Harrison Kathryn - Pocałunek.doc

(759 KB) Pobierz
Kathryn Harrison

  Kathryn Harrison

 

  POCAŁUNEK

 

  Przełożył Mariusz Ferek

 

  DOM WYDAWNICZY REBIS

  POZNAŃ 1998

 

  Ukochanej

  1942-1985

 

  Jesteśmy, my wszyscy, kształtowani i na nowo urabiani przez tych, którzy

nas pokochali, i chociaż miłość ta może przeminąć, pozostajemy ich dziełem

- dziełem, którego pewnie wcale nie rozpoznają i które nigdy nie odpowiada

w pełni ich intencjom.

 

  - François Mauriac, Le Deseert de l'amour (1925)

 

  Spotykamy się na lotniskach, Spotykamy się w miastach, w których nigdy

dotąd nie byliśmy. Tam, gdzie nikt nas nie rozpoznaje.

  Jedno z nas przylatuje samolotem, drugie przyjeżdża samochodem i

wyruszamy w tym czy innym kierunku. Okolice, do których się udajemy, są

coraz mniej realne. - Skamieniały Las, Monument Valley, Wielki Kanion - tak

surowe, tak piękne i martwe niczym powierzchnie odległych planet ukazane na

zdjęciach satelitarnych. Pozbawione powietrza, rozpalone, nieludzkie.

  W takich właśnie miejscach ojciec ujmuje w dłonie moją twarz. Odchyla ją,

całuje przymknięte powieki, szyję. Jego palce błądzą we włosach na karku.

Na powiekach czuję gorący oddech.

  Bywa, że się kłócimy, bywa, że płaczemy. Szosa przed i za nami ciągnie

się zawsze bez końca, dlatego może się wydawać, że znaleźliśmy się poza

czasem i miejscem. Jedziemy do Muir Woods w północnej Kalifornii. Spowita w

błękitną mgłę droga ginie nam z oczu. Jedziemy Natchez Trace w głębinę

zielonego lata Missisipi. Drzewa dźwigają liście wielkości mojej głowy;

płatki koloru kości słoniowej płyną ku ziemi i zakrywają nasze ślady.

  Z dala od rodziny i głównego nurtu czasu, z dala od pracy i szkoły;

stoimy oparci o stromą, czerwoną skałę tysiąc stóp nad ziemią; klęczymy w

pieczarze, w której przed dwoma tysiącami lat mieszkali ludzie; przyglądamy

się, jak jaskinie Karolsbadu wypluwają w purpurowy zmierzch strumienie

tysięcy nietoperzy - wszystkie te nigdzie i nigdy są naszym jedynym domem.

 

  Wychowują mnie rodzice matki. Mieszkam w ich domu do ukończenia

siedemnastego roku życia. Tutaj nigdy nie wypowiada się imienia mojego

ojca, nie uznaje jego istnienia.

  - Gdzie twój tata? - pytają dzieci.

  - Nie wiem - odpowiadam.

  - Czemu? - dociekają. Na to pytanie również nie potrafię odpowiedzieć.

  Rodzice rozwodzą się, kiedy mam sześć miesięcy. Zostaję z matką i jej

rodzicami; ojciec odchodzi.

  Jest brakiem obecności, czymś w rodzaju dziury wyciętej przez babkę w

rodzinnej fotografii. Ona nie pozbywa się całego zdjęcia z wizerunkiem

osoby, której nie cierpi, lecz wycina niegodziwca niedbale i w pośpiechu,

używając nożyczek do paznokci.

  Siedzę w nogach jej łóżka i przyglądam się, jak redaguje rodzinne albumy.

Bierze się do tego z ponurą determinacją, której nie można wytłumaczyć

niczym innym, tylko walką, jaką prowadzi z moją matką. Często zdarza się,

że wycina tylko głowy, pozostawiając anonimowe korpusy jako świadectwo jej

niezadowolenia i braku litości. Gdy dokonuje cenzury, nikt nie jest

bezpieczny - z albumów usuwa też niezbyt udane wizerunki samej siebie.

  Kilka zdjęć mojego ojca matka trzyma w ukryciu. Czasem, gdy ją o to

poproszę, pozwala mi popatrzeć na jedno z nich. Na każdej fotografii ojciec

jest maleńką figurką w garniturze i okularach; nawet jeśli w kadrze nie

znalazł się nikt poza nim, i tak nigdy nie jest w centrum ani na pierwszym

planie; sprawia wrażenie przypadkowego widza. Nie mogę dostrzec wyraźnie

jego rysów.

 

  Zamknięte drzwi sypialni moich dziadków są widoczne już od wejścia do

domu. Kiedy zjawia się jakiś młody człowiek, aby zabrać matkę na randkę,

kiedy babka słyszy, że matka wita się z nim i idzie po płaszcz, zaczyna

krzyczeć z pokoju. Babka ma prawdziwy talent do krzyczenia. Jej wrzaski nie

są ludzkie. Przedzierają się niczym niszcząca siła przez materię

codziennego życia - życia, które jeszcze kilka chwil wcześniej otaczało w

hallu niczego nie podejrzewającego młodzieńca, i naraz zjawia się tu

wszystko, co mroczne, ponure i barbarzyńskie: zwierzęta z łapami w

potrzasku, operacje z czasów pozbawionych dobrodziejstwa narkozy, wrzask

oparzonego dziecka, wołanie dziewczyny gwałconej w lesie, zawodzenie

wilkołaka, który czując jej zapach, znajduje ją i syci się tym, co dla

niego zostało.

  Mam cztery lata i gdy słyszę krzyk babki, osuwam się na kolana i pełznę w

bezpieczne miejsce. Pod stół albo, jeśli daję radę zabrnąć tak daleko, do

płóciennej szafy lub drewnianej skrzyni.

 

  Matka bez przerwy śpi. Póki mieszka z nami w domu swoich rodziców, śpi,

kiedy tylko może. Sypia codziennie bardzo długo. Wstaje na śniadanie, ona

zaś budzi się sześć, siedem godzin później. Gdy śpi, staję przy jej łóżku.

  Obudź się. Obudź. Ta myśl rozbrzmiewa mi w głowie nadzwyczaj głośno.

Wydaje mi się, że matka musi wstać, że nie może pozostać nieczuła na moje

prośby. Błagam ją tak żarliwie, tak żarliwie jej pragnę. Nie pojmuję,

dlaczego ucieka w sen, w nim szuka ukojenia, w nim znajduje schronienie.

Wiem jedno: nie mogę jej na to pozwolić.

  Oczy ma zamknięte, ukryte pod atłasową maseczką. Jej twarz jest płaska i

biała, maska płaska i czarna: to mnie przeraża. Sen zmienia tę twarz w

maskę, w maskę pod maską. Matka oddycha płytko, jakby umierała, jakby już

nigdy nie miała się obudzić.

  Idę do łazienki, odkręcam kran. Spuszczam wodę w toalecie, chwytam za

szczotkę i energicznie odkładam ją na półkę, upuszczam but, zamykam z

trzaskiem drzwi. Staram się, jak mogę, obudzić matkę, ale na wszelki

wypadek uciekam się do środków, których nie można uznać za celowy atak na

fortecę jej snu. Bo jak długo nie chce wrócić do przytomności, tak długo

nie może dostrzec, że jestem, tak długo więc nie istnieję. Kiedy tak stoję

i przyglądam się, jak śpi, czuję, że za mną świat się rozstępuje, jakby

otwierała się przepaść. Wiem, że nie mogę się cofnąć od łóżka nawet o cal,

w przeciwnym razie runę w dół.

  Jeśli starcza mi odwagi, wyciągam dłoń i delikatnie dotykam gładkiej,

połyskliwej powierzchni czarnej maski. Wygląda niestosownie, niemal

perwersyjnie, otoczona czarną koronkową falbanką, jak bielizna, którą matka

wkładała na randkę. Od kilku godzin, odkąd nie śpię, słyszę ptaki; ich

krzyki brzmią przenikliwie, bezlitośnie.

  Jeśli uda mi się ją zbudzić, nie odzywa się. Chodzi sztywno tam i z

powrotem po pokoju, jakby była wściekła, patrzy dziko, a na jej twarzy

maluje się wyraz zdziwienia. Robię się jeszcze mniejsza, wycofuję do kąta

przy drzwiach, często jednak zdaje się wcale mnie tam nie dostrzegać. Z

paczki pozostawionej na sekretarzyku wyciąga papierosa i staje przed

francuskimi drzwiami, które wychodzą na ogród. Paląc, patrzy gdzieś w dal,

odwrócona do mnie plecami. Światło przenika przez szkło i sprawia, że jej

sylwetka rysuje się wyraźnie pod cienką, białą koszulą. Dym unosi się z jej

ust, dłoni. Unosi się powoli, wije, kołysze niczym melodia grana na flecie

przez zaklinacza węży.

  Kiedy wreszcie na mnie patrzy, jej oczy przypominają dwa puste

zwierciadła. Nie mogę odnaleźć w nich siebie.

 

  Chociaż spotyka się z innymi mężczyznami, a nawet przyjmuje od nich

pierścionki zaręczynowe, nadal kocha się romantycznie w moim ojcu, acz na

odległość. Tak intensywnie koncentruje wzrok na tym nieobecnym,

niewidzialnym mężczyźnie, że mnie, dziecku, wydaje się, że rzeczywiście

widuję go w domu dziadków. Przyjrzawszy się dokładnie maleńkim figurkom w

ciemnym garniturze, zwykle o zmroku dostrzegam widmo podobnego mężczyzny,

które stoi w cieniach salonu albo sunie korytarzem w stronę sypialni.

  - Jak on wygląda? - pyta przyjaciółka rodziny, kobieta, która miewa

przebłyski jasnowidzenia i której okulary kołyszą się na łańcuszku z

błękitnymi szklanymi paciorkami, gdy się nade mną pochyla. - Powiedz mi -

mówi, zachęcona do działania doniesieniem babki, że widziałam ducha.

  - Nie ma twarzy - szepczę.

  - Anioł stróż! - woła na to.

  - W garniturze? - dziwi się babka. - Anioły z pewnością nie noszą

garniturów!

  Przeraża mnie ten duch. Nie mówi, nie gestykuluje. Nigdy za mną nie

podąża, kiedy wybiegam z ciemnych pokoi, w których go niby widuję. Ale

prowokuje mnie milczeniem, sposobem, w jaki zdaje się na mnie patrzeć.

Dorastam w obawie przed mrokiem. W nocy potrzebne mi światło, filiżanka

ovaltine, śpiew dziadka, ustawicznie powtarzane magiczne "K-K-K-Katie" i

talizman składający się z jedenastu pluszowych miśków rozwieszonych na

ścianie przy moim łóżku. Mimo wszystko budzę się z krzykiem.

  Może rzeczywiście ojciec przebywa tu duchem: przebywa w naszym domu,

czeka, spaceruje sobie w salonie między stołami i krzesłami, których nigdy

nie używamy. Czuję jego obecność. Jego druga żona powie mi po latach, że

wzięła za męża człowieka, który ciągle ogląda się przez ramię na moją matkę

i na mnie.

  - Kiedy wyszłam za twojego ojca - oświadczy - od razu wiedziałam, że on

zawsze będzie w niej zakochany. Że twoja matka jest nieodłączną cząstką

osoby, w której się zakochałam.

 

  "Człowiek w służbie Boga". Tak ktoś określa mojego ojca. Nie pamiętam

kto. Na pewno nie moja matka. Jestem dzieckiem, dla którego słowa te znaczą

tyle, że ojciec ma pewne nadzwyczajne, magiczne właściwości i że jest

dobry, lepszy od innych ludzi.

  Śle długie listy do matki. Czasem, złożone wewnątrz, są liściki do mnie.

Ojciec opisuje w nich swoją pracę duchownego. Zabiera grupę młodych

chrześcijan do slumsów, gdzie pomagają urządzać mieszkania. Malują ściany

na biało, przynoszą koce, jedzenie i zabawki dzieciom, które ich nie mają.

Ojciec twierdzi, że ja prawdopodobnie mam wszystko, czego dziecko może

pragnąć. Wyraża nadzieję, że zdarzy się okazja, abym mogła poznać biednych

ludzi, bo jakże w przeciwnym razie miałabym się nauczyć wdzięczności?

  List, napisany dwa dni po moich piątych urodzinach, zawiera pytanie, czy

dobrze się bawiłam. Czy było przyjęcie? Tamtego dnia ojciec przebywał w

domu ludzi, którzy nie mają dość pieniędzy, aby świętować urodziny. Spotkał

tam chłopca o wyglądzie aniołka, bardzo inteligentnego, który jednak miał

zeza. Ojciec próbuje się dowiedzieć, co można zrobić, aby skorygować tę

wadę.

  Zawstydzona, że nie cierpię mężnie w slumsach i że widzę wszystko

zupełnie normalnie, eksperymentalnie zaczynam zezować.

  - To ci już tak zostanie, jeśli nie przestaniesz - ostrzega mnie babka.

Dodaje, że jeżeli gwałtownie zmieni się kierunek wiatru, kiedy będę to

robiła, zez zostanie mi na zawsze, a wtedy równie dobrze mogłabym oślepnąć.

  Święto Dziękczynienia przychodzi nam spędzić w budujący sposób. W biurze

pomocy społecznej matka dowiaduje się o pewnej rodzinie, która chętnie

zgodzi się nas przyjąć w charakterze gości i pozwoli przygotować dla siebie

posiłek. Odwiedzamy dom, w którym kilkoro dzieci dzieli pokój wielkości

połowy mojego. Kiedy zbyt szybko dodaję mąkę do sosu i rozsypuję na podłogę

mieloną gałkę muszkatułową, matka nie złości się na mnie tak bardzo, jak by

to uczyniła w naszym domu. Nie krzyczy i nie wyrywa mi niczego z rąk.

  Potrawy, które przyrządzamy, znikają w ciszy. Dzieci jedzą szybko i

łapczywie. Coś mnie ściska za gardło. Wiem, odczuwam to całą sobą, że

motywem tej wizyty nie jest wielkoduszność, tylko pragnienie mojego ojca,

abym potrafiła docenić to, za co powinnam być wdzięczna.

 

  Nie pamiętam, abym pisała do ojca, ale na pewno pisałam, bo kiedy umrze

moja matka, między różnymi papierami znajdę listy od niego, a w nich

spostrzeżenie, że bardzo ładnie uczę się kaligrafować i składać litery.

Jeden wyblakły ołówkowy autograf z 20 lutego,  w którym kończyłam trzy

lata, zawiera podziękowanie za wysłanie walentynkowego serduszka z

dedykacją "Tacie". Nigdy nie miałam pewności, że nasza córka cokolwiek o

mnie wie. Ale wie, prawda? Czy jest możliwe, abym spotkał się z nią choć na

kilka godzin?

 

  Mam sześć lat, kiedy matka się wyprowadza. Ja zostaję. Nie ma jej, ale

pokój po niej pozostaje taki, jaki był. Podnoszę narzutę i widzę świeże

prześcieradła na jej łóżku. W szafie wiszą sukienki, których nie lubiła

dość, by je ze sobą zabrać. Sukienki we wszystkich kolorach: czerwone,

niebieskie, różowe, zielone. Staję pośród nich. Schylam się pod jedną i

pozwalam, by otoczyła mnie niczym żółty namiot, namiot w kolorze słońca,

pachnący kwiatami. Przysuwam twarz do gładkiego materiału, sto razy

ładniejszego niż jakikolwiek inny przedmiot w tym domu. Jeśli taka sukienka

nie była warta, by ją zabrać, to czyż ja mogłam mieć nadzieję, że mnie

zabierze?

  Zaglądam do szuflad i widzę, gdzie trzyma koszule nocne. Ostrożnie

układam się na jej łóżku z głową na poduszce. Kiedy się podnoszę, wygładzam

prześcieradła i narzutę. Muszę mieć pewność, że kiedy wróci, nie dowie się,

że tutaj byłam.

  Przeprowadza się do mieszkania gdzieś w sąsiedztwie. Chce uciec przed

drapieżnością mojej babki, dlatego nie mówi nam, na której ulicy mieszka,

ani nie podaje numeru telefonu. Widuje się ze mną często, ale przychodzi i

odchodzi według własnego widzimisię. Nie chce, aby ją niepokoić dziecięcymi

dolegliwościami: gorączką, koszmarami, wypadaniem zębów. To pierwsza od

rozwodu próba rozpoczęcia samodzielnego życia, które wydaje się jej

zupełnie niemożliwe, póki nie uwolni się od macierzyństwa.

 

  Korespondencja między mną a ojcem ustaje, póki nie zaczynam nauki w

pierwszej klasie college'u. Po raz pierwszy w życiu mam inny adres niż

reszta mojej rodziny. Kiedy jestem w szkole, tylko naczelnik poczty może

wiedzieć, kto nadsyła listy i jak często.

  Listy od ojca są beznamiętne, suche, bez wyobraźni. Niewiele mówią o nim

samym. Przeważa w nich nużąca teoria wychowania i estetyki. Podobnie jak

listy, które nadsyłał, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, zawierają głównie

pouczenia. Gdy je czytam, stojąc na zewnątrz małego pomieszczenia poczty w

przewiewnym korytarzu, trawi mnie zniechęcenie. Czy to możliwe, aby ktoś

rzeczywiście myślał w taki sposób? Jest erudytą czy może, jak powiedziałaby

moja babka, "potwornym nudziarzem"?

  Biorąc przykład z ojca, piszę ostrożne, oszczędne odpowiedzi, najpierw w

zarysie, potem dokonuję poprawek, w końcu ostateczną wersję składam na trzy

i zaklejam w nieskazitelnie białej kopercie.

 

  Matka i ojciec poznali się w foyer teatru. Przedstawił ich sobie wspólny

przyjaciel. Oboje mieli po siedemnaście lat i byli zupełnie niewinni.

Wiedza o rodzicach działa na mnie tak przemożnie, tak że ja również tracę

dziewictwo jako siedemnastolatka. Pozbywam się go, jakby już w dniu moich

narodzin sprawa była całkowicie przesądzona; partnerem jest chłopiec,

którego doświadczenie dorównuje mojemu.

  To, co nastąpiło po wieczornym przedstawieniu, podczas którego doszło do

spotkania moich rodziców, nie było niczym niezwykłym: zadurzenie, czułe

spotkania, ciąża, pospieszne małżeństwo, narodziny dziecka, a potem rozwód

- a wszystko rozgrywało się w domu rodziców mojej matki. Rodzina ojca

mieszkała z dala od szkoły z internatem, w której się uczył. Kiedy moi

rodzice zostali rodzicami, sami byli jeszcze dziećmi bez pieniędzy i

wykształcenia.

  "Lubi czytać i chodzić na koncerty. Ma nadzieję, że pewnego dnia zostanie

aktorką dramatyczną" - widnieje napis pod zdjęciem matki w jej kronice

szkolnej.

  Wiele lat po jej śmierci wycinam odpowiednią stronę, która, oprawiona,

wisi teraz w mojej pracowni. Czasami zdejmuję ramkę i trzymam ją w

dłoniach. Przyglądam się dokładnie fotografii i słowom, które znam na

pamięć.

  Jak na osiemnastoletnią dziewczynę wydaje się niepokojąco spokojna i

poważna. Jakże wiele uwagi musiała poświęcić sukience i włosom,

perfekcyjnie wyregulowanym brwiom nad piwnymi oczami. Są niebezpieczne, te

oczy ze zdjęcia, dwie otchłanie smutku, w które mogę wpaść i utonąć. Wyraz

twarzy matki zdradza ten sam rodzaj obawy i bezradności, który kojarzy mi

się z sierotami i uciekinierami, ludźmi pozbawionymi wszystkiego. Jej usta

są małe, wyraziste, dziewicze, wargi zaciśnięte, by nie budzić pożądania.

Górna warga układa się w łuk Kupida z taką wyrazistością, że od samego

patrzenia mój wzrok staje się zamazany, nieostry.

  Czy znam matkę lepiej niż jej dawna przyjaciółka szkolna J. M., która

przepowiadała jej przyszłość? "Będzie studiować literaturę, język francuski

oraz dramat" - napisała J. M. To wszystko w pewnym sensie się sprawdziło,

chociaż matka realizowała cele na własną rękę i nawet nie poszła do

college'u.

  W obliczu niewyobrażalnych obowiązków, ojciec - mówiono mi, że dziadek

wołał: "Z czego będziesz je utrzymywał?! Myślisz, że to może się udać?!" -

podjął pracę jako sprzedawca encyklopedii.

  W bibliotece dziadków na najwyższej półce stoi rząd czerwono-zielonych

tomów encyklopedii Brytannica. Na okładce pierwszego tomu suplementu

widnieje rok 1962, następny po moich urodzinach.

  Ile to razy, będąc jeszcze dzieckiem, zdejmowałam jedną z tych ciężkich

ksiąg, aby przygotować wypracowanie szkolne albo po prostu zaspokoić

ciekawość? Ile to razy trzymałam w rękach którąś, nie wiedząc, kto sprzedał

je moim dziadkom? Bawełniany dżin. G. Mendel. Główne produkty eksportowe

Chin. Taniec pyłkowy pszczół.

 

  Matka i babka mówią płynnie po francusku. Moja matka z tak nienagannym

akcentem, że dziwią się temu nawet paryżanie. "Niemożliwe" - mówią. - "Na

pewno mieszkałaś we Francji jako dziecko". Ja, chociaż rozpoczynam naukę w

wieku dwóch lat, długo nie czynię żadnych postępów. Oprócz przyswojenia

sobie kilka słów, la table, le croyon, tych, które brzmią podobnie jak w

angielskim. Testy na inteligencję potwierdzają podejrzenie matki, że brak

postępów należy przypisać bardziej mojemu uporowi niż brakowi talentu.

Postanawia mnie złamać. Chcę czy nie, muszę poznać ów język konfliktów.

Matka i babka używają go do wzajemnych potyczek bądź posługują się nim, by

sekretnie niszczyć wspólnych wrogów.

  W każdy weekend matka ćwiczy ze mną, korzystając z tekturowych kart jako

pomocy. Stara się mnie przekupić, grozi mi, pochlebia. Bezskutecznie. Już

przy najkrótszej galijskiej sylabie wyłączam się, wcale nie celowo, lecz

najzupełniej bezwiednie. Zamykam się głęboko w sobie, dokąd głosy dobiegają

jakby z oddali, jakby matka wołała w głąb studni, lecz nie jestem w stanie

odpowiedzieć. Gniew, a zwłaszcza gniew matki, czyni mnie niemową;

milczeniem doprowadzam ją do wściekłości. Pewnego razu rzuca karty i uderza

mnie w twarz.

  W drugiej klasie, po pięciu latach niepowodzeń, przygotowuję się do testu

z francuskiego w taki sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło.

Mamy nauczyć się kolorów. Czerwony = rouge. Żółty = jaune. Zielony = vert.

Spisuję wszystkie odpowiedzi na kawałku papieru, a następnie chowam je go w

rękawie. Podczas testu dostajemy rysunek klauna trzymającego kiść balonów.

W każdym z nich jest słowo oznaczające jakiś kolor. Balony musimy właściwie

pokolorować.

  Kiedy okazuje się, że osiągnęłam doskonały wynik, matkę ogarnia szaleńcza

radość. Ściska mnie i całuje, kupuje prezenty; i chociaż mam dopiero siedem

lat, bardzo dobrze pojmuję, jak obciążający jest mój sukces - że miłość

matki (jak miłość jej matki do niej) zależy od tego, czy się poddam.

Zaakceptuje mnie, dojrzy, zwróci uwagę, jeśli stanę się dzieckiem, które

potrafi ją zadowolić.

  - Wiedziałam, że potrafisz! Wiedziałam, że dasz sobie radę. Jeśli tylko

spróbujesz! - mówi.

  Wyrywam się z jej ramion, szlochając.

  - Nie potrafię! - krzyczę. - Zrobiłam to dzięki temu! - Wyciągam w jej

stronę papier z nieporadnym tłumaczeniem.

  - Ty... Ty... - wypluwa, tak wściekła, że nie jest w stanie wysłowić się

w żadnym języku.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin