Harry Harrison - Ku Gwiazdom (3) Wygnanie.pdf

(470 KB) Pobierz
Tytuł oryginału
To the Stars II, Wheelworld
Harry Harrison 1981 Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991
Redaktor
Jacek Foromański
Opracowanie graficzne : Maria Dylis Ilustracja: Radosław Dylis
Wydanie I
PRINTED IN GREAT BRITAIN ISBN 83-85276-59-9
WYGNANIE
Rozdział l
Słońce zaszło przed czterema laty i do tej pory jeszcze nie wzeszło. Lecz już niedługo
słoneczna tarcza ponownie wydźwignie się ponad linię horyzontu. W przeciągu kilku najbliższych
miesięcy jej błękitno-białe promienie rozżarzą powierzchnię planety w stopniu uniemożliwiającym
jakiekolwiek życie.
Na razie jednak w dalszym ciągu panował nie kończący się półmrok, w którego niepewnym świetle
obficie wzrastały zmutowane formy zboża. Morze żółtej i zielonej pszenicy rozciągało się aż po
horyzont, we wszystkich kierunkach - za wyjątkiem jednego. Od południa pola uprawne
odgrodzone były wysokim metalowym płotem, za którym znajdowała się już tylko pustynia.
Piaszczyste, pozbawione cienia i zdawało się, nieskończone pustkowie, stapiające się w oddali z
cieniem mrocznego horyzontu. Był to obszar całkowicie jałowy i nigdy nie spłukiwany kroplami
deszczu. Lecz nawet na tak niegościnnych terenach zawsze znajdzie się jakaś forma życia, twór,
który na piaskach odnajdzie to wszystko, co potrzebne jest do przetrwania. Tak było i tym razem.
Spłaszczony wzgórek pofałdowanego, szarego mięsa musiał ważyć co najmniej sześć ton. Na
górnej powierzchni, stwora nie było żadnych widocznych szczelin czy organów, chociaż bliższa
obserwacja wykazałaby, iż każdy z guzów na grubej skórze był silikonowym otworem, perfekcyjnie
przystosowanym do absorpcji promieniowania z atmosfery. Znajdujące się pod każdym z nich
komórki roślinne, jako część niezwykle skomplikowanego związku symbiotycznego organizmu
skoczonoga, przetwarzały energię w cukier. Powoli, ospale, dzięki ciśnieniu osmotycznemu,
pomiędzy ściankami komórek cukier wnikał w głąb ciała stwora. Tam był przetwarzany na alkohol I
magazynowany w wakuolach. Skoczonóg żerował na bogatych odkrywkach soli miedzi.
Wyspecjalizowane komórki wydzielały kwas rozpuszczający sole, które z kolei przyswajane były
przez organizm.
Bestia nie posiadała mózgu lub podobnego organu, który pozwoliłby jej mierzyć czas. Po prostu
istniała. Przebywała tam, gdzie znalazła akurat pożywienie, przyswajając je bezmyślnie, niczym
krowa, przeżuwająca trawę. Przemieszczała się dopiero wówczas, gdy wszystkie dostępne
składniki pokarmowe kończyły się.
Tak było w tej właśnie chwili. Chemoreceptory przekazały wiadomość o braku pokarmu i w chwilę
później tysiące mięśni składających się na niewielkie wypustki skokowe zaczęły się kurczyć.
Pobudzone dopływem zmagazynowanego wcześniej alkoholu mięśnie zareagowały pojedynczym,
gwałtownym spazmem, który pozwolił ogromnemu, podobnemu do rozłożonego dywanu cielsku,
na przebycie w powietrzu jednym skokiem trzydziestu metrów.
Stwór przeskoczył płot ogradzający jedną z farm i z ogłuszającym łomotem wylądował pośród
dwumetrowych, złotych kłosów. Ponieważ leżący płasko skoczonóg w swym najgrubszym miejscu
mierzył niewiele więcej ponad metr, był doskonale ukryty przed innym stworem, który sunął wolno
w jego kierunku.
Żadne z nich nie posiadało mózgu. Sześciotonowa, organiczna bestia wyposażona była jedynie w
prymitywne zwoje nerwowe, które nie zmieniły się przez wieki jej istnienia. Zbliżający się metalowy
potwór ważył dwadzieścia siedem ton, kontrolowany był zaś przez nieskomplikowany komputer, w
który wyposażono go w trakcie budowy. Obydwa stwory miały zmysły - lecz nie były istotami
czującymi. Każdy z nich był zupełnie nieświadomy obecności drugiego, dopóki się nie zetknęły.
Spotkanie miało dramatyczny przebieg. Sunący wolno kombajn zbożowy zbliżał się coraz
bardziej, brzęcząc i powarkując. Szczękającymi ostrzami wycinał trzydziestometrową ścieżkę
wzdłuż nie kończących się rzędów kłosów, biegnących równymi szeregami aż po horyzont. Kosił,
oddzielając równocześnie dojrzałe kłosy od łodyg, które z kolei ciął na mniejsze kawałki i ciskał do
ryczącego pieca. Powstała na skutek natychmiastowego spalania para wodna wydostawała się
białym welonem na zewnątrz wysokiego komina, a buchająca spomiędzy szerokich gąsienic
sadza znaczyła ślad przejścia pojazdu, opadając powoli czarną, gęstą chmurą. W sumie było to
bardzo zmyślne i wydajne urządzenie, nie przystosowane jednak do rozpoznawania ukrytych w
polu skoczonogów. Wirujące ostrza wycięły ze stwora dobre dwieście kilo mięsa, zanim system
alarmowy kombajnu uaktywnił się i zatrzymał pojazd.
System nerwowy zwierzęcia, chociaż prymitywny, zarejestrował jednak fakt, iż dzieje się coś
niedobrego. Sygnały chemiczne zaktywowały wypustki skokowe i w przeciągu paru minut,
nieprawdopodobnie szybko, mięśnie skurczyły się i bestia skoczyła ponownie. Nie był to jednak
udany skok, jako że niemal cały zapas alkoholu wyczerpał się poprzednio. Wystarczyło go jedynie
na tyle, by unieść niezgrabne ciało kilka metrów w powietrze. Ogromna góra mięsa, przy
akompaniamencie zgrzytających blach, wylądowała na szczycie kombajnu. Rozdźwięczały się
dzwonki alarmowe. Wszędzie tam, gdzie powłoka z galwanizowanego złota odgięła się lub
odpadła, skoczonóg natrafił na warstwę wybornej stali.
Opadł w dół, okrywając sobą całą maszynę. Rozpoczęło się powolne przyswajanie i trawienie.
- Nie bądź głupi! - wykrzyknął Lee Ciou, próbując przebić się poprzez gwar podekscytowanych
głosów. - Pomyśl o odległościach pomiędzy gwiazdami, zanim zaczniesz gadać o sygnałach
radiowych. Oczywiście że bez problemu mógłbym skonstruować nadajnik. Mógłbym też wysłać
sygnał, który zostałby kiedyś odebrany, może nawet na Ziemi... Lecz zanim dotarłby na najbliższą
zamieszkałą planetę, upłynęłoby dwadzieścia siedem lat. A tam być może wcale by na niego nie
czekali...
- Spokój, spokój, spokój - odezwał się Ivan Semenow, przy każdym słowie uderzając młotkiem w
stół. -
Musimy zachować porządek. Niech każdy mówi po kolei, byśmy mogli go rozpoznać. Daleko nie
zajdziemy, dyskutując w taki sposób.
- Nigdy nigdzie nie zajdziemy - wykrzyknął jakiś głos. - To wszystko jest zwykłą stratą czasu!
Odpowiedziały mu głośne gwizdy i tupania, co pociągnęło za sobą grad kolejnych uderzeń młotka.
Lampka telefonu, umieszczonego tuż obok łokcia Semenowa, rozbłysła nagle. Podniósł
słuchawkę, nie przestając walić zaciekle młotkiem. Słuchał przez chwilę, potwierdził otrzymanie
wiadomości i rozłączył się. Zamiast ponownie posłużyć się młotkiem, wykrzyknął jedno tylko
słowo:
- Zagrożenie!
Cisza zapadła natychmiast. Semenow skinął głową z aprobatą i już normalnym tonem zapytał:
- Czy jest tutaj Jan Kulozik?
Jan siedział w ostatnich rzędach kopuły i do tej pory nie brał udziału w dyskusji. Zatopiony we
własnych myślach, ledwie był świadom zgiełku podniesionych głosów i zapadłej nagle ciszy.
Słysząc jednak własne nazwisko, wstał. Był wysokim mężczyzną o wyraźnie zarysowanych
mięśniach, będących rezultatem długotrwałej pracy fizycznej. Chociaż jego kombinezon
poplamiony był smarem, a jeszcze więcej brudu widniało na jego dłoniach i twarzy, to jednak na
pierwszy rzut oka widać było, iż nie jest zwykłym mechanikiem. Sposób, w jaki stał, gotowy do
działania, choć równocześnie rozluźniony, czy w jaki patrzył na przewodniczącego świadczył o tym
dobitniej, niż symbol złotego koła zębatego na kołnierzu.
- Mamy kłopoty na polu Taekenga IV - powiedział krótko Semenow. - Wydaje się, że skoczonóg
spotkał się z kombajnem i wyłączył go z akcji. Chcą, abyś -tam poleciał natychmiast.
- Zaczekaj na mnie! - wykrzyknął niewielki mężczyzna i zaczął torować sobie łokciami drogę przez
tłum, śpiesząc w ślad za Janem.
Był to Chun Taekeng. Głowa Rodziny Taekeng. Chociaż stary, pomarszczony i łysy, znany był z
tego, że niezwykle łatwo wpadał w złość. Tak było i tym razem. Mężczyzn, którzy nie dość szybko
schodzili mu z drogi, kopał po kostkach lub odpychał bezceremonialnie na bok. Jan nie zwolnił
jednak i Chun musiał biec, aby dotrzymać mu kroku. Dyszał przy tym i sapał jak stara lokomotywa.
Kopter konserwacyjny stał tuż przed magazynem maszyn. Natychmiast, gdy Chun wdrapał się do
środka, Jan odpalił turbiny i ustawił skok śmigła.
- Powinniśmy zabić te przeklęte skoczonogi aż do ostatniej sztuki - wysapał, gdy już usadowił się
na fotelu obok Kulozika.
Jan nie silił się nawet na odpowiedź. Wiedział doskonale, że wysunięta przed chwilą propozycja
była nie do przyjęcia. Zignorował Chuna, który mamrotał coś do siebie ze złością, a sam, po
wzniesieniu się na odpowiednią wysokość, otworzył szeroko przepustnicę. Chciał dostać się na
miejsce tak szybko, jak to było możliwe. Skoczonogi potrafią być niebezpieczne, jeżeli nie
obchodzi się z nimi umiejętnie. Większość farmerów wiedziała o nich bardzo niewiele.
Przesuwający się pod nimi krajobraz przypominał falujący, żółto-zielony koc. Żniwa były już na
ukończeniu. Prawie całe zboże zostało zżęte, a unoszące się w górę słupy pary wskazywały
miejsca, gdzie jeszcze pracowały kombajny. Jedynie niebo pozostawało niezmiennie ogromną
czaszą nieprawdopodobnej, jednostajnej szarości, która rozciągała się nad horyzontem.
"Słońce zaszło cztery lata temu" - pomyślał Jan. Cztery długie, jednostajne lata. Ludzie tutaj
wydawali się tego nie zauważać, lecz dla niego ten nieprzygnębiający, niezmienny półzmierzch był
rzeczą, której czasami nie potrafił już znieść. Wówczas sięgał po pigułki.
- Tam, pod nami! - wykrzyknął nagle Chun Taekeng, wskazując na coś kościstym palcem. - Ląduj
tutaj.
Jan ponownie zignorował starca. Błyszczący złotem kadłub kombajnu znajdował się tuż pod nimi,
skryty w połowie przez ogromne cielsko skoczonoga. Jan dostrzegł, że była to duża sztuka. Jakieś
sześć, siedem ton.
Zazwyczaj jedynie mniejsze okazy zapuszczały się w okolice farm.
Unieruchomiony kombajn otaczały ciężarówki i pojazdy gąsienicowe, a chmury pyłu wskazywały,
iż nadciągało ich jeszcze więcej. Jan krążył powoli nad miejscem wypadku, wywołując przez radio
największy kopter podnośnikowy na planecie, zwany popularnie Wielkim Hakiem.
Kiedy, nie zważając na protesty Chuna, wylądował wreszcie sto metrów od uszkodzonego
kombajnu, mały człowieczek urządził mu prawdziwe piekło. Jan pozostał kompletnie
niewzruszony, wiedział bowiem, że gniewu staruszka powinni obawiać się jedynie członkowie
Rodziny Taekeng.
Dookoła kombajnu zgromadził się już podekscytowany tłum, gestykulujący i rozprawiający o
czymś z ożywieniem. Niektóre kobiety miały w swoich wiadrach butelki schłodzonego piwa
i napełniały właśnie szklanki. Panowała atmosfera karnawału, z radością witano krótką odmianę w
monotonnym, pracowitym życiu. Rozentuzjazmowany tłum z uwagą przyglądał się młodemu
mężczyźnie, który przytknął płonącą pochodnię do zwisającego z boku maszyny brązowego
mięsa. Pod wpływem płomienia skoczonóg zadrżał. Wkrótce w powietrzu rozszedł się przykry
zapach palonego mięsa.
- Rzuć tę pochodnię i wynoś się stąd - polecił spokojnie Jan.
Mężczyzna otworzył głupkowato usta i spojrzał na Jana, ale nie odrzucił pochodni ani nie wykonał
najmniejszego ruchu. Sprawiał wrażenie opóźnionego w rozwoju. Rodzina Taekengów była
bardzo liczna i krzyżowała się pomiędzy sobą.
- Chun - wykrzyknął Jan w stronę nadchodzącej właśnie Głowy Rodziny. - Zrób coś z tym
głupcem, zanim zaczną się kłopoty.
Chun pisnął coś z wściekłością, popierając słowa silnym kopniakiem. Mężczyzna z pochodnią
uciekł. Jan, przyglądając się tej scenie, wyjął zza pasa parę ciężkich, roboczych rękawic.
- Będę potrzebował pomocy - powiedział. - Przynieście ręczniki i pomóżcie mi podnieść brzegi
tego stwora. Nie dotykajcie jednak od spodu. Wydziela kwas, który wypaliłby w was dziury na
wylot.
Z wysiłkiem podnieśli skraj zwisającego nieruchomo zwierzęcia. Jan ostrożnie przyjrzał mu się od
dołu. Mięso było białe i napięte, wilgotne od kwasu. Dostrzegł jedną z wielu wypustek skokowych
o rozmiarach ludzkiej nogi. Gdy pociągnął za nią, drgnęła i schowała się w pochwie mięśniowej.
Mechanik nie ustępował jednak i ciągnął dalej. Wkrótce wysunęła się na tyle, że można było
wyraźnie dostrzec kierunek zgięcia niezgrabnego kolana. Zwolnioną wypustka wolno powróciła do
pozycji spoczynkowej...
- W porządku, możecie puścić - cofnął się i narysował na piasku długą linię. Spojrzał na nią
krytycznie i odwrócił się. - Zabierzcie stąd te ciężarówki - polecił. - Odsuńcie je co najmniej do
koptera. Gdyby ta rzecz skoczyła, wylądowałaby dokładnie na nich. A po tym bezmyślnym
przypaleniu coś takiego może się zdarzyć.
Zapadła chwila konsternacji, lecz minęła szybko, gdy Chun powtórzył rozkaz z całą mocą swego
starczego autorytetu. Tłum rozpierzchnął się. Jan starł z rękawic ślady śluzu i wspiął się na szczyt
kombajnu. Nagle uwagę wszystkich przykuł niski, głuchy dźwięk, zwiastujący przybycie Wielkiego
Haka. Olbrzymi kopter zawisł nieruchomo tuż nad uszkodzoną maszyną.
Jan wyjął z kieszeni bluzy radio i wydał kilka krótkich rozkazów. W masywnym kadłubie otworzyła
się kwadratowa klapa i na stalowej linie zaczęła opadać belka podnośnikowa. Wywołane obrotem
potężnych rotorów strumienie powietrza uderzały prosto w Jana, który mocował belkę przy
pomocy dużych haków do boku skoczonoga. Nawet jeżeli stwór czuł przebijające jego ciało ostrza,
nie dało się tego zauważyć. Kiedy wszystkie haki zostały już zamocowane, Jan machnął ręką
i kopter zaczął się wolno unosić.
Kierując się wkazówkami Jana, pilot zaczął wolno nawijać linę. W miarę zagłębiania się ostrzy,
ciałem skoczonoga zaczęły wstrząsać niekontrolowane spazmy. Był to najniebezpieczniejszy
moment całej operacji. Gdyby stwór skoczył właśnie teraz, z pewnością ściągnąłby kopter na
ziemię.
Lecz już po chwili cały blok zaczął się podnosić wyżej, aż w końcu ściana białego, wilgotnego
mięsa uniesiona została na dobre dwa metry w powietrze. Jan ponownie dał znak i Wielki Hak
powoli odpłynął w bok, zsuwając bezwładnego w tej chwili stwora na ziemię. Cała operacja
przypominała wywracanie na drugą stronę leżącego koca. Skoczonóg łagodnie i bez większych
kłopotów dał się odwinąć na drugą stronę, aż w końcu leżał rozciągnięty na grzbiecie, eksponując
wewnętrzną powierzchnię swego ciała.
Jednak w chwilę później gładka powierzchnia pokryła się lasem bladych wypustek, które
jednocześnie wystrzeliły w powietrze. Trwały wyprostowane przez kilka sekund, a potem
zwiotczały i opadły.
- Jest teraz bezbronny - powiedział Jan. - Nie może się sam odwrócić.
- Więc teraz go zabijemy - uśmiechnął się z satysfakcją Chun.
Jan postarał się odpowiedzieć spokojnie.
- Nie, nie zabijemy. Nie chcesz chyba na swoim polu siedmiu ton gnijącego mięsa? Na razie
zostawimy to tutaj. Kombajn jest najważniejszy.
Jan wezwał Wielkiego Haka do lądowania i wspólnymi siłami odczepili skoczonoga od belki
podnośnikowej.
W kopterze znajdowała się torba węglanu sodowego, na wypadek takich właśnie spotkań z
mieszkańcami pustyni. Jan ponownie wspiął się na szczyt kombajnu i cisnął parę garści proszku w
kałużę kwasu. Na zewnątrz nie było widać większych zniszczeń, lecz kłopoty mogły się zacząć,
jeżeli okazałoby się, iż kwas przedostał się do silnika. Należało natychmiast zdjąć płytę osłonową.
Kulozik dostrzegł także, że kilka kół zamachowych zostało wyrwanych, a jedna gąsienica spadła z
kół prowadzących. Zapowiadała się ciężka praca.
Mechanik odsunął kombajn o dwa metry od leżącego stwora, wykorzystując cztery ciężarówki
i napęd jednej gąsienicy kombajnu. Następnie, pod krytycznym okiem Chun Taekenga, ponownie
wezwał Wielkiego Haka i manewrując ostrożnie belką podnośnikową, przewrócili skoczonoga
grzbietem do góry.
- Zostaw tę bestię tutaj! Zabij ją i zakop! Za chwilę może skoczyć jeszcze raz i pozabijać nas
wszystkich!
- Nie zrobi tego - odparł spokojnie Jan. - Może się poruszać w jednym tylko kierunku, a sam
widziałeś, w którą stronę wyprostowały się wszystkie nogi. Ustawiłem go tak, że jeżeli skoczy,
upadnie prosto na pustynię.
- Nie możesz być tego absolutnie pewien...
- Mogę. I mogę ci też powiedzieć, że potrafię nakierować tego stwora tak dokładnie, jakbym
mierzył z karabinu. Gdy skoczy, zniknie nam z oczu.
Jakby na potwierdzenie tych słów skoczonóg oderwał się od ziemi. Kompleks chemicznych
wyzwalaczy zareagował prawidłowo. Kiedy wszystkie wypustki stwora równocześnie uderzyły o
Zgłoś jeśli naruszono regulamin