Virginia Andrews kto wiatr sieje.doc

(2515 KB) Pobierz
Virginia Andrews

Virginia Andrews

Kto wiatr sieje...

 

 

(SEEDS OF YESTERDAY)

Przełożył Marek Ostaszewski

 


CZĘŚĆ PIERWSZA

FOXWORTH HALL

 

 

Miałam już pięćdziesiąt dwa lata, a Chris – pięćdziesiąt cztery, gdy stanęliśmy u progu

bogactwa, które dawno temu obiecała nam matka, ja liczyłam wtedy lat dwanaście, a Chris –

czternaście.

 

Było lato. Staliśmy, gapiąc się na ogromny, przytłaczający dom, który odrodził się z

pogorzeliska. Drżałam z przejęcia, patrząc na zrekonstruowany Foxworth Hall. Jakąż cenę

musieliśmy oboje z Chrisem zapłacić, aby znaleźć się tutaj ponownie, my, tymczasowi władcy

tego wielkiego gmachu, który podniósł się z popiołów. Kiedyś, dawno temu, myślałam, że

będziemy mieszkali w tym domu jak księżniczka ze swoim księciem, otoczeni łaskawością króla

Midasa.

 

Od dawna nie wierzyłam już w bajki.

 

Z taką ostrością, jakby to było wczoraj, przypomniałam sobie chłodną letnią noc,

wypełnioną mistycznym światłem księżyca i czarodziejskimi gwiazdami na czarnym aksamicie

nieba, kiedy pierwszy raz znaleźliśmy się w tym miejscu, spodziewając się wszystkiego, co

najlepsze. Spotkało nas wszystko, co najgorsze.

 

Byliśmy wówczas tacy młodzi i niewinni, zapatrzeni w naszą matkę, kochający ją...

 

Ufaliśmy jej bezgranicznie, gdy tak prowadziła nas i nasze rodzeństwo, pięcioletnie

bliźnięta, ciemną i nieco straszną nocą do ogromnego domu zwanego Foxworth Hall.

Wierzyliśmy, że wszystkie nasze przyszłe dni będą malowane na zielono – zdrowiem, i na żółto –

szczęściem.

 

Jakąż to ślepą wiarę mieliśmy wówczas.

 

Zamknięci w ciemnych i ponurych pokojach na poddaszu, bawiąc się na tym

zakurzonym, pełnym stęchłego powietrza strychu, podtrzymywaliśmy się na duchu obietnicą

matki, że pewnego dnia Foxworth Hall wraz z całym swoim legendarnym bogactwem będzie

nasz. Jednakże wyraźnie kpiąc z rachub naszej matki, nieustępliwe serce chorego i okrutnego

dziadka nie przestawało bić. Dopóki żył ten stary człowiek, nie było dla nas miejsca na świecie.

Czekaliśmy, czekaliśmy, aż minęły trzy długie, bardzo długie lata i w końcu Corrine

zrezygnowała z dotrzymania obietnicy.

 

Dopiero po jej śmierci, na mocy testamentu, Foxworth Hall dostał się pod naszą opiekę.

 


Matka zapisała dwór Bartowi, swojemu ulubionemu wnukowi, a mojemu dziecku, ale dopóki nie

skończy on dwudziestego piątego roku życia, majątkiem ma zarządzać Chris.

 

Odbudowę Foxworth Hall rozpoczęto, zanim Corrine, poszukując nas, przeniosła się do

Kalifornii, lecz ostatnie prace wykonano dopiero po jej śmierci.

 

Przez piętnaście lat dom stał pusty, doglądany przez dozorców. Znajdował się pod opieką

prawną zespołu adwokatów, piszących albo telefonujących do Chrisa, gdy pojawiały się

problemy wymagające przedyskutowania. Czekająca na właściciela rezydencja wyglądała

smutno. Teraz Bart, zanim zamieszka tutaj na stałe, zaproponował nam gościnę w Foxworth Hall.

 

Za każdą przynętą kryje się pułapka, podpowiadał mi podejrzliwy umysł. Czułam

przynętę, która mogła nas znowu zwabić w pułapkę. Czy musieliśmy przebyć z Chrisem tak

długą drogę tylko po to, aby – po zakreśleniu koła – znaleźć się znowu w punkcie wyjścia?

 

Co będzie pułapką tym razem?

 

Nie, nie, mówiłam sobie, znowu moja podejrzliwa, zawsze wątpiąca natura bierze górę.

Nasze złoto nie zmatowiało. Kiedyś musi spotkać nas nagroda. Noc się skończyła, nadszedł

wreszcie nasz dzień i dobre sny zdają się spełniać.

 

Nieoczekiwanie mając szansę zamieszkania w tym odrestaurowanym domu, poczułam w

ustach znajomy smak goryczy. Cała przyjemność zniknęła. Urzeczywistniał się koszmar senny.

 

Odpędziłam od siebie te natrętne myśli, uśmiechnęłam się do Chrisa, ścisnęłam jego dłoń

i popatrzyłam na odbudowany Foxworth Hall, wzniesiony na zgliszczach starego, aby znowu

zadziwić i onieśmielić nas swoim majestatem, rozmiarem, ponurą duszą, mnóstwem okien z

czarnymi żaluzjami, które przypominały ciężkie powieki nad ciemnymi kamiennymi oczami.

Wynurzał się potężny, rozłożony na powierzchni wielu akrów, wspaniały. Był większy od wielu

hoteli, uformowany w kształcie wielkiej litery „T”, z imponującą częścią centralną i oknami

wychodzącymi na północ i południe, na wschód i na zachód.

 

Zbudowany był z różowej cegły. Czarne żaluzje pasowały do dachu pokrytego dachówką:

Cztery masywne korynckie kolumny podpierały zgrabny frontowy portal.

 

Szyby w czarnych podwójnych drzwiach wejściowych wykonane były ze zbrojonego

szkła, rzucającego refleksy. Drzwi ozdobiono potężnymi mosiężnymi płytami, którym

grawerunek przydawał elegancji.

 

Widok ten mógłby mnie ucieszyć, gdyby słońce nie schowało się nagle za ciemną

chmurą. Spojrzałam na niebo zapowiadające nadejście deszczu i wiatru. Drzewa w pobliskim

 


lesie zaczęły kołysać się tak, że zaalarmowane ptaki poderwały się z wrzaskiem i odleciały w

poszukiwaniu schronienia. Połamane gałązki i opadłe liście szybko zaśmieciły starannie

utrzymane trawniki, a kwitnące na geometrycznych klombach kwiaty zostały bezlitośnie

przyciśnięte do ziemi.

 

Zadrżałam.

 

Powiedz mi jeszcze raz, Christopherze Doli, że wszystko będzie w porządku.

 

Powtórz, bo nie wierzę, że zaszło słońce i że zbliża się burza.

 

Chris również spojrzał w górę, czując mój narastający niepokój, niechęć, aby iść dalej,

mimo że obiecałam to mojemu drugiemu synowi, Bartowi. Siedem lat temu psychiatrzy orzekli,

że kuracja zakończyła się powodzeniem, że Bart jest całkowicie normalny i że może żyć swoim

własnym życiem, bez konieczności korzystania z regularnej opieki lekarskiej.

 

Chris otoczył mnie ramieniem. Poczułam jego usta na policzku.

 

– To się dobrze skończy dla nas wszystkich. Wiem, że tak się stanie. Nie jesteśmy już

kukiełkami uwięzionymi w pokoju na górze, uzależnionymi od starszych. Jesteśmy już dorośli,

odpowiedzialni za swoje życie. Dopóki Bart nie osiągnie postanowionego wieku dziedziczenia,

to my jesteśmy właścicielami.

Państwo Sheffield z Marin County w Kalifornii, i nikt nie będzie wiedział, że jesteśmy

bratem i siostrą. Nikt nie będzie podejrzewał, że jesteśmy prawdziwymi potomkami

Foxworthów. Wszystkie kłopoty mamy za sobą. Cathy, to jest nasza szansa. Tutaj, w tym domu,

możemy naprawić całą krzywdę wyrządzoną nam i naszym dzieciom, szczególnie Bartowi.

Będziemy rządzić nie na sposób Malcolma, stalową wolą i żelazną pięścią, ale z miłością,

współczuciem i zrozumieniem.

 

To, że Chris obejmował mnie mocno ramieniem, dodało mi sił i pozwoliło spojrzeć na

dom w nowym świetle. Był piękny. Dla dobra Barta zostaniemy tutaj do jego dwudziestych

piątych urodzin, a potem zabierzemy ze sobą Cindy i polecimy na Hawaje, tam gdzie zawsze

chcieliśmy mieszkać, w pobliżu morza i białych plaż.

 

Tak, tak powinno się stać. Tak musi się stać.

 

– Masz rację. Nie boję się tego domu ani żadnego innego – z uśmiechem zwróciłam się

do Chrisa.

Roześmiał się, opuścił ramię i popchnął mnie naprzód.

Zaraz po skończeniu szkoły średniej mój pierwszy syn, Jory, poleciał do Nowego Jorku,

 


do swojej babki, Madame Marishy. W jej zespole baletowym został szybko zauważony przez

krytyków, tak że niebawem powierzono mu główne role. Wkrótce też przyleciała do niego miłość

z lat dziecinnych, Melodie.

 

Mając lat dwadzieścia, Jory poślubił tylko o rok młodszą Melodie. Oboje ciężko

pracowali, aby osiągnąć szczyty. Są teraz najwyżej notowanym duetem baletowym w kraju,

perfekcyjnie zgranym, rozumiejącym się w mgnieniu oka. Ostatnie pięć lat było dla nich jednym

pasmem sukcesów. Każde przedstawienie zachwycało zarówno krytyków, jak i publiczność.

 

Transmisje telewizyjne przysparzały im jeszcze większej widowni.

 

Madame Marisha zmarła podczas snu dwa lata temu, pocieszaliśmy się jednak, że żyła

osiemdziesiąt siedem lat i pracowała do ostatniego dnia.

 

Mój drugi syn, Bart, przed ukończeniem siedemnastu lat zmienił się w cudowny sposób z

chłopca zapóźnionego w nauce w jednego z najlepszych uczniów w szkole.

 

W tym czasie Jory poleciał do Nowego Jorku. Pomyślałam wtedy, że to nieobecność

Jory’ego pozwoliła Bartowi wydobyć się ze skorupy i zainteresować nauką. Właśnie dwa dni

temu ukończył studia na Wydziale Prawa w Harvardzie i został wyróżniony zaszczytem

wygłoszenia pożegnalnego przemówienia.

 

Wraz z Chrisem spotkaliśmy się z Melodie i Jorym w Bostonie i wspólnie, w wielkim

audytorium Wydziału Prawa Harvardu, uczestniczyliśmy w uroczystości odbierania przez Barta

dyplomu ukończenia uczelni. Nie było tylko Cindy, naszej adoptowanej córki. Pozostała w domu

swojej najlepszej przyjaciółki w Karolinie Południowej. Bolało mnie, że Bart nie pozbył się

zawiści wobec dziewczyny, która zrobiła wszystko, aby zyskać jego aprobatę, podczas gdy on

nie uczynił żadnego gestu w jej kierunku. Dodatkowy ból sprawiała mi świadomość, że Cindy

nie zdołała pozbyć się niechęci do Barta na tyle, by uświetnić jego uroczystość.

 

– Nie! – wołała do słuchawki. – Nie ma znaczenia, że wysłał mi zaproszenie! To jest jego

sposób okazania niechęci. Może umieścić dziesięć tytułów przed swoim nazwiskiem, a ja nadal

nie będę go ani podziwiać, ani lubić po tym wszystkim, co mi zrobił. Wytłumaczcie to Jory’emu i

Melodie, aby nie czuli się urażeni. Ale nie musicie tłumaczyć tego Bartowi. On o tym wie.

Usiadłam pomiędzy Chrisem i Jorym i rozmyślałam, jak mój syn, który był tak

małomówny w domu, tak ponury i niechętny do rozmów, mógł zostać prymusem wśród

studentów swojego rocznika i w nagrodę miał wystąpić z mową pożegnalną. Wygłosił

hipnotyzujące przemówienie.

 


Spojrzałam na Chrisa, który prawie pękając z dumy, uśmiechnął się do mnie.

 

– O rany, któż mógłby przypuszczać?! On jest znakomity, Cathy. Nie jesteś dumna?

Bo ja tak.

Tak, tak, oczywiście, byłam dumna. Ale ciągle myślałam o tym, że Bart na podium nie

jest tym samym Bartem, którego znaliśmy w domu. Być może czuje się już bezpiecznie.

„Całkiem normalny” – tak mówili jego doktorzy.

Według mnie było wiele drobnych oznak świadczących o tym, że Bart nie zmienił się tak

bardzo, jak sądzili lekarze. Tuż przed naszym odjazdem powiedział:

 

– Musisz być ze mną, mamo, kiedy będę już samodzielny. Ani słowa o Chrisie.

– To dla mnie ważne, żebyś tam była.

Zawsze zmuszał się do wymówienia imienia Chrisa.

– Zaprosimy również Jory’ego z żoną i, oczywiście, Cindy. Skrzywił się, wymawiając jej

imię. Nie rozumiałam, jak można było nie lubić tej słodkiej i ślicznej dziewczyny, bo nasza

adoptowana córka z pewnością taka była. Nie mogłabym jej kochać bardziej, gdyby była z

mojego ciała i z krwi Christophera Dolla. Od czasu gdy jako dwuletnie dziecko pojawiła się u

nas, była naszym skarbem, jedynym dzieckiem, o którym mogliśmy powiedzieć, że naprawdę

należy do nas obojga.

Cindy miała teraz szesnaście lat i była o wiele bardziej zmysłowa niż ja w jej wieku. Ale

nie była tak doświadczona przez los jak ja. Jej żywotność brała się ze świeżego powietrza i

słońca, z tego, czego my byliśmy pozbawieni. Dobre wyżywienie i ćwiczenia... miała wszystko,

co najlepsze. My mieliśmy wszystko, co najgorsze.

 

Chris zapytał, czy zamierzamy stać tutaj cały dzień, czekając, aż deszcz przemoczy nas

do suchej nitki, zanim wejdziemy do środka. Pociągnął mnie do przodu z tą swoją czarującą

pewnością siebie.

 

Powoli, krok za krokiem, w miarę jak burza zbliżała się z hukiem, a ciężkie niebo

przecinały przerażające zygzakowate błyskawice, zbliżaliśmy się do wielkiego portalu Foxworth

Hall.

 

Zaczęłam dostrzegać szczegóły, które wcześniej umknęły mojej uwagi. Posadzka portalu

zrobiona była z mozaiki w trzech odcieniach czerwieni, ułożonej w zawiły wzór, korespondujący

ze wzorem na szybach w podwójnych drzwiach wejściowych.

 

Spojrzałam na szklane tafle i ucieszyłam się. Nie było ich tutaj przedtem. Tak jak

 


przewidział Chris, to nie był ten sam dom, podobnie jak nie ma takich samych dwóch płatków

śniegu.

 

Zamyśliłam się, bo kto rzeczywiście dostrzega różnice pomiędzy płatkami śniegu?

 

– Przestań szukać czegoś, co zniszczy radość tego dnia, Catherine. Widzę to w twojej

twarzy, w twoich oczach. Daję słowo honoru, że opuścimy Foxworth Hall zaraz po urodzinowym

przyjęciu Barta i polecimy na Hawaje. Jeśli nadejdzie kiedyś huragan i przypływowa fala zaleje

ten dom, stanie się tak dlatego, że ty tego chciałaś.

Rozśmieszył mnie.

 

– Nie zapomnij o wulkanie – powiedziałam chichocząc. – Może zalać nas gorącą lawą.

Roześmiał się i klepnął mnie w pośladek.

– Przestań, proszę. Dziesiąty sierpnia zastanie nas w samolocie, ale stawiam sto do

jednego, że będziesz martwić się o Barta i zastanawiać się, co też on tam robi sam w tym domu.

Wtedy przypomniałam sobie coś, o czym nie pamiętałam aż do tej chwili. We wnętrzu

Foxworth Hall czekała niespodzianka, którą przyrzekł mi Bart. Jak dziwnie wyglądał, kiedy mi o

tym mówił.

 

– Mamo, doznasz szoku, gdy to zobaczysz... – Przerwał, uśmiechnął się i spojrzał

niepewnie. – Przylatywałem tam każdego lata, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, czy

dom nie jest zaniedbany i opuszczony. Dałem polecenie dekoratorom, aby wyglądał tak jak

przedtem, z wyjątkiem mojego biura.

Chcę, żeby było nowoczesne, ze wszystkimi potrzebnymi elektronicznymi urządzeniami.

Ale... jeśli chcesz, możesz zrobić coś, żeby było przytulniejsze.

 

Przytulniejsze? Czy w ogóle taki dom jak ten mógłby być przytulniejszy?

 

Wiedziałam tylko, że ma się w nim poczucie zamknięcia, izolacji, przebywania w

 

pułapce. Zadrżałam, słysząc stukot moich obcasów i głuchy odgłos kroków Chrisa, gdy

zbliżaliśmy się do czarnych drzwi, ozdobionych wygrawerowanymi tarczami herbowymi.

Zastanawiałam się, czy Bart sprawdził przodków Foxworthów i czy znalazł tytuły

arystokratyczne i herby, których tak bardzo potrzebował. Na każdym skrzydle czarnych drzwi

były ciężkie mosiężne kołatki, a pomiędzy nimi – mały, prawie niedostrzegalny przycisk jakiegoś

wewnętrznego dzwonka.

 

– Jestem pewien, że gmach ten pełen jest nowoczesnych drobiazgów, które

zaszokowałyby stare, szacowne domy z Wirginii – wyszeptał Chris.


Niewątpliwie miał rację.

 

Bart kochał się w przeszłości, ale jeszcze bardziej fascynowała go przyszłość.

 

Nie było takiej elektronicznej ciekawostki, której by nie kupił.

 

Chris sięgnął do kieszeni po klucz od drzwi wejściowych, który Bart wręczył mu tuż

przed naszym odlotem z Bostonu. Uśmiechnął się, wkładając do zamka wielki mosiężny

przedmiot. Ale zanim skończył obracać go w zamku, drzwi otworzyły się cicho.

 

Zdumiona, cofnęłam się o krok.

 

Stary mężczyzna gestem zapraszał nas do środka.

 

– Wejdźcie – powiedział słabym, chrapliwym głosem, obrzucając nas szybkim

spojrzeniem. – Telefonował wasz syn, uprzedzając, że przyjedziecie. Jestem wynajętym

pomocnikiem... Tak to można określić.

Patrzyłam na chudego starego człowieka, pochylonego do przodu, z głową podniesioną

tak, że robił wrażenie, jakby wspinał się pod górę, chociaż stał w miejscu. Włosy miał spłowiałe,

ni to siwe, ni to jasne. Policzki wymizerowane, oczy wodnistoniebieskie, głęboko zapadnięte,

jakby bardzo cierpiał od wielu, wielu lat. Było w nim coś... coś znajomego.

 

Moje ołowiane nogi odmawiały posłuszeństwa. Gwałtowny podmuch wiatru podniósł mi

letnią sukienkę, odsłaniając uda, gdy przekroczyłam próg Foxworth Hall zwanego Feniksem.

Chris, stojący tuż obok, otoczył ramieniem moje plecy.

 

– Doktor Christopher Sheffield z małżonką – przedstawił nas uprzejmie. – A pan?

Pomarszczony stary człowiek dość niechętnie wyciągnął prawą dłoń i uścisnął mocną,

stwardniałą rękę Chrisa. Jego cienkie wargi przybrały cyniczny, łobuzerski wyraz, a krzaczaste

brwi podniosły się.

 

– Bardzo mi miło, doktorze Sheffield.

Nie mogłam oderwać wzroku od tego pochylonego starego mężczyzny o wyblakłych

niebieskich oczach. Coś było w jego uśmiechu, w jego przerzedzonych włosach z szerokimi

pasmami srebra... Te błyski w oczach. Ojciec!

 

Wyglądał tak, jak wyglądałby nasz ojciec, gdyby dożył jego wieku i gdyby przeszedł

 

wszystkie cierpienia znane rodzajowi ludzkiemu.

Mój ojciec, mój ukochany przystojny ojciec, który był radością mojej młodości.

Jak ja modliłam się, żeby go jeszcze kiedyś spotkać.

Chris delikatnie ujął steraną, żylastą dłoń i wtedy stary człowiek powiedział nam, kim

 


jest.

 

– Wasz rzekomo dawno utracony wuj, zaginiony w Alpach Szwajcarskich pięćdziesiąt

siedem lat temu.

Chris szybko wypowiedział wszystkie stosowne słowa maskujące zdumienie.

 

– Zaskoczyłeś moją żonę – tłumaczył grzecznie. – Jej panieńskie nazwisko brzmi

Foxworth... i jak dotąd, uważała, że cała rodzina ze strony matki nie żyje.

Kilka małych fałszywych uśmieszków przemknęło po twarzy „wujka Joela”, zanim

przybrała ona łagodny, pobożny wyraz.

 

– Rozumiem – szepnął stary człowiek głosem brzmiącym jak słaby podmuch wiatru w

zwiędłych liściach.

W wodnistych oczach Joela głęboko zalegały cienie. Czy to tylko znowu moja wybujała

wyobraźnia?

 

Żadnych cieni, żadnych cieni, żadnych cieni... wmawiałam sobie.

 

Aby uciec od nieokreślonych podejrzeń wobec mężczyzny, który mienił się jednym z

dwóch starszych zmarłych braci mojej matki, rozejrzałam się po foyer. Kiedyś to miejsce często

odgrywało rolę sali balowej. Słyszałam wzmagający się wiatr i potężniejące z każdą chwilą

trzaski piorunów – centrum burzy musiało być blisko.

 

Westchnęłam, wspominając dzień, kiedy miałam dopiero dwanaście lat i stałam

zapatrzona na deszcz, marząc, by zatańczyć w sali balowej z mężczyzną, który był drugim

mężem mojej matki. Kilka lat później został ojcem Barta.

 

Westchnęłam za czasem, kiedy byłam młoda, ufna i pełna nadziei, że świat jest miejscem

pięknym i łaskawym.

 

To, co w oczach dziecka było wielkie, a nawet przytłaczające, najczęściej skurczyło się w

pamięci po tym wszystkim, co widziałam później, podróżując z Chrisem po Europie,

odwiedzając Azję i Egipt. Ale współczesne foyer wydawało mi się jeszcze bardziej eleganckie i

bardziej efektowne od tamtego z czasów, gdy miałam dwanaście lat.

 

Och, niestety, to wszystko przytłaczało! Czułam narastający strach, powodujący kłucie w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin