Opowiesci z siedmiu Krolestw - George R.R. Martin.pdf

(1643 KB) Pobierz
957475478.001.png
Rozdział 1 : ę dny Rycerz
Wiosenne deszcze rozmiękczyły ziemię, więc Dunk i nie miał kłopotów z wykopaniem grobu. Wybrał miejsce na
zachodnim stoku niskiego wzgórza, bo stary zawsze uwielbiał oglądać zachody słońca. „Kolejny dzień z głowy i kto
wie, co jutro nam przyniesie, co, Dunk?” – wzdychał. Jednak pewnego ranka lunął deszcz i przemoczył ich do suchej
nitki, a potem zerwał się porywisty i wilgotny wiatr, który trzeciego dnia przyniósł ochłodzenie. Czwartego ranka stary
był zbyt słaby, żeby utrzymać się w siodle, teraz zaś już nie żył. Ledwie kilka dni wcześniej jechali razem i rycerz
śpiewał starą pieśń o podróży do Gulltown na spotkanie z piękną panną, tyle że zamiast Gulltown wstawiał Ashford.
„Dalej, do Ashford, gdzie czeka dziewczyna, hej-ho, hej-ho”, przypomniał sobie Dunk, kopiąc grób.
Kiedy dół był już wystarczająco głęboki, wziął ciało starego na ręce i złożył je w ziemi. Niski i szczupły za życia,
bez kolczugi, hełmu i pasa rycerz zdawał się nie ważyć więcej niż worek suchych liści. Dunk był wysokim jak na swój
wiek, kudłatym i grubokościstym szesnastolatkiem, a może siedemnastolatkiem – nikt bowiem nie był do końca pewny,
kiedy właściwie się urodził – o nieco nieproporcjonalnych kończynach. Zaczynał dopiero dorastać, a i tak miał już
raczej siedem niż sześć stóp wzrostu. Stary często wychwalał jego siłę, zawsze głośno i szczerze, ale też nie miał
niczego więcej, co mógłby mu ofiarować.
Dunk złożył go na dnie grobu i chwilę nad nim postał. Deszcz znów wisiał w powietrzu i chłopak wiedział, że
powinien usypać mogiłę, nim lunie, trudno mu było jednak ciskać grudy ziemi na Wymęczoną starą twarz. Septon by
się zdał, żeby odmówić kilka modlitw, ale ma tylko mnie , pomyślał. Stary nauczył Dunka wszystkiego, co sam wiedział
o mieczach, tarczach i kopiach, nigdy jednak nie miał talentu do przemawiania.
– Zostawiłbym ci twój miecz, ale zardzewieje w ziemi – powiedział przepraszającym tonem. – Bogowie pewnie
dadzą ci nowy. Bardzo żałuję, żeś umarł, ser. – Umilkł, niepewny, co właściwie powinien jeszcze dodać. Nie znał
żadnych modlitw, przynajmniej żadnej w całości, bo stary rzadko się modlił. – Byłeś prawdziwym rycerzem i nigdy nie
uderzyłeś mnie, jeśli na to nie zasłużyłem – rzekł w końcu. – Poza tym jednym razem w Maidenpool. To ten posługacz
z gospody zjadł wdowie placek, a nie ja, mówiłem ci... Ale to już nieważne. Bogowie cię przyjmą, ser. – Strącił nogą
trochę ziemi, a potem zaczął metodycznie zasypywać dół, nie spoglądając przy tym do środka. Dane mu było długie
życie. Musiał mieć raczej sześćdziesiąt niż pięćdziesiąt lat, a ilu mężczyzn może to o sobie powiedzieć? – pomyślał.
Przynajmniej doczekał jeszcze jednej wiosny.
Słońce skłaniało się ku zachodowi, gdy zajął się końmi. Konie były trzy: jego, z wygiętym grzbietem, klacz starego
i Grom, rumak bojowy, którego dosiadał jedynie podczas turniejów i w czasie walki. Wielki kasztanowaty ogier nie był
już tak szybki ani silny jak kiedyś, wciąż jednak spoglądał bystro i stąpał pewnie. I był wart więcej, niż Dunk
kiedykolwiek posiadał. Jeśli sprzedam Groma i Kasztankę, a razem z nimi siodła i rząd, to dostanę dość srebra, żeby...
– pomyślał i zmarszczył brwi. Nie znał innego losu niż życie błędnego rycerza, który jeździ od warowni do warowni,
służy temu czy innemu panu, walczy dla nich w bitwach i jada przy ich stołach, a gdy wojna się kończy, rusza dalej. Od
czasu do czasu, chociaż rzadziej, zdarzały się jeszcze turnieje. Dunk wiedział też, że podczas chudych zim niektórzy
z błędnych rycerzy parali się również rozbójnictwem, chociaż stary nigdy do nich nie należał.
Znajdę pewnie innego dobrze urodzonego bez giermka i będę oporządzał mu zwierzaki i czyścił kolczugę , pomyślał.
Albo pojadę do jakiegoś miasta, do Lannisport lub Królewskiej Przystani, i wstąpię do Straży Miejskiej. Coś wymyślę...
Rzeczy starego złożył pod dębem. W płóciennej sakiewce znalazł trzy sztuki srebra, dziewiętnaście miedzianych
pensów i wyszczerbiony granat. Jak większość błędnych rycerzy, stary nie posiadał wiele poza końmi i bronią. Dunk
odziedziczył po nim łańcuszkową kolczugę, którą setki razy oczyszczał z rdzy, żelazny półhełm z szerokim noskiem
i łatą na lewej skroni, pas z popękanej brązowej skóry oraz miecz w pochwie z drewna i skóry. I jeszcze sztylet,
brzytwę i osełkę, nagolenniki i naszyjnik zbroi, ośmiostopową jesionową kopię z ostrym, żelaznym szpikulcem oraz
dębową tarczę z poobijanym okuciem, na której widniał herb ser Arlana z Pennytree: uskrzydlony srebrny kielich na
brązowym polu.
Dunk spojrzał na tarczę, sięgnął po pas i znów przyjrzał się tarczy. Na chude biodra starego pas był akurat, ale
chłopak nigdy go nie dopnie. Podobnie nic mu nie przyjdzie z kolczugi. Przymocował pochwę do konopnej liny, tą
obwiązał się po postu w pasie i dopiero wtedy wyciągnął miecz.
Ostrze było proste i ciężkie, z porządnie kutej stali. Rękojeść zrobiono z drewna i owinięto miękką skórą, jelec zaś
powstał z czarnego, polerowanego kamienia. Chociaż prosty, dobrze leżał w ręce, a Dunk wiedział, jaki jest ostry, bo
przed spoczynkiem strawił nad nim wiele wieczorów z osełką, szmatką i oliwą. Pasuje mi do ręki nie gorzej niż jemu,
a na Łąkach Ashford szykuje się turniej , pomyślał.
Grzbiet Miłej był wygodniejszy niż starej Kasztanki, lecz Dunk i tak był obolały i zmęczony, gdy dojrzał wreszcie
przed sobą gospodę. Wysoki, otynkowany, choć drewniany budynek stał nad strumieniem i tak zapraszająco jaśniał
oknami, że nie sposób było minąć go obojętnie. Mam trzy sztuki srebra , pomyślał, starczy na dobry posiłek i sporo
piwa, gdybym chciał coś wypić.
Gdy zsiadł z konia, ze strumienia wygramolił się nagi chłopak i zaczął się wycierać szorstkim, brunatnym
płaszczem.
– Jesteś stajennym? – zagadnął go Dunk.
Chłopak nie wyglądał na więcej niż osiem czy dziewięć lat, chudy był do tego, miał niezdrową, ziemistą cerę,
a nagie stopy zapadały mu się po kostki w błoto. Najdziwniejsze były jednak jego włosy, a dokładniej ich brak.
– Trzeba przeczesać mojego konia. I nakarmić wszystkie trzy. Zajmiesz się nimi?
Chłopak spojrzał na niego wyzywająco.
– Mógłbym. Gdybym zechciał.
Dunk zmarszczył brwi.
– Nie będziemy tak rozmawiali. Jestem rycerzem. Zapamiętaj to sobie.
– Nie wyglądasz na rycerza.
– A czy wszyscy rycerze wyglądają tak samo?
– Nie, ale też nie przypominają ciebie. Nawet pasa nie masz, miecz zawiesiłeś na sznurku.
– I to dobre, jeśli trzyma. A teraz opatrz moje konie. Jak dobrze się sprawisz, dostaniesz miedziaka. Jak źle, dam ci
w ucho.
Nie czekając na reakcję stajennego, skierował się do drzwi gospody.
Spodziewał się, że o tej porze będzie zatłoczona, jednak wspólna sala świeciła pustkami. Przy jednym ze stołów
przysnął paniczyk w adamaszkowej opończy, chrapiąc głośno z twarzą w kałuży rozlanego wina. Poza nim nie było
nikogo. Dunk stał, rozglądając się niepewnie, aż w końcu z kuchni wyłoniła się przysadzista kobieta o bladej twarzy.
– Siadaj pan, gdzie chcesz – powiedziała. – Co ma być: picie czy jedzenie?
– Jedno i drugie. – Dunk wybrał krzesło przy oknie, byle dalej od śpiącego.
– Mamy dobre jagnię pieczone z ziołami i jeszcze kaczki, co je mój syn upolował. Co wybiera?
Dunk gdzieś od pół roku nie jadł w gospodzie. Może dłużej.
– Wszystko.
Kobieta roześmiała się.
– No, duży jest, miejsca starczy. – Wyciągnęła metalowy kufel z pokrywką i postawiła go na stole. – Pokój na noc
też?
– Nie. – Dunk niczego bardziej nie pragnął niż miękkiego materaca i dachu nad głową, ale nie mógł sobie pozwolić
na rozrzutność. Posłanie na ziemi wystarczy.
– Coś do zjedzenia, coś do wypicia i ruszam do Ashford. Jak to daleko?
– Dzień jazdy. Na rozstajach, przy spalonym młynie, trzeba na północ. Mój chłopak zajął się twoimi końmi czy
znowu gdzieś poleciał?
– Nie, jest tutaj – odparł Dunk. – Jakoś nie macie dziś ruchu.
– Pół miasta pojechało obejrzeć turniej. Moje dzieciaki też by pojechały, gdybym im pozwoliła. Dostaną tę
gospodę po mnie, chociaż chłopak pewnie wcześniej za wojskiem gdzieś pociągnie, a i dziewucha wzdycha
i chichocze, ile razy rycerza zobaczy. Słowo daję, że nie wiem czemu. Rycerze to takie same chłopy jak wszyscy,
a cena jajec od pojedynków nie skacze. – Przyjrzała się Dunkowi uważniej: miecz i tarcza mówiły jedno, pas z liny
i grubo tkana tunika drugie. – Też na turniej?
Nim odpowiedział, upił łyk piwa. Miało intensywny smak i ciemno-orzechowy kolor. Takie dokładnie, jak lubił.
– Ano. I to ja zostanę zwycięzcą – stwierdził.
– Naprawdę? – spytała kobieta, nawet dość uprzejmie. Paniczyk na drugim końcu sali uniósł głowę z kałuży wina.
Twarz miał chorobliwie żółtą, skołtunione, jasnobrązowe włosy ze wszystkiego najbardziej przypominały szczurze
gniazdo, a na brodzie jaśniała szczecina. Otarł usta i mrugnął na Dunka.
– Śniłeś mi się – powiedział i wskazał młodziana drżącym palcem. – Ale trzymaj się ode mnie z daleka, słyszysz?
Jak najdalej.
Dunk spojrzał na niego niepewnie.
– Panie?
Kobieta pochyliła się nad nim.
– Proszę się nim nie przejmować, ser. Ciągle tylko pije i opowiada o swoich snach. Dopilnuję jedzenia.
I czym prędzej wyszła.
– Jedzenie? – wycedził paniczyk takim tonem, jakby chodziło o mocno nieprzystojny wyraz. Wstał z trudem, jedną
ręką trzymając się stołu, żeby nie upaść. – Będę rzygał – zapowiedział. Przód tuniki miał w zastarzałych plamach
czerwonego wina. – Chciałem kurwy, ale tu nie można żadnej znaleźć. Wszystkie pojechały do Ashford. Bogowie
miłosierni, muszę łyknąć wina.
Niepewnym krokiem opuścił salę, a Dunk słyszał, jak nucąc coś pod nosem, zaczął się wspinać po schodach.
Pożałowania godna istota. Ale czemu twierdził, że mnie poznaje? – pomyślał Dunk. Zastanowił się nad tym
przelotnie, popijając piwo.
Jagnię było tak dobre jak najlepsze, które zdarzało mu się jadać, a kaczka, pieczona z czereśniami i cytryną,
smaczniejsza jeszcze nawet i mniej tłusta niż zazwyczaj. Właścicielka gospody przyniosła też groszek polany masłem
i wciąż jeszcze ciepły owsiany chleb. To są właśnie zalety stanu rycerskiego: dobre jedzenie, piwo na zawołanie i nikt
nie daje ci w łeb , pomyślał, ogryzając resztki mięsa z kości. Do posiłku wypił drugi kufel piwa, trzeci zamówił na
spłukanie całości, czwarty zaś, bo nikt mu nie powiedział, że nie powinien tego robić. Potem rzucił kobiecie sztukę
srebra i jeszcze dostał z powrotem całą garść miedziaków.
Gdy wyszedł z gospody, było już ciemno. Żołądek miał pełny, sakiewkę lżejszą nieco, ogólnie jednak było mu
błogo. Idąc do stajni, usłyszał rżenie i głos chłopaka mówiący: „Spokojnie, mały”. Dunk zmarszczył brwi
i przyspieszył kroku.
W środku ujrzał stajennego w zbroi starego, i to na grzbiecie Groma. Kolczuga była za długa, a hełm mało oczu mu
nie zakrywał, zsunięty do tyłu na łysej głowie. Chłopak był naprawdę przejęty, ale wyglądał absurdalnie. Dunk stanął
w drzwiach i roześmiał się serdecznie.
Stajenny podniósł głowę, oblał się rumieńcem i zeskoczył na ziemię.
– Panie, nie chciałem...
– ...niczego ukraść – dokończył za niego Dunk, starając się zachować surowy ton. – Zdejmij zbroję i ciesz się, że
Grom nie kopnął cię w ten głupi łeb. To rumak bojowy, a nie kucyk.
Chłopak zsunął hełm i rzucił go na słomę.
– I tak mógłbym na nim jeździć – powiedział, siląc się na odwagę.
– Zamknij się. Mam dość twej bezczelności. Zdejm jeszcze kolczugę. Co ty sobie wyobrażasz?!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin