaliśmy się przez znajomych. Artur mieszkał w internacie z młodzieżą niepełnosprawną, uczącą się w szkole salezjańskiej. Początkowo była to tylko zwykła znajomość. Potem zaczęliśmy się spotykać częściej. Była też przerwa w naszej bliższej znajomości. Ale wróciliśmy do siebie już przekonani, że nie możemy bez siebie żyć. Oboje pracujemy, jesteśmy niezależni finansowo. Rodzice Artura początkowo bardzo się sprzeciwili naszemu związkowi. Ale teraz widzą, że może on istnieć jak każde inne małżeństwo. Z mojej strony jest pełna świadomość czekającej mnie drogi. Decyduję się na ten krok, biorąc pod uwagę wszystkie konsekwencje. Nawet konieczności sprawowania całkowitej opieki nad Arturem. Jestem przygotowana na najcięższą posługę. To jest mój wybór, ale też naturalny element miłości, którą się obdarzamy. Dzięki Słowu Bożemu rozumiem, że miłość to nie uczucie, to nie mówienie, że się kogoś kocha, ale to postawa, to służba. Rozumiem to już teraz, w narzeczeństwie i chcę tą miłość urzeczywistniać w naszym związku. Już teraz mogę to robić i mocno czuję, że nie żyję dla siebie, lecz dla niego. 

Agata




10. Postawa mamy

 

Wszystko zaczęło się, kiedy ojciec otrzymał pracę w Zielonej Górze. Miałem wtedy sześć lat. Ojciec był bardzo dobrym fachowcem z zakresu silników wysokoprężnych, ustawiał pompy wtryskowe. Wraz z innym mężczyzną z Poznania byli na tamte czasy najlepszymi specjalistami w Polsce. Był także doskonałym mechanikiem samochodowym. Bardzo dobrze zarabiał, ale też bardzo dużo pił. Nie był jeszcze wtedy uzależniony, jednak na wszystkich uroczystościach i spotkaniach rodzinnych było zawsze dużo wódki. Na Boże Narodzenie ojciec kupował jej całe torby. Często razem z mamą wylewaliśmy ta wódkę, chowaliśmy. Była to taka walka z wiatrakami. Ciągnęło się to latami, a całkowite pogrążenie się ojca w alkohol nastąpiło dopiero po śmierci mamy.  Nie wiem dokładnie jaka była jego wiara, bo nic z tego zakresu nie objawiał na zewnątrz.
Mama była wielką idealistką. Skończyła studia polonistyczne. Wyszła za ojca z wielkiej miłości, tym bardziej, że ojciec był bardzo przystojny, elegancki i bardzo szczery. Mama wychodziła z założenia, że jest w stanie go zmienić. Dużo z nim rozmawiała, tłumaczyła. Chciała z jednej strony przyciągnąć go do Boga, dużo i delikatnie z ojcem o Bogu rozmawiając, ale też wymarzyła sobie, że pomoże mu zdobyć wykształcenie. Mimo alkoholu zawsze mi powtarzała, że to jest jej maż, że nigdy go nie wyrzuci z domu, bo jest to jej mąż do końca życia.  Wychodziła z założenia, że musi trwać do końca przy nim. Była kobietą bardzo wierzącą, wszystko wynikało z jej wiary. Miałem wrażenie, że to małżeństwo mama też traktowała jako swoja misję. Chciała ojca nawracać, uczyć. Zapisała go do technikum, prowadziła mu zeszyty, mnóstwo ojcu czytała. Szczególnie w niedzielę godzinami czytała mu klasyków, a ojciec słuchał. Efekt był wieloraki. Skończył technikum, ale też do dzisiaj mówi bardzo poprawną polszczyzną, nie robi błędów językowych. Na płaszczyźnie wiary mama prowadziła z ojcem dyskusje na temat celu i sensu życia człowieka, istoty Boga, historii Kościoła, treści Biblii, jej poszczególnych ksiąg. Była dla ojca takim domowym uniwersytetem.  
  Mama była zawsze była bardzo chora. Miała jakąś wadę serca. Już kiedy miałem trzy lata była operowana w klinice w Poznaniu. Miała straszne powikłania. Ostatnie miesiące przed śmiercią nie mogła leżeć w łóżku, tylko klęczała oparta o fotel. Nie mogła leżeć, bo miała zaburzenia funkcjonowania płynów ustrojowych. Z tego powodu nie mogła chodzić do kościoła zbyt często, ale miała potężną wiarę, było wręcz mistyczką. Realizowała specyficzny rodzaj modlitwy. Nie stosowała modlitewnika, ani różańca, ale zatapiała się bardzo głęboko w modlitwę, w medytację. Było to dla mnie wielkie świadectwo, bo wiedziałem, że Bóg jest osobą, z którą w czasie modlitwy prowadzi się dialog. Widziałem, jak zachowywała się na mszach. Siedziała, albo stała z tyłu i po przyjęciu komunii była jak w ekstazie, była duchowo nieobecna. Dostrzegałem to, ale też mama zwierzała mi się z tego, opowiadała o doświadczeniu niesamowicie głębokiego zjednoczenia z Jezusem. Zapewne to było też źródłem siły trwania przy Ojcu. Zawsze powtarzała, że cokolwiek by się nie działo ona jest je...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin