Maja Lidia Kossakowska - Zbieracz Burz - Tom I.pdf

(803 KB) Pobierz
751769757 UNPDF
751769757.001.png
Maja Lidia Kossakowka
Zbieracz Burz
Tom I
Wydanie polskie
2010
Data wydania:
2010
Ilustracja na okładce:
Piotr Cieśliński
Wydawca:
Fabryka Słów sp. z o.o.
20-607 Lublin, ul. Wallenroda 4c
biuro@fabryka.pl
ISBN: 978-83-7574-170-4
Wydanie elektroniczne:
Trident eBooks
tridentebooks@gmail.com
751769757.002.png
Rozdział I
K rew. Zapach krwi. Smak krwi. Gorąca, pulsująca, lepka czerwień.
Która płynie. Która barwi myśli. Przynosi ulgę. Oszałamia.
Na Jasność, ależ oszałamia.
Niezbyt odpowiednia pobudka dla anioła, fakt. Nawet chwilowo
bezrobotnego Abaddona, Tańczącego na Zgliszczach.
Daimon stał pośrodku ringu, dysząc ciężko. I uśmiechał się.
Paskudnie. Naprawdę paskudnie.
Miał dziś niezły dzień. Pełen parującego szkarłatu, potu i
zwycięstwa. Właśnie cztery rosłe dżinny zwlekały z areny
ośmionogiego centaura. Dziewiątego pokonanego przeciwnika pod
rząd. Jeszcze jeden i będzie dosyć. Umiar, przyjaciele. Porządny
skrzydlaty we wszystkim musi zachować umiar. To złota zasada
Królestwa. No nie?
Frey poruszył opuchniętymi, poobijanymi palcami, zacisnął dłonie w
pięści.
Spokojnie. Spokojnie. Jest dobrze. Ten ostatni zaraz wyjdzie na
ring. Już za chwilę zmażesz mu z gęby butny wyraz, zmienisz ją w
kawał świeżego befsztyka, rozmażesz po ścianach i udekorujesz
wybitymi zębami. A potem postarasz się opanować. Zdusisz palący
się pod żebrami ogień, zalejesz go falą krzepnącej krwi, zmęczenia,
euforii po skończonej walce. Uda ci się. Zawsze się udaje. Więc nie
myśl o tym teraz. Nie teraz. Za jakiś czas. Kiedy już wyniosą
kolejnego dupka z połamanymi kośćmi i zmasakrowanym pyskiem.
Dzielnego idiotę, który ośmielił się stanąć do walki z Aniołem
Zagłady.
Kiedy ochłoniesz.
Dżinny wreszcie zdołały wspólnym wysiłkiem ponieść bezwładne
cielsko centaura. Nogi zakończone szerokimi racicami sterczały do
góry niczym kołki połamanego płotu, gęste kudły, zrudziałe od
stygnącej posoki, szorowały po podłodze wysypanej grubą warstwą
trocin. Wywrócone białkami oczy oglądały już krajobraz po drugiej
stronie tęczy.
Daimona nie obchodziło, czy przeciwnik się wyliże, czy umrze,
ale rzadko się zdarzało, że pozbawiał kogoś życia. Nie przyszedł tu
przecież zabijać. Tylko zgasić ten wszechwładny pożar, to
szaleństwo, które kazało mu krzyczeć w nocnych koszmarach, a
milczeć i zaciskać zęby za dnia. Moc Burzyciela Światów, która
ocknęła się, zatliła, lecz nie przepełniła go potęgą Pana, nie
znalazła ujścia od czasu sławnego starcia z Siewcą Wiatru.
Frey był teraz naczyniem gniewu, a to naczynie w każdej chwili
mogło pęknąć, wylewając niszczycielską zawartość na każdą
przypadkową krainę Kosmosu.
Dlatego brał udział w nielegalnych walkach za pieniądze w dalekiej,
zakazanej dzielnicy Stref Poza Czasem.
Starcie, potyczka, konfrontacja, bijatyka na pięści trochę pomagały.
Trochę.
Stanął w lekkim rozkroku, wstrząsnął skrzydłami, ponownie
rozprostował i zacisnął palce. Gotów. Był gotów do kolejnego
spotkania.
Tymczasem pod szarą plandeką namiotu, wielkiego jak sala
audiencyjna w Pałacu Tronu, oszalały z emocji tłum wrzeszczał,
wiwatował, klął i stawiał zakłady. Geniusze w pasiastych tunikach
krupierów krążyli wśród publiki, potęgując zamieszanie. Licytator
niezmordowanie wykrzykiwał stawki ochrypłym głosem wrony.
Gnomy gestykulowały zaciekle, krzywiąc brzydkie trójkątne
pyszczki. W wąskich, małpich łapkach ściskały pliki banknotów lub
wielkie kamienie szlachetne najlepszej wody. Geniusze sypali
czystym regenckim srebrem, wprost z mennic Królestwa. Fauny i
koboldy na ogół w ogóle nie miały pieniędzy, ale wydzierały się
głośniej niż inni. Kilku Dewich stawiało piękną starożytną biżuterię i
zdobione gemmy. Dżinny targowały miedziakami lub, zależnie od
statusu, porządnym złotem rodem z Otchłani. Liczni Głębianie
niskich kast starali się przekrzyczeć zgromadzonych na trybunach
nieskrzydlatych, oferując wszystkim wokół wyzwiska i
podfałszowane oficjalne szekle Lampki.
Panował chaos gorszy niż w Czasach Ostatecznych.
Daimon nie zwracał uwagi na wrzaski. Chciał się bić. Po to tutaj
przychodził, tylko tego szukał. Zapomnienia. Ukojenia. Walki.
- Koniec zakładów! Koniec zakładów! - ryknął wreszcie licytator, a
Frey poczuł uderzenie tętna.
Bęgggg! - zaśpiewał gong.
Łup, zawtórowało serce anioła.
Natychmiast pod kopułą namiotu zaległa całkowita cisza.
Zapowiadało się niezwykłe starcie. Jak zawsze, gdy do walki stawał
sam Daimon Frey, Anioł Zagłady. Oczywiście tutaj nie używał
swego imienia ani oficjalnych tytułów, jednak każdy ze
zgromadzonych na trybunach wiedział, kim jest ten czarnowłosy,
mroczny skrzydlaty.
Tłum rozstępował się, przepuszczając na ring zwalistego, rosłego
mężczyznę z rudymi włosami i brodą. Towarzyszyły temu pełne
zadowolenia i podniecenia pomruki publiczności, oznaczało to
niewątpliwie, że przeciwnik Abaddona też okazał się nie byle jaki.
Ktoś ze starych bogów, pomyślał Daimon. Dziwne, rzadko się tu
pojawiają.
Zawodnik wkroczył na arenę, zajął pozycję, a w tym samym
momencie Frey rozpoznał szare oczy i znajome rysy twarzy
dawnego wikińskiego bóstwa.
I roześmiał się. Dosłownie parsknął śmiechem.
Ależ długi musiały przycisnąć tego starego drania, pomyślał. Co za
spotkanie. Nie wierzę. Nie wierzę, cholera! Na Jasność, jego lanista
ma poczucie humoru. Albo nierówno pod sufitem.
Ruszyli ku sobie po łuku, ostrożnie, jak dwa rozwścieczone i
zaprawione w bojach smoki. Zaciśnięte pięści Asa już zapłonęły
bladymi czerwonymi płomieniami zaklęcia wspomagającego siłę,
otaczając dłonie kłębem widmowego ognia. Frey nie zniżał się do
używania magicznych rękawic. Sama moc destruktora starczała,
żeby ręce nawykłe do dzierżenia Gwiazdy Zagłady, miecza
burzącego światy, poznaczone bliznami i sinymi nitkami tatuaży,
zapłonęły zimnym, niebieskim blaskiem.
Krążyli wokół siebie, a lodowe błyskawice i ogniste smugi co chwila
biły w piach areny, podrywając w górę tumany trocin i drobin
kwarcu. To rudowłosy zaatakował pierwszy. Runął na Daimona z
rozwartymi ramionami, jakby pragnął go uściskać. Widocznie chciał
wykorzystać swoją posturę i od razu zwalić szczuplejszego
przeciwnika z nóg. Frey wyskoczył w górę, nawet nie używając
skrzydeł, i wyprowadził serdecznego kopa, wywołując błękitną
fontannę wyładowań. Lecz starożytny, cwany wiking przewidział ten
manewr i zdołał zrobić unik. Anioł opadał już na arenę z mocą, która
zatrzęsła drewnianymi ławkami trybun, gdy rudy podciął mu nogę.
Ale Daimon się nie przewrócił. Wystarczyła drobna korekta
skrzydłami, szybki zryw i znów pewnie stał na wysypanym trocinami
ringu, tylko widzowie siedzący w pierwszych rzędach zbierali z
podłogi nakrycia głowy strącone powiewem anielskich lotek. Mógł
co prawda poderwać się w górę i kontynuować starcie z powietrza,
bo tutaj wszystkie chwyty były dozwolone, ale nie miał zamiaru
wykorzystywać tej przewagi. Poza tym latanie zwykle kończyło
zabawę. Przeciwnik psuł się za szybko.
Dawny bóg warknął ze złością. Frey pokazał mu w uśmiechu zęby.
Znów stali naprzeciwko siebie, dysząc lekko.
No, chodź, Panie Krętaczu, pomyślał Anioł Zagłady. Zobaczymy, co
wykombinujesz tym razem.
Rudy znów ruszył pierwszy, zwalając się na skrzydlatego jak taran.
Daimon śmignął pod płonącą pięścią wielkości kafara, ale
obracając się, stracił na moment równowagę i wylądował na lewym
kolanie. Starożytny natychmiast wyprowadził kopnięcie na twarz,
lecz Frey błyskawicznie schwycił i wykręcił stopę przeciwnika.
Wikiński bóg upadł ze stęknięciem, roztrzaskując kamienną bandę,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin