Harrod Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 01 - Gniazdo.doc

(936 KB) Pobierz

Rozdział pierwszy

 

I

 

- Ruszamy jutro przed świtem - powiedział Edward Morland, przeżuwając duży kęs baraniny.

Był wysokim postawnym i dość obcesowym mężczyzną. Ogłady nabrał w zbyt późnym wieku, by teraz nie doskwiera­ła mu na co dzień. Spożywał właśnie wieczerzę, a jego ruchy cechowała z trudem poskramiana gwałtowność, gdyby nie zdobił go kosztowny strój, postronny obserwator łacno mógł­by sądzić, że Edward Morland jest człowiekiem niskiego sta­nu i tylko przez pomyłkę trafił do pańskiego stołu.

Robert, jego syn i jedyny kompan przy wieczerzy, był zu­pełnie inny. Wysoki jak ojciec, odznaczał się co prawda mło­dzieńczą kanciastością, ale także pewnym wyrafinowaniem. Miał łagodniejsze rysy twarzy, powściągliwe ruchy, a zachowa­nie dobrych manier przy stole nie sprawiało mu najmniejszej trudności. Wdał się w matkę, choć prawie jej nie pamiętał. Oj­ciec powiedział mu niegdyś grubiańsko, że powinien wraz z białogłowami siadać przy kądzieli - nie mógł bowiem do końca się pogodzić ż wyrokiem Opatrzności, który sprawił, że to jego starszy syn, a nie młodszy, umarł na skręt kiszek,

Robert posłał ojcu charakterystyczne, cokolwiek nieobec­ne spojrzenie.

-                     Dlaczego tak wcześnie? Dokąd jedziemy? - spytał.

-                     Ruszamy na Leicester, synu. Wybieramy się na południe, a dobrze wiesz, jak wyglądają drogi o tej porze roku. Jeśli utkniemy za konwojem z wełną, strawimy w podróży całe dwa tygodnie.

- Wybieramy się na południe? - zapytał zdumiony Robert. - Na południe?! A po co? Nie z towarem?

Ojciec uśmiechnął się drwiąco.

- Nie, nie z towarem, chłopcze. O towar nie musimy się troszczyć. Jedziemy po żonę dla ciebie.

Robert otworzył usta, lecz nie zdołał wydusić z siebie słowa.

- Hm, możesz się dziwić ile dusza zapragnie, chłopcze - mówił Morland bez cienia sympatii. - Gdybym zważał na za­interesowanie, jakie okazywałeś kobietom, mógłbym ci rów­nie dobrze poszukać męża, a nie żony. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Pan w swojej wielkiej mądrości odebrał mi syna, a zostawił córkę.

Robert zesztywniał i zacisnął zęby. Musiał jak zawsze w milczeniu znosić okrucieństwa ojca. Chciał się dowiedzieć bardzo wielu rzeczy, ale bał się rodzica, czekał więc z nadzie­ją, że i bez ponaglania go pytaniami zaspokoi ciekawość.

-                     Nie wykazujesz dużego zainteresowania, chłopcze - za­uważył Morland z irytacją. Rzucił kawałek tłuszczu ulubione­mu psu, ale ten nie był dość szybki i łakomy kąsek zniknął w kłębowisku warczących czworonogów. - Nie chcesz nawet wiedzieć, kogo udało mi się dla ciebie wystarać?

-                     Ależ chcę, naturalnie, ojcze...

-                     Naturalnie, ojcze - powtórzył za nim Morland. - Mę­czysz jak eunuch. Mam nadzieję, że uda ci się jakoś spełnić mężowski obowiązek wobec tej dziewczyny. Może poćwicz sobie najpierw na owcach. - Rozbawiony własnym dowcipem, ryknął rubasznym śmiechem. Robert z trudem przywołał na twarz cień uśmiechu; wiedział, że jeśli się nie uśmiechnie, oj­ciec zelży go lub nawet potraktuje kułakiem, a ojcowski kułak był jak kopnięcie ogiera. - No to powiem ci, skoro tak nale­gasz - ciągnął Morland, ocierając łzy. - To Eleonora Courteney, podopieczna lorda Edmunda Beauforta, sierota. Ma bra­ta oraz zadłużone grunta i ani pensa przy duszy, za to wnosi nam w posagu protekcję lorda Edmunda i jest kuzynką hra­biego Devonu. Rozumiesz?             

-                     Tak, ojcze - odparł Robert odruchowo, choć w zasadzie niewiele rozumiał.

-                     Myśl, chłopcze, myśl - strofował syna Morland. - Ona ma rodzinę i protekcję, natomiast ja mam pieniądze. To uczciwa transakcja, nie sądzisz? Lord Edmund potrzebuje środków fi­nansowych na prowadzenie wojny i dlatego chce mnie do sie­bie przyciągnąć. A ja... Ja mam swoje plany.

Robert rozumiał. Takie prawa obowiązywały w świecie, w którym żył. Podobnie jak inni, którzy poszli za młodym królem w bój, Edward Morland ogromnie się wzbogacił pod­czas wojen prowadzonych przez Henryka V. Kupił ziemię, za­pełnił ją stadami owiec, a obecnie należał do największych i najbogatszych niezależnych farmerów-hodowców w York­shire. Tymczasem na tronie Anglii zasiadał nieletni Henryk VI, władza zaś spoczywała w rękach jego wujów - lorda Bedforda oraz księcia Humphreya.

A pośród potężnych rodów, których przedstawiciele po­magali rządzić krajem, znajdowali się spokrewnieni z królem możni Beaufortowie. Na nich spoczywał trud prowadzenia wojny odziedziczonej po poprzednim władcy - wojny bardzo kosztownej i nie przynoszącej już zysków.

Wielcy feudałowie potrzebowali pieniędzy, a w gronie lu­dzi, którzy nimi dysponowali, był i Morland. Dlatego hrabia Somerset osobiście podsunął swemu bratu Edmundowi po­mysł, by wydał młodą podopieczną Eleonorę za syna Morlanda. Małżeństwo to miało złączyć bogatego farmera z jednym z najznamienitszych rodów w kraju i zapewnić mu opiekę oraz protekcję Beaufortów - a tym samym „ochronę dobrego pana". Z drugiej zaś strony związek ten na dobre zespoliłby Morlanda i jego złoto z losami rodziny Beaufortów, gwaran­tując jej, gdyby zaszła taka potrzeba, zarówno jego oddanie, jak i dostęp do wypchanego złotem trzosu.

Tak załatwiano interesy. Właśnie po to istniała instytucja małżeństwa, o czym Robert oraz nie znana mu Eleonora Courteney wiedzieli od wczesnego dzieciństwa.

- Tak, mam swoje plany - ciągnął Edward. Huknął drew­nianym kuflem w stół, na co jeden z pomocników kucharza, pełniący tego dnia funkcję pazia, rzucił się do pana, żeby mu dolać piwa. - Jestem bogaty. Mam ziemię, owce, złoto i syna. Jedynego syna. Jak sądzisz, chłopcze, czego mogę pragnąć dla swego jedynaka, co? Myślisz, że chciałbym, żeby, jak ja, został nieokrzesanym chłopem? Uważasz, że tego życzyłaby sobie twoja matka? Panie, świeć nad jej duszą. - Przeżegnał się po­bożnie, a Robert odruchowo powtórzył jego gest. - Nie,chłopcze. Nie, Robercie. Dla mnie już za późno, ale zanim umrę, z ciebie zrobię szlachcica.

- Szlachcica? - Zdziwił się Robert. Ojciec kuksnął go w głowę, ale delikatnie.

-                     Przestań mnie papugować. Tak, szlachcica. A po cóż in­nego miałbym wybierać ci akurat tę pannę miast bogatej kmieciówny, która przysporzyłaby mi ziemi? Wybrałem ową dziewkę dlatego, że wniesie ci w posagu rodzinę. - Chwilę du­mał, po czym odezwał się z niezwykłą dlań łagodnością: - Mo­że to i dobrze, że właśnie ty mi zostałeś. Potrafisz czytać, pi­sać i grać na instrumencie. Edward tego nie umiał. Kto wie, czy nie będziesz lepszym szlachcicem od niego? Twoi synowie urodzą się w dobrym domu. Dla mnie na takie zmiany za póź­no. Nie da rady z wieśniaka zrobić pana. Dobrze, że matka ka­zała cię uczyć czytać.

-                     Niejeden szlachcic nie umie czytać, ojcze, a wśród wol­nych kmieci znajdziesz wielu, którzy to potrafią.

-                     Dobrze, dobrze - burknął niecierpliwie Morland. Nie lu­bił, kiedy pocieszał go własny syn. - Podobno ta dziewczyna czyta. Będziecie zatem mieli o czym ze sobą gadać. Tylko nie zapomnij czasem, skąd wzięło się twoje bogactwo. - Robert wiedział już, co za chwilę usłyszy. Ojciec zacytuje ulubioną rymowankę hodowców. - „Wdzięcznym Panu za opiekę nad każdym bydlątkiem, te owce są moim jedynym majątkiem".

-                     Tak, ojcze.

 

W nocy ścisnął przymrozek, pierwszy znak, że rok chyli się już ku końcowi, i Robert aż zadrżał z zimna, kiedy Wilhelm, czeladnik sprawujący pieczę nad domem, obudził go w ciem­ności. Małe, przesuwane na kółkach łóżko Roberta stało pod oknem, gdzie owiewał je chłód sączący się spomiędzy nie domkniętych okiennic. Ojciec spał w dużym łożu otulonym ze wszech stron kotarami. On na pewno nie marzł.

W izbie czekało już śniadanie. Boczek gotowany w owsia­nce, piwo i chleb. Nim skończyli jeść, czeladź podstawiła na wewnętrznym podwórzu osiodłane konie. Było ich sześć - dla Roberta, jego ojca i trzech czeladników, oraz jeden juczny z bagażami i prezentami dla panny młodej oraz jej opiekuna. Nie widząc w pobliżu ojca, Robert podszedł szybkim kro­kiem do jednej z szop na podwórzu, a gdy zajrzał do środka, powitał go cichy skowyt. Lady Brach, jego suka, leżała ze szczeniakami na posłaniu ze słomy. Małe nieźle już podrosły, dlatego często zostawiała je same i dreptała za swym panem. Pomyślał, że nadeszła już pora, iżby odstawić szczenięta od suki - brakowało mu jej cichych kroków.

-                     Robert! Na litość boską, gdzież się ten chłopak podziewa?! - krzyczał Morland. Był już na podwórzu.

-                     Muszę iść - powiedział Robert do suki, która na dźwięk jego głosu zaczęła bić ogonem o ziemię. - Szkoda, że musisz zostać, Lady Brach, ale nie mogę cię zabrać. Za to jak wrócę, przywiozę ci nową panią, jeszcze jedną osobę, którą będziesz miłować. Tylko żebyś mi na nią nie warczała z zazdrości!

-                     Robert! - W głosie ojca zabrzmiała złość.

Pogłaskał szybko suczy łeb, podniósł się i zamarł. Przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł. Błyskawicznie, teraz już w szaleńczym pośpiechu, kucnął przy legowisku i po omacku wyszukał największego i najsilniejszego szczeniaka. Zawiezie go w prezencie swojej przyszłej żonie. Wepchnął szczenię za koszulę, by je trzymać w cieple, i wybiegł z szopy akurat w chwili, gdy ojciec zamierzał zawołać go po raz trzeci.

Wkrótce potem, wciąż jeszcze po ciemku, jechali truchtem do gościńca. O tej porze roku, w czasie strzyżenia owiec po letnim wypasie, na traktach codziennie tłoczyły się transporty z wełną, zdążające na południe - na wielki targ w portowym mieście, Londynie. Owe transporty - bywało, że wiozły wełnę nawet z całego okręgu - składały się ze stu albo i dwustu koni i przemieszczały się po traktach wolno, dosłownie noga za nogą. Kołysząc obładowanymi wełną bokami, konie zajmowały całą szerokość gościńca i wzniecały takie tumany kurzu, że podróżni, którzy akurat znaleźli się za nimi, ledwie mogli oddychać. Zresztą zazwyczaj byli to ludzie, którzy specjalnie czekali na przejazd kawalkady, łaknąc towarzystwa lub bezpieczeństwa, jakie w drodze zapewnia gromada. Morlandowie do nich nie należeli. Pięciu dobrze uzbrojonych konnych nie stanowiło łatwego celu dla zbójców. Transporty z wełną ruszały o świcie, dlatego Morlandowie wyjechali na trakt jeszcze przed brzaskiem. Kiedy łuk słońca wynurzył się zza widnokręgu, byli już ponad pięć mil od domu.

 

Eleonora Courteney siedziała na rzeźbionym dębowym pa­rapecie w wychodzącym na południe oknie świetlicy. Korzy­stała z ostatnich jasnych promieni słońca padających na robótkę. Haftowała koszulę dla swego pana, a subtelny wzór na kołnierzu wymagał najdelikatniejszego jedwabiu i najcieńszej igły. Zamierzała odłożyć koszulę i zająć dłonie prostszą robo­tą, gdy światło się pogorszy. Co pewien czas unosiła głowę znad haftu, żeby wyjrzeć przez okno. Był cudowny dzień póź­nego lata, a przed nią, pod błękitną kopułą nieba, rozciągały się zielone wzgórza Isle of Purbeck.

Uwielbiała letni zamek w Corfe. Całe życie mieszkała w otoczeniu zielonych pagórków i nie potrafiła sobie wyobrazić, by mogła je kiedyś opuścić. Po przeciwległej stronie komnaty, na zydlu przy zagaszonym kominku, siedziała jej pani, też Eleonora - dawniej Beauchamp, teraz już lady Eleonora Beaufort, żona lorda Edmunda Beauforta, przez wzgląd na jej wielką urodę zwana Belle. Znowu oczekiwała dziecka; tym razem liczyła na syna. Letni upał ją zmęczył, toteż wolno poru­szała dłońmi wśród barwnych jedwabi. Prawdopodobnie Eleonora wyręczy ją w pracy. Nieraz, gdy jako młode dziewczę­ta przędły albo tkały, pracowała podwójnie, żeby uchronić Belle od wymówek.

Wychowywały się razem od czasu, gdy rodzice Eleonory zmarli. Miała o dwa lata mniej niż Belle, ale ponieważ była bystra i dobrze rozwinięta, nigdy nie odczuwały różnicy wie­ku i wspólnie uczyły się czytać, pisać i liczyć. Poznały język francuski i łacinę, taniec i śpiew. Nauczyły się szycia i haftu, poza tym codziennie siadały przy krośnie i przy kołowrotku. Belle, drobna, jasna i śliczna, była hojna, dobroduszna i leni­wa. Eleonora, wyższa i ciemniejsza, odznaczała się energią, ciętym językiem i bystrością umysłu. Doskonale się wzajem­nie uzupełniały.

Kiedy Belle poślubiła lorda Edmunda, poprosiła małżon­ka, by pozwolił jej zabrać ze sobą Eleonorę. Przychylił się do tej prośby i wykupił od ojca Belle nie tylko samą sierotę, ale i tak zwaną kuratelę, czyli prawo do opieki nad nią. Wydawa­ło się, że gest lorda Edmunda przypieczętuje los dziewczyny. Miała na zawsze zostać w zamku, doglądać rozdrażnionej Belle podczas kolejnych ciąż, a później - na co liczyła - dopil­nować edukacji owoców odmiennych stanów swej pani. Funkcja guwernantki zaspokoiłaby w pełni jej ambicje. Nie marzyła o niczym innym.

Nie, to nie całkiem prawda. Wszak było coś, za czym tęsk­niła, lecz o czym nie śmiała marzyć. Na myśl o tym szalała w przypływie nieokiełznanej nadziei lub też wpadała w najczar­niejszą rozpacz. Wkrótce też nie wiedziała, czy to, co czuje, jest nadzieją, czy może tylko najbardziej mglistym marzeniem. Rozmyślając nad swymi uczuciami, bezwiednie przestała pra­cowicie poruszać palcami i złożyła dłonie na kolanach. Znów wyjrzała przez okno. Przeniosła wzrok ponad wiejskimi dom­kami z kamienia o dachach obrośniętych porostami, nad pola i wspólne kmiece grunty, i jeszcze wyżej, nad falbankę lasu, by oprzeć spojrzenie na wysokich, niedostępnych wzgórzach, gdzie wiatr przygina drzewa do ziemi i rwie obłoki w strzępy.

Na imię dano mu Ryszard.

Skończył dwadzieścia trzy lata, zajmował się wojaczką i jak na żołnierza przystało, odznaczał się szerokimi ramionami oraz lekkim chodem. Był niewyso­kim, dosyć krępym i silnym mężczyzną o rozbudowanej klat­ce piersiowej. Miał kwadratową, wesołą, ogorzałą od słońca twarz i jasne włosy nad czołem, które słońce wybieliło do barwy kaszy jaglanej. Jego błękitne oczy umiały świdrować człowieka aż do głębi duszy. Rzadko się uśmiechał, nie dlatego, że był ponurakiem z natury, lecz dlatego, iż poważnie wszystko  przemyśliwał. Za to kiedy się już na uśmiech zdobył, jaśniało mu całe oblicze, tak że patrzącym nań się zdawało, że po długiej zimie znowu nastała wiosna. Ten uśmiech rozgrzewał ludzkie serca i budził chęć oddania życia za Ryszarda.

Przed trzema laty on i lord Edmund udali się do Rouen we Francji na proces Dziewicy Orleańskiej oraz do Paryża na koronację małego króla. Wyjechali w grudniu, na wiosnę zaś wrócili do Anglii i pewien czas spędzili w domu pana młodego, lorda Edmunda, gdzie odbywały się zabawy oraz turnieje  i gdzie tańczono przy muzyce. Właśnie tam Eleonora ujrzała Ryszarda po raz pierwszy i tam się w nim zakochała. Jak każdy żołnierz wracający z Francji, pragnął rozgrywki, nie stronił też od ładnych dziewcząt. Eleonora była piękna, obtańcowywał ją zatem często, przekomarzał się i prawił komplementy: chwalił jej śpiew i ciemne oczy. A pewnego dnia, gdy przechadzali się po ogrodzie z dala od rozbawionej gromady, wciągnął ją do altany i pocałował.

Młode, niedoświadczone serce Eleonory nie zdołało stawić skutecznego oporu. Głos Ryszarda, uśmiech, nawet muśnięcie i rękawem jej dłoni podczas wieczerzy przy wysokim stole sprawiły, że nazajutrz myślała tylko o nim.

Choć odurzona miłością, dobrze wiedziała, że miłować go jest szaleństwem. Nie był to przecież jakiś zwykły Ryszard, tylko Plantagenet, książę Yorku.

Miał pieniądze, władzę, dowodził wojskiem, był mężem stanu oraz głową rodu. Książę. Niektórzy twierdzili, że w je­go żyłach płynie więcej królewskiej krwi niż w żyłach samego króla, gdyż Ryszard Plantagenet był po kądzieli potomkiem drugiego syna Edwarda III, a po mieczu - czwartego. Ona na­tomiast nazywała się tylko Eleonora Courteney i nie miała ani rodziców, ani pensa przy duszy. Czasami popadała w głęboką rozpacz na myśl o tym, jak wiele ich dzieli, kiedy indziej znów ożywała w niej wielka nadzieja: jeśli ją bowiem miłował, mógł się z nią ożenić - przecież jemu nikt się nie sprzeciwiał, Ryszard robił to, co chciał.

Zatem kurczowo trzymała się nadziei, marzeń i tej jednej jedynej namacalnej pamiątki, jaka jej po nim została. W ostat­nie święta Bożego Narodzenia Ryszard przysłał podarki ro­dzinie Beaufortów, nie zapomniał przy tym o ciemnowłosej Eleonorze. Dostała wówczas maleńki, oprawny w skórę psał­terz z tłoczonym na okładce godłem Courteneyów - wizerun­kiem białego zająca w biegu. Był to kosztowny dar, nawet jak na upominek od księcia, ale ceniła go nie dla materialnej war­tości, lecz dlatego, że ten drogocenny psałterz otrzymała od Ryszarda. Nosiła ów podarek przyczepiony łańcuszkiem do paska, nocą zaś wkładała go pod poduszkę. Nigdy się z nim nie rozstawała - stanowił jej talizman.

Hałas przy drzwiach gwałtownie wyrwał ją z zamyślenia. Zorientowała się, że słońce już zachodzi i że nie będzie mogła skończyć wykwintnego haftu na koszuli. Ledwie ta myśl prze­mknęła jej przez głowę, gdy drzwi się otworzyły i do komna­ty wszedł pan, a za nim sługa z krzesłem. Lord Edmund miał dwa krzesła i słusznie był z nich dumny. To, wnoszone teraz do świetlicy, obite czerwonym aksamitem, zdobione złotymi sznurami oraz złotym haftem, jeździło z nim wszędzie, nawet na wojnę, by tam w namiocie zajmować najpocześniejsze miejsce. Drugie, wyściełane zielonym aksamitem i haftowane srebrem, stało na podium w wielkiej sali, przeznaczone dla honorowego gościa, a jeśli gości nie było, siadała na nim Belle.

Obie kobiety wstały na widok pana, on zaś zezwolił im usiąść. Sam spoczął na krześle, po czym odesłał służącego. Belle przysiadła na zydlu, Edmund zaś ruchem nakazał Ele­onorze, by zbliżyła się do swojej i pani i przycupnęła u jej nóg na poduszce.

-                     Dzisiaj przyszedłem do ciebie, panno Eleonoro - oświad­czył. Przyjrzał się jej ż niezwykłą uwagą i wyraźnie zadowolony z inspekcji dodał z uśmiechem: - Masz zaróżowione policzki. Tuszę, żeś w dobrym zdrowiu?

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin