B. Sherrod ZAŁOŻYSZ SIĘ.doc

(922 KB) Pobierz

Barbara Sherrod ZAŁOŻYSZ SIĘ?

Rozdział pierwszy

Dudek, który nie chce dać się oskubać

 

Pierwsza reguła Hastingsa: Pokaż mi człowieka, który nigdy nie postawił wszystkiego na jedną kartę, a pokażę ci niewia­rygodnego nudziarza.

 

Choć pan Charles Hastings miał świetną kartę, na jego czole pojawiła się zmarszczka. Coś mu tu nie pasowało, w powietrzu węszył jakiś swąd. Wszystkie zmysły ostrzegały go przed niebezpieczeństwem. Rozejrzał się po salonie, jakby czerwone ściany i scenka rodzajowa wymalowana na suficie mogły wyjaśnić, skąd biorą się te przedziwne uczucia. W końcu zatrzymał wzrok na przeciwniku, tonącym w ko­ronkach lordzie Everardzie. I wtedy go olśniło: ten dżentel­men - o ile zasługiwał na to miano - oszukiwał. Arystokratyczne pochodzenie, tytuł i bogactwo nie powstrzymały jego lordowskiej mości przed uciekaniem się do sztuczek godnych zwykłego szulera.

W dużych, szarych oczach pana Hastingsa pojawił się błysk. Surową minę, która nie pasowała do szczupłej, niemal chłopięcej twarzy, zastąpił lekki, złośliwy uśmieszek. I po­myśleć, wyrzucał sobie, że jeszcze przed chwilą z trudem powstrzymywał ziewanie, przekonany, że nim ta nudna partia pikiety wreszcie dobiegnie końca, zmieni się w zgrzy­białego starca. Nic dziwnego - mówił sobie wtedy w duchu - że miejsca takie jak klub pani Stout przy ulicy świętego Jakuba określano mianem piekła na ziemi. Dla Charlesa Hastingsa nie istniało bowiem nic bardziej piekielnego niźli nuda. Teraz jednak, dzięki naiwnemu przekonaniu lorda Everarda, że uda mu się oskubać młodego przeciwnika, pan Hastings wreszcie się z niej otrząsnął. Nawet widok Everar­da, który dopisywał sobie punkty za repik, nie popsuł mu nastroju.

Partia się skończyła, sto gwinei wylądowało w sakiewce milorda. Pan Hastings wstał i pogodnie, acz zgoła niepo­trzebnie, oznajmił:

- Miałeś dziś diabelne szczęście, Everard!

Everard skinieniem głowy potwierdził stwierdzenie i do­dał:

- Mam nadzieję, że przegrana nie okazała się na tyle poważna, byś chciał przerwać grę.

- Nic nie zmusi mnie do przerwania gry, póki stawiam to, co wygrałem, a jako że zostało mi jeszcze co nieco z wygranej w oczko, jestem do twoich usług.

- Bałem się, że zamierzasz odejść.

- To wyłącznie kwestia hierarchii przyjemności. Pikietę stawiam na pierwszym miejscu, a talerz na drugim, mimo to zawsze powiadam, że grać na pusty żołądek to prosić się o przegraną. Tak więc nim wrócę do gry, pójdę się uraczyć pysznościami ze stołu pani Stout.

Zmarszczka na czole lorda Everarda kazała się domyślać, że ów dżentelmen niechętnie wypuszcza swego dudka na kolację złożoną z wędzonego łososia i schłodzonego szam­pana. Dla zabicia czasu zaczął tasować karty.

Krótka obserwacja dłoni milorda wystarczyła panu Hastingsowi, by upewnić się, że jego przeciwnik nie oszukuje, dorzucając karty od dołu. Gdyby tak było, mimowolnie trzymałby karty luźno między kciukiem a palcem wskazu­jącym, co pozwalało łatwiej dokładać karty od spodu. Tymczasem jego lordowska mość mocno ściskał talię; czyli stosował jakąś inną metodę. Panu Hastingsowi pozostawało już tylko liczyć na to, że nie odgadnie jej bez wysiłku. To by popsuło mu całą zabawę.

Aby jeszcze dodać jej rumieńców, założył się ze sobą: w chwili gdy zegar wybije drugą, musi zdemaskować szulera, by już nigdy więcej żaden przyzwoity gracz nie padł jego ofiarą. Jeśli mu się uda, kupi sobie tego zgrabnego wierzchowca, którego ostatnio wypatrzył u Tattersalla. Jeśli nie, do końca sezonu porzuci grę w karty, ograniczając się wyłącznie do partyjek wista z matką. To ostatnie tak go przeraziło, że z jeszcze większą determinacją postanowił sobie, że musi wygrać.

- Poczekam, aż zjesz kolację - oświadczył milord.

Pan Hastings skłonił się uprzejmie.

- Byłem pewien, że mogę na ciebie liczyć.

To powiedziawszy, wyszedł, minął stolik do faro i ruszył po wyłożonych czerwonym dywanem stopniach.

Choć pan Hastings był zdania, że dania oferowane przez panią Stout nadają się wyłącznie dla osób na diecie lub wieśniaków z prowincji, wszedłszy do jadalni uśmiechnął się radośnie, przy stole zobaczył bowiem starego, zaufanego druha, Feliksa DeWitta, który właśnie popijał klaret i obli­zywał wargi. Feliks miał pełne policzki - czego nie można było powiedzieć o jego kieszeniach; ostatnio był winny panu Hastingsowi paręset gwinei.

Serdeczne klepnięcie w ramię sprawiło, że Feliks omal nie wylał wina.

- A, to ty, Hastings! - powiedział. - Pewnie znudziło ci się wygrywanie i przyszedłeś tu, żeby mi pomóc w plamie­niu surduta.

- Przegrywam.

Feliks bacznie mu się przyjrzał.

- Oszukujesz.

- Nie. Jestem oszukiwany.

- Nie ma na świecie nikogo, kto zdołałby cię oszukać.

- Pójdź ze mną, a zobaczysz jegomościa, któremu się wydaje, że owszem, zdołałby.

- A któż to, u licha?

- Everard.

- Nie do wiary!

- Mnie też się nie chciało wierzyć. Nigdy nie sądziłem, że może się zniżyć do czegoś takiego. Jak sądzisz, co go sprowokowało?

Feliks poczęstował się kawałkiem tarty cytrynowej. Sma­kując ją, przymknął oczy i westchnął z rozkoszą.

- Przypuszczam, że podobnie jak ty nie znosi przegry­wać.

Pan Hastings parsknął śmiechem.

- Do tego stopnia, że nie lęka się złapania na gorącym uczynku, zdemaskowania i towarzyskiego ostracyzmu?

- Podejrzewam, że to przez jego najnowszą flamę, panią Buxleigh - odparł Feliks. Wokół ust błyszczała mu otoczka kremu cytrynowego.

- Pierwszy raz słyszę to nazwisko.

- Wyjątkowo przystojna istotka i przerażająco droga.

- Ten opis pasuje do właściwie każdej mojej znajo­mej.

- Diabelnie lubi grać w faro. Nie spotkałeś jej przy stoliku?

- Nie gram w faro. Połowę wygranej trzeba oddawać bankowi, a to wbrew mojej naturze.

- Jeśli miałbyś ochotę jej się przyjrzeć, to właśnie gra.

- To znaczy, że Everard ją tu przyprowadził?

- Pewnie nie zdołał jej powstrzymać. Choć ta dama dopiero niedawno przybyła z prowincji, tak szybko nabrała londyńskich obyczajów, że można by ją uznać za rodowitą mieszkankę naszej stolicy.

Przetrawiając te informacje, pan Hastings nakładał sobie na talerz wiktuały. Ledwo jednak skosztował podeszwy, która udawała pieczeń wołową, odstawił talerz.

- Przyznaj się, Feliksie, jakim cudem udaje ci się to przełknąć?

- Masz po prostu zbyt wyrafinowany smak - oświadczył Feliks między kęsami. Sądząc po jego błogim stękaniu, należało przypuszczać, że posiłki pani Stout uważa za wyjątkowo pyszne.

- Pospiesz się z tą tartą - powiedział pan Hastings. - Czekają na nas w pokoju karcianym.

Połknąwszy tarte i wychyliwszy wino Feliks odrzekł:

- Wiesz przecież, że nie przepadam za kartami. Jako osoba, która nie lubi gier, w których wygrana zależy od umiejętności, ograniczam się do gier losowych, takich jak E.O.

Zlizał z palców okruszki.

- Nikt ci nie każe lubić kart. Wystarczy, że ja lubię. Chcę złapać Everarda na oszukiwaniu i publicznie zdemaskować. A do tego potrzebny mi świadek. I tobie oto przypadł w udziale ten zaszczyt.

- Wielkie nieba! - krzyknął przerażony Feliks. - Ogrom­ne dzięki, gdybym zamierzał położyć kres swemu życiu, zajadłbym się na śmierć. Nie chcę zejść z tego świata przeszyty kulą Everarda.

- Rozczarowałeś mnie. Nie spodziewałem się, że z ciebie taka galareta. I tylko dlatego, że Everard cieszy się opinią doskonałego strzelca.

- Jest mistrzem w strzelaniu, tak jak ty mistrzem w grze w karty, a jeśli chcesz zarzucić mu oszustwo, rychło sam się o tym przekonasz, bo bez wątpienia cię wyzwie.

Pan Hastings uśmiechnął się i trącił Feliksa kształtnym palcem.

- Chyba że będę miał świadka.

- Nawet gdybyś postawił stu świadków, on wszystkiego się wyprze. Ma jeden, niezawodny sposób udowodnienia swej niewinności: dobrze wymierzoną kulę.

Pan Hastings zacisnął dłoń na ramieniu druha i namawiał szeptem:

- Przemyśl to sobie, Feliksie.

Teatralnym gestem wskazał pokój do gry.

- Pomyśl, jaka wspaniała przygoda nas czeka. W na­szych rękach będzie odkryć oszustwo i obnażyć oszusta. Cóż za wyzwanie dla naszych umysłów! Czy to nie zachwycająca perspektywa? Nie przeszywa cię dreszcz szczęścia na samą myśl o tak chwalebnym czynie?

- Zaiste, wielce to obiecujące, lecz lękam się, że prędzej przeszyje mnie kula rozwścieczonego Everarda.

- Masz moje słowo, że cię nie zabije. Jeśli już kogoś, to mnie.

- Ale ciebie też nie chciałbym oglądać na marach, Hastings. Może sądzisz inaczej, jako że jestem ci winny sporą sumkę i wraz z twoim zejściem z tego padołu mógł­bym zapomnieć o długu. Ale nie jestem aż tak podły, by tego pragnąć.

- Twoja lojalność mnie wzrusza, Feliksie. Uderzaj dalej w tę nutę, a, daję słowo, rozpłynę się we łzach.

- Kpij sobie, kpij, lecz, moim zdaniem, kiedy nie ogarnia cię nuda albo nie rozsadza energia, całkiem z ciebie miły druh, ot co. No i zawsze chętnie pożyczysz grosza człowie­kowi w potrzebie. Twoje odejście z tego świata na wiele dni odebrałoby mi apetyt.

- Jeśli twoja sympatia jest prawdziwa, zrobisz wszystko, byleby włos mi nie spadł z głowy. Pójdziesz ze mną i ochronisz przed moją własną popędliwością.

W czasie tej konwersacji Feliks przestał rozkoszować się tartą, a zajął się suszonymi owocami i orzechami w cu­krze. Na półmiskach niewiele już zostało, a resztek nie zabrano. A skoro nie było już co jeść, Feliks wzruszył ramionami.

- No, niech ci będzie, ale przysięgnij mi, że nie będziesz się pojedynkował z Everardem.

- Jeśli to ma cię uspokoić, mój nieoceniony przyjacielu, dam ci uroczyste słowo. Nic - ani groźba łamania kołem, ani śmierć we wrzącym oleju, ani wizja grania po kres moich dni z mamą - nie sprowokuje mnie do pojedynku z tym jegomościem.

Wyciągnął rękę i dobili targu.

- To prawdziwa ulga - odezwał się Feliks z westchnie­niem. - Bałem się, czy nie ubzdurałeś sobie, że zostanę twoim sekundantem, bo na to, zapewniam cię, nie masz co liczyć. Sekundowanie to jedna z rzeczy, które przyprawiają mnie o niestrawność, tak że mogę przełknąć najwyżej talerz owsianki.

Stwierdzeniu towarzyszyło dyskretne beknięcie, przytłu­mione dłonią.

W drodze do pokoju karcianego przyjaciele zatrzymali się przy stoliku do faro, gdzie Feliks wzrokiem pokazał panu Hastingsowi panią Buxleigh. Wspomniana dama pochylała się z uwagą nad stolikiem, bacznie przyglądając się grze. Ukazywała przy tym sporo różowego biustu, otoczonego ładną, czarną koronką i sznurami korali. Pan Hastings co prawda nie przypominał sobie ani biustu, ani twarzy z roz­kosznymi dołeczkami, ale i jedno, i drugie zyskało jego aprobatę. A jeszcze bardziej zachwyciła go odważna gra ich właścicielki. Postawiła wszystko na szóstkę pik. Rozdano karty, przegrała. Mimo to bez chwili wahania ponownie obstawiła równie wysoko. Patrząc na to pan Hastings rozumiał, że człowiek słabego charakteru, taki jak Everard, ulegnie pokusie i będzie oszukiwał w grze, by zrekompen­sować straty tak ślicznej, pociągającej i interesującej damy.

Choć jednak mógł zrozumieć Everarda, nie mógł tego zignorować. Trzeba go zdemaskować, także przez wzgląd na braci-karciarzy. Obaj mężczyźni należeli do tych samych klubów - Brooksa i Boodle’a - a honor nakazuje strzec reputacji swego klubu. Co więcej, zachciankom winno się ulegać, a nic tak nie dodaje życiu rumieńca jak mała potyczka umysłów, zwłaszcza taka, której dodatkowo towa­rzyszy element niebezpieczeństwa.

 

Kiedy pan Hastings wszedł do pokoju, Everard wstał z wymuszoną grzecznością.

- Więc wróciłeś.

- Czyżbyś sądził, że się wycofam? - odparł pan Ha­stings.

Everard roześmiał się nerwowo.

- Ależ skąd. Byłem pewny, że na twoim słowie można polegać. Wszak jesteś prawdziwym dżentelmenem.

Odrzucając poły surduta, pan Hastings siadł i stwier­dził:

- Zaiste, jestem. A teraz przekonajmy się, jakim dżentel­menem ty jesteś.

Na te słowa Everard poderwał głowę, ale ponieważ na twarzy pana Hastingsa nie dostrzegł niczego niepokojącego, uspokoił się nieco.

Do pokoju wszedł Feliks i stanął przy ścianie, zajmując miejsce, z którego doskonale mógł obserwować obu gra­czy. Ku zadowoleniu pana Hastingsa skrzyżował ramiona i utkwił wzrok w zielonym stoliku.

Everard nie spieszył się do gry, z roztargnieniem tasował karty. Raz czy dwa łypnął na Feliksa, w końcu spytał:

- DeWitt zostaje?

- Tuszę, że jego obecność ci nie przeszkadza?

- Ponieważ reszta graczy już poszła i mieliśmy pokój dla siebie, sądziłem, że możemy uciąć sobie partyjkę między nami dwoma.

- Tak też i będzie, obecność Feliksa niczego nie zmienia. Nie przyszedł tu jako gracz, lecz jako mój bank.

Na te słowa oblicze Feliksa zajaśniało.

Everard nadal miał wątpliwości.

- Jeśli pozbawisz mnie reszty wygranej w oczko - wyjaśnił pogodnie pan Hastings - będę potrzebował poży­czki. Pan DeWitt był tak łaskaw i zgodził się poratować mnie dowolną sumą. Czyż nie tak, Feliksie?

Zęby Feliksa błysnęły w promiennym uśmiechu.

- Ile sobie życzysz, Hastings? Tysiąc? Dwa tysiące? Wystarczy jedno słowo.

- Sam widzisz - zwrócił się do przeciwnika pan Ha­stings. - Uważa za honor i wyróżnienie, jeśli przegram jego gotówkę, choć sam potrafiłby to zrobić równie dobrze.

Tak jak pan Hastings przewidział, lord Everard nawet nie zauważył kpiny. Oczy mu zabłysły na wieść, że ten dudek zamierzał ciągnąć grę do końca i, co więcej, już się pogodził z przegraną.

- Ależ ta moja talia zniszczona! - zauważył pan Ha­stings. - Pozwolisz, Everard, że poślę chłopaka po nową. Może by przyniósł też drugą i dla ciebie?

Everard zgodził się bez chwili wahania, bez drgnienia powieki i podał mu swoją talię.

Kiedy pan Hastings podszedł do drzwi przywołać kelnera, wymienili z Feliksem porozumiewawcze spojrzenia. Czyli Everard nie zniżył się do znaczenia kart. Bo gdyby je znaczył, nie zgodziłby się tak ochoczo na zmianę talii. Feliks wzruszył ramionami, co miało oznaczać: Niech mnie kule biją, jeśli wiem, co on knuje.

Pan Hastings wrócił na miejsce i zaczęli grać. W czasie gry nie przestawał go zdumiewać spryt przeciwnika. Lord Everard zdawał się dokładnie wiedzieć, co on zgłosi i co ma w karcie. Tak mistrzowsko doił pana Hastingsa, że spora wygrana w oczko szybko zmieniła właściciela.

Pan Hastings nieustannie bacznie obserwował każdy ruch Everarda. Każde podrapanie się w ucho, każde zmar­szczenie nosa było uważnie analizowane. Mimo to już po półgodzinie pan Hastings upewnił się, że jego lordowska mość nie stosuje żadnej znanej mu sztuczki. Nie znaczył kart, nie zaginał rogów dam, nie wyciągał króli z rękawa; za mocny był na którąkolwiek z tych gierek. Co więcej, Hastings jeszcze nie zdążył obejrzeć kart, a on już zdawał się wiedzieć, co przeciwnik ma w ręku. Pan Hastings szukał jakiegoś wyjaśnienia, ale choć uczył się gry u największych londyńskich szulerów, stracił już pięćset funtów i ani o krok nie przybliżył się do zdemaskowania oszusta.

Jednego był pewien: w pikiecie zwykle wistujący ma przewagę nad rozdającym. Tymczasem tu rzecz się miała przeciwnie. Ilekroć milord rozdawał, tylekroć zdobywał pik, repik lub jedno i drugie. Co więcej, pan Hastings tylko raz wygrał, kiedy rozdawał. Jakimś cudem Everardowi udawało się maksymalnie wykorzystywać kartę. A to można osiągnąć wyłącznie wtedy, gdy rozdający z góry wie, jakie karty rozdaje.

Pan Hastings wyciągnął zegarek i otworzył. Wskazówki pokazywały kwadrans do godziny drugiej. Zostało mu piętnaście minut. Najbliższe osiem miesięcy zależało od tego, czy się pospieszy. Jeśli mu się nie uda, zostanie skazany na grę w wista z kobietą, którą co prawda kochał z całego serca, ale która nie potrafiła odróżnić kapoty od mizery ani kompletu od sekwensu. Cóż, zdolności matki predysponowały ją najwyżej do tak niewymagającej gry jak kozi róg. Ponieważ jednak wist był teraz w modzie, ta najmilsza istota czuła się zobowiązania do grania weń, ku rozpaczy tego, któremu przypadła za partnerkę. A już na domiar nieszczęść nie grała na pieniądze. Wolała płacić rodzynkami, orzechami lub - słyszał ktoś coś podobnego! - guzikami.

Pan Hastings wzdrygnął się i zerknął na Feliksa. I co za to dostał? Lekkie wzruszenie ramion. Biednemu Felikso­wi powieki już opadały ze znużenia. Pan Hastings wes­tchnął. Wyciągnął tu przyjaciela na próżno, tylko się bie­dak namęczył. A on wstanie od stołu nie dość że biedniej­szy, ale i równie głupi jak na początku partii. Nigdy jeszcze nie spotkała Charlesa Hastingsa taka katastrofa. W ciągu trzydziestu jeden lat żywota ani razu nie poznał smaku porażki.

Aż do tej chwili pan Hastings niczym nie okazał niepo­koju. Skutecznie udało mu się ukryć swoje uczucia. Po­stronny obserwator widział jedynie chłopięcą, słodką twa­rzyczkę. Ten wygląd, którego zazdrościli mu wszyscy gracze w stolicy, zawdzięczał gładkiej cerze, kasztanowym lokom i dużym, szarym oczom. Ta pozornie niewinna i bezbronna buzia sprawiała, że lgnęły do niego kobiety - młode i stare - w których budziła ona instynkt macierzyński. Co więcej, dzięki niej udało mu się przechytrzyć niezliczonych oszu­stów i szulerów. Tym razem jednak wyglądało na to, że uroda na nic się nie zda.

Przyłożył rękę do skroni. Bolały go oczy. Kark mu zesztywniał, nogi ścierpły od długiego siedzenia w jednej pozycji. Mimo to nie zamierzał się poddawać. Zostało mu jeszcze kilka minut. Zdemaskuje oszusta - postanowił sobie - choćby go to miało kosztować kulkę w łeb. Niewiele brakowało, a chwyciłby Everarda za gardło i prosto w twarz rzucił mu oskarżenie, ale w tej samej chwili oślepił go blask. Nie była to nagła iluminacja, ale błysk sygnetu Everarda.

Słyszał o tej sztuczce, choć nigdy jeszcze się z nią nie zetknął. Nikt nie ważył się na takie zuchwalstwo ani szaleństwo, by ją wykorzystać. Rozparł się w krześle, wyciągnął nogi, rozłożył karty w zgrabny wachlarz i uśmiechnął się do siebie. Ponowne spojrzenie na prze­ciwnika potwierdziło jego przypuszczenia. Everard no­sił lusterko. Był to duży, szeroki sygnet wsunięty na środkowy palec prawej ręki. Bok sygnetu koło wprawio­nego szafiru został tak wypolerowany, że przypominał lustro. Rozdając karty, trzymając talię między kciukiem a palcem wskazującym prawej ręki, Everard widział jej wartość. Nic dziwnego, że oszust wiedział, co Hastings trzyma.

Pan Hastings nadludzkim wysiłkiem woli powstrzy­mał się, by nie zaśmiać się triumfalnie. Po raz kolejny wyciągnął zegarek. Okazało się, że została mu zaledwie jedna minuta. Więc jednak będzie mógł sobie kupić tę zgrabną bestyjkę.

Ale jego zadowolenie trwało krótko. Pozostawał jeszcze problem, co zrobić z Everardem. Dał Feliksowi słowo, że nie da się sprowokować do pojedynku, poza tym, szczerze mówiąc, jego również niezbyt zachwycała wizja strzelania do przeciwnika, który też posyła w jego stronę kulę. Widok trawy przed śniadaniem budził w nim może zapał, kiedy miał osiemnaście lat i był jeszcze żółtodziobem. Teraz uważał to za okropne nudziarstwo.

Nie bał się. Na uchu, barach, torsie, stopach i ramionach nosił dowody swej nieustraszoności. Owe honorowe blizny nabył przed dwudziestym piątym rokiem życia, tak że nikt - ani mężczyzna, ani kobieta - nie odważyłby się go nazwać tchórzem. Ostatnio jednak przestał spoglądać na te szramy z dumą; wywoływały tylko ironiczny uśmiech. Traktował je jako pamiątkę po młodzieńczej skłonności do szaleństw. Gdyby rzeczywiście był wtedy mężczyzną - mówił sobie teraz - nie uważałby, że musi to udowadniać, narażając przy tym życie swoje lub drugiego człowieka. Teraz chlubił się już tylko tym, że w czasie owych młodzieńczych eskapad nigdy nikogo nie zabił.

Przeciwnikiem pojedynków stał się też i dlatego, że uznał je za wyjątkowy idiotyzm. Jakiż głupiec będzie zrywał się o jakiejś barbarzyńskiej godzinie, skoro może spać do trzeciej? A sam pojedynek: odliczanie ze śmiertelną powagą dwudziestu kroków, człapanie po wilgotnej trawie, igranie ze śmiercią i zastanawianie się, czy ta ręka, tak dobra w grze w kości, nie zostanie zaraz odstrzelona... Nie dość że absurdalne, to jeszcze tak zupełnie odarte z polotu. Zabójcze nudy, jeśli tak można się wyrazić. Tymczasem pan Hastings szukał rozrywki, a zdążył się już przekonać, że w pojedynkowaniu się jej nie znajdzie.

Musi znaleźć inny - ciekawszy - sposób dania Everardowi nauczki. Pan Hastings założył się ze sobą: do końca listopada zemści się na Everardzie, nie uciekając się przy tym do pistoletu. Jeśli wygra, kupi sobie nowy zegarek. Na ten, który miał, w ciągu ostatniej godziny tyle się napatrzył, że już mu się znudził. Jeśli zaś przegra, wyjedzie z matką na miesiąc do Bath i będzie tam z nią grał w wista, a także nadludzkim wysiłkiem woli powstrzyma się od choćby jednej złośliwej uwagi, gdy będzie jadła orzechy i rodzynki, które właśnie od niej wygrał.

 

Rozdział drugi

Przeróbki

 

Właśnie przyjechaliśmy z Blaise, gdzie wszyscy z wyjąt­kiem mnie wyśpiewywali hymny pochwalne ku czci tamtej­szego zamku. Choć nie zdołałam wykrzesać w sobie zachwy­tu nad tym okropieństwem, to prawdziwie oczarował mnie krajobraz. Wszak nie pierwszy raz widziałam potężne głazy, gęste lasy, strome parowy i kręte strumienie, ale po raz pierwszy raczyłam zwrócić na nie uwagę! Guide uważa, że majątek swą wyjątkową urodę zawdzięcza panu Reptonowi, ogrodnikowi-artyście. Nie masz człowieka, który postawiłby stopę na angielskiej ziemi i w ciągu dwóch minut nie usłyszał tego nazwiska w otoczeniu najwspanialszych pochwał, jed­nak aż do dziś nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo zasłużonych. Jego oko, smak, wyczucie zrobiły na mnie ogromne wrażenie. A ponieważ nie mogłam podzielić się swoimi uczuciami z towarzyszami, którzy mówili wyłącznie o tym okropieństwie, przelewam je na te stroniczki. Chciała­bym bliżej poznać pana Reptona oraz jego dzieło. Cóż to za wspaniałe powołanie: pracować w harmonii z naturą, nie próbować jej zatrzymać ani poprawiać, lecz w prawdziwie mi­strzowski sposób podkreślić jej piękno.

 

Porywisty wiatr sprawił, że deszcz siekł jak biczem. Był ranek, ale chmury i przenikliwy chłód zacieniły niebo. Ponie­waż deszcz przesłaniał stojącą w oddali grecką świątynię, Miranda Troy przyłożyła rękę do czoła, by osłonić oczy przed jego strugami. Płaszcz z kapturem całkiem już przemókł, podobnie jak rękawiczki. Krople wody spływały po policz­kach, różanych i delikatnych przy pięknej pogodzie, teraz zaś zaczerwienionych od nieustannych smagnięć wiatru. Mimo szalejących żywiołów, Miranda nie odr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin