Robards Karen - Zaufać nieznajomemu.doc

(841 KB) Pobierz

Karen Robards

ZAUFAĆ NIEZNAJOMEMU

Tę książkę dedykuję mojej nowej siostrzenicy,

Catherine Spicer, i mojemu nowemu siostrzeńcowi,

Hunterowi Johnsonowi, a także Samancie Spicer,

Bradleyowi, Blake’owi i Chase’owi Johnsonom,

Austinowi i Trevorowi Johnsonom, Justinowi

Kennedy’emu i Rachel Rose. I oczywiście, jak

zawsze, mojemu mężowi, Dougowi, i moim trzem

synom, Peterowi, Christopherowi i Jackowi

z wielką miłością.

 

Prolog, 1987

Proszę. Proszę, niech pan tego nie robi.

Głos Kelly Carlson załamał się i łzy popłynęły jej z oczu, kiedy spojrzała błagalnie przez ramię na mężczyznę popychającego ją do przodu. Wilgotne smugi na jej bladych policzkach zalśniły srebrzy­ście w księżycowej poświacie.

- Idź do samochodu.

Wymierzony w jej plecy pistolet nie zadrżał nawet na chwilę. Oczy wpatrującego się w zapłakaną kobietę mężczyzny były tak zimne i bezlitosne jak ciemne wody jeziora Moultrie w Karolinie Po­łudniowej, które rozpostarło się przed nimi niczym ciemne falują­ce zwierciadło, odbijające chłodny niebieski blask gwiazd nad ich głowami. Nowiusieńki cougar koloru szampana stał zaparkowany na wysokim na jakieś trzy i pół metra klifie górującym nad jezio­rem. Było to popularne miejsce letnich pikników. Dzisiaj, kiedy temperatura spadła do około ośmiu stopni powyżej zera i było do­brze po południu, nikt nie widział dramatycznej sceny rozgrywają­cej się obok auta.

- Błagam pana. Proszę. - Kelly posłusznie, potykając się, ru­szyła do przodu niepewnym krokiem; pod jej butami chrzęściły na­niesione przez wiatr liście. Mówiła piskliwym głosem, bliska histe­rii. Daniel McQuarry mógłby jej wyjaśnić, że błaganie o życie to tylko strata czasu. Powiedziałby jej, gdyby nie taśma klejąca, któ­rą miał zakneblowane usta, uniemożliwiająca mu wykrztuszenie jakiegokolwiek słowa.

Był zamroczony po niedawnym pobiciu, posiniaczony i zalany krwią, mdliło go z bólu, który pochodził z co najmniej pół tuzina pękniętych lub złamanych żeber i ledwie widział Kelly, kiedy oparł się o chłodne, gładkie, wypukłe przednie drzwi, z rękoma skutymi za plecami; lufa rewolweru wbijała mu się w kręgosłup. Mrugając oczami, by usunąć krew płynącą z rozcięcia na czole, patrzył na nierówny chód Kelly, przepraszając ją w myśli za to, że nie roz­poznał na czas grożącego im niebezpieczeństwa - wystarczająco wcześnie, aby ocalić ich oboje od śmierci. Był głupi i zarozumiały; uważał, że potrafi iść tropem diabła aż do piekła i wrócić stamtąd bez szwanku, pachnąc przy tym jak róża.

Taka była historia jego dotychczasowego życia, i dlatego on sam - i Kelly, śliczna, jasnowłosa Kelly, dwudziestodwuletnia Kelly, która popełniła błąd, powierzając mu zarówno śmiertelnie niebez­pieczną, odkrytą przez siebie tajemnicę, jak i swoje bezpieczeństwo - zostaną zabici.

Przerażenie zmniejszyło ból, przyśpieszając bicie serca. Miał dwadzieścia pięć lat. Pozostało mu dużo czasu do przeżycia. Nie chciał umierać.

Twardy z niego chłopczyk, jak lubiła mawiać jego babcia. I jeśli coś nieoczekiwanego mu nie przeszkodzi, ów „chłopczyk” zacznie działać.

Poruszył się i przejmujący ból, który jak rozgrzane do czerwono­ści noże przeszył mu klatkę piersiową, przegnał strach. Rozdymał nozdrza z wysiłkiem, by wciągać powietrze przez zmiażdżony nos, gdyż mógł czerpać tylko bardzo krótkie, płytkie oddechy z powodu uszkodzonych żeber, i walczył, żeby nie zemdleć. Jeśli straci przy­tomność, nie mają szansy na ratunek.

Kogo próbował oszukać? I tak nie mieli żadnej szansy. Pomimo przebytego specjalistycznego treningu nie widział jakiegokolwiek wyjścia z sytuacji.

Jeden z czterech mężczyzn otaczających samochód - znał ich wszystkich, pracował i bawił się z nimi jak z przyjaciółmi nawet wtedy, gdy wykonywał pracę, za którą płacił mu rząd - otworzył ba­gażnik. Drzwi podniosły się, blade i złowieszcze niczym duch Marleya ponad czarnym, ponurym otworem.

Daniel poczuł lodowaty dreszcz, gdy nagle zdał sobie sprawę, że to ma być grób jego i Kelly.

Dobrze wiedział, jak tamci działają.

Przemoc była dla nich czymś tak naturalnym jak oddychanie i każdy, kto stanowił dla nich zagrożenie, ginął. Biciem wymusili z niego potrzebne informacje - a przynajmniej tak sądzili - i te­raz, kiedy je już posiedli, znaczył dla nich tyle, co śmieci, które na­leżało usunąć. Kelly również, pomimo faktu, że była synową ich szefa.

- Danielu, zrób coś! - Kelly zwróciła na niego szeroko otwarte, przerażone oczy. Zauważył drżenie jej szczupłych ramion. Miała na sobie czarną skórzaną kurtkę i dżinsy. - Nie możesz nic zrobić? Oni nas zabiją. Proszę, nie pozwól, żeby nas zabili. - Zaczęła szlo­chać, a ten głośny szloch sprawiał mu ból. Później odwróciła się do stojącego za nią mężczyzny. - Nie zabijajcie nas. Tak bardzo się bo­ję. Och, Boże, zrobię wszystko. Wszystko!

- Nie powinnaś była robić tego, co zrobiłaś. - Tamten mężczyzna chwycił Kelly za ramię, by ją zatrzymać, i odwrócił ją gwałtownie. - Właź do bagażnika!

- Nie! Och, błagam...

Jęcząc i krzycząc histerycznie, Kelly wyrwała się i pobiegła, za­skakując wszystkich. Odskoczyła od cougara i uciekała w stronę drogi, pustej wstążki czarnego asfaltu oddalonej o jakieś czterysta metrów. Nie znalazłaby tam ratunku, nawet gdyby modliła się o to, żeby do niej dotrzeć, czego nie uczyniła. Jej piskliwe, przeraźliwe okrzyki rozdzierały mrok, gdy biegła. Daniel nagle przypomniał so­bie kwik świni, którą na jego oczach wieszano do zarżnięcia.

- Łapcie ją!

Wszyscy, oprócz stojącego za Danielem mężczyzny, pomknęli za Kelly.

To była jego ostatnia, jedyna szansa, żeby działać. Wytężając wszystkie siły, Daniel zacisnął zęby, walcząc ze słabością i bólem żeber, i odwrócił się błyskawicznie, wymierzając swemu strażniko­wi kopniaka. W porównaniu z jego zazwyczaj niezwykle mocnym, wyćwiczonym uderzeniem, był to bardzo powolny i słaby cios, ale zaskoczył bandytę.

Tamten upadł z przekleństwem na ustach.

Daniel odskoczył, zwracając się w stronę obiecującej bezpieczeń­stwo linii drzew odległej o jakieś trzysta metrów na lewo. Jeśli zdo­ła dotrzeć do lasu, będzie miał niewielką szansę na ratunek. Ale kiedy już jak szalony skoczył do przodu, chwiejąc się na nogach, zgięty jak staruszka, czując ból, który tysiącami ostrzy przeszywał go przy każdym kroku, zrozumiał, że to daremny wysiłek, że nie do­biegnie.

W oddali usłyszał strzał i bulgoczący wrzask: Kelly. Serce zabi­ło mu mocniej i łzy - nie płakał od ukończenia siedmiu lat - trysnę­ły mu z oczu.

Kiedy kula go trafiła, prawie poczuł ulgę. Było to jak kopnięcie muła, które pchnęło go do przodu i powaliło twarzą na twardy, zim­ny grunt. Ale zamiast sprawić ból, strzał zagłuszył dotychczasowe cierpienia. Tracąc kontakt z rzeczywistością, Daniel zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie ma przestrzelony kręgosłup i wielką dziurę w klatce piersiowej. Krew buchała wokół niego jak woda z węża ogrodowego. Po kilku sekundach leżał w ciemnej, połyskli­wej kałuży własnej krwi.

Dobra wieść była taka, że nie czuł już bólu. Nie bał się. Było mu tylko zimno.

Zła wieść była taka, że nie przeżyje. Nie zobaczy już ani swojej babci, ani mamy, ani brata, ani wszystkiego innego, kogo lub co ko­chał w życiu.

Na tę myśl więcej łez popłynęło mu z oczu.

Ale do czasu kiedy do niego podeszli we dwóch, chwycili go pod pachami i pod kolanami i ponieśli z powrotem w stronę samochodu, zdążył spojrzeć w rozgwieżdżone niebo z lekkim uśmiechem na ustach. A gdy wepchnęli Daniela do bagażnika obok Kelly - bied­nej, martwej Kelly, której oczy wpatrywały się weń szkliście - i zamknęli drzwi, na zawsze pogrążając go w mroku, zdołał utrzy­mać ten obraz w pamięci.

Nadal widział to piękne, rozjarzone niebo, kiedy umarł.

1

Piętnaście lat później

Obudź się!

Julia Carlson otworzyła oczy. Przez chwilę leżała nieruchomo, z bijącym sercem, patrząc z roztargnieniem w ciemność, nie wie­dząc, co ją obudziło lub dlaczego jest tak przestraszona. Zabrało jej to chwilę, zanim się zorientowała, że leży w swoim własnym łóżku w sypialni, przysłuchując się znajomemu pomrukowi klimatyza­tora, który powstrzymywał duszny upał lipcowej nocy, i wdychając miły zapach gładkiej, czystej pościeli. Jej brzuchaty miś, wzrusza­jąca pamiątka po ojcu, siedział spokojnie na swoim miejscu na noc­nym stoliku. Widziała tylko znajomy kształt w słabej poświacie budzika.

Musiał przyśnić się jej jakiś koszmar. To by wyjaśniało, dlacze­go była zwinięta w ciasny kłębek pod prześcieradłem, gdyż zazwy­czaj spała wyciągnięta na brzuchu; to by tłumaczyło wolniejsze te­raz bicie jej serca; to by usprawiedliwiało owo uczucie - nie znała innego określenia - strachu.

Coś jest nie w porządku.

Chociaż usłyszała te słowa bardzo wyraźnie, był to tylko naglą­cy szept w jej umyśle. Znajdowała się zupełnie sama w swojej sy­pialni, zupełnie sama na całym wielkim górnym piętrze domu. Sid, ten przeklęty drań, najwidoczniej spędzał kolejną noc w gabinecie.

Na tę myśl Julia poczuła skurcz żołądka. Zeszła na dół około je­denastej i zastała męża siedzącego na kanapie w jego ulubionej kryjówce i oglądającego telewizję.

- Pójdę na górę po wiadomościach - powiedział. Nie chcąc wszczynać kłótni - ostatnio ciągle się kłócili - wróciła do łóżka bez słowa, nie okazując niezadowolenia ani niczego nie żądając. Ale teraz było już - popatrzyła na budzik - dwie minuty po północy, a ona nadal leżała sama w ich łóżku.

Może on nadal siedzi na dole. Może ogląda Lettermana. Może dzisiejszej nocy Leno miał wyjątkowo fascynującego gościa. Zejdź na ziemię, powiedziała do siebie, rozprostowując ręce i nogi, gdy gniew zagłuszył w niej strach. A może diabeł stał się świętym.

Posłuchaj.

Natychmiast ponownie skupiła uwagę na dźwiękach w ciemno­ściach. Nie chcąc się przestraszyć, wyciągnęła rękę, szukając po omacku wyłącznika nocnej lampy.

Potem usłyszała to i znieruchomiała.

Ten daleki dźwięk - w istocie tylko wibracja otwierających się drzwi garażu - sprawił, że otworzyła szerzej oczy i zacisnęła pięści.

Jej serce dziwnie zabiło, jakby podskoczyło w piersi, a żołądek zacisnął się spazmatycznie. Zmusiła się, by wziąć dwa głębokie uspokajające oddechy.

Pomimo wszystkich jej nadziei, wszystkich modlitw, to znów się działo.

O, Boże, co powinna zrobić?

 

Julia Carlson nie wiedziała, ale pozostała jej mniej niż godzina życia.

Oprócz pojedynczego światła w jednym z pokoi na dole, w domu panował mrok. Była to duża rezydencja w ekskluzywnym osiedlu położonym na zachód od centrum Charlestonu, i jeśli wszystko pój­dzie zgodnie z planem, za kilka minut Julia będzie w domu zupeł­nie sama.

Wtedy on wynurzy się z cienia pod szeleszczącymi karłowatymi palmami na bocznym dziedzińcu domu, włamie się przez tylne drzwi, skradając się wejdzie po schodkach i otworzy pierwsze drzwi na lewo. Te drzwi prowadziły do sypialni małżeńskiej, gdzie Julia powinna już - było kilka minut po północy - smacznie spać.

Zaskoczenie, zaskoczenie.

Roger Basta pozwolił sobie na lekki uśmieszek. Będzie świetna zabawa. Na myśl o tym, co zrobi Julii Carlson, zaczął szybciej od­dychać. Obserwował ją od tygodni, ustalał harmonogram i zwycza­je mieszkańców domu, układał plany i czekał. Tej nocy musi nacie­szyć się owocami wszystkich tych trudów.

Czasami, a była to właśnie taka sytuacja, kochał to, czym zara­biał na życie.

Światło na dole zgasło. W domu panował teraz całkowity mrok.

Jeszcze tylko kilka minut.

Pomacał zdjęcie migawkowe w kieszeni. Było za ciemno, żeby mógł je zobaczyć, ale znał je niemal tak dobrze, jak odbicie własnej twarzy w lustrze. Julia Carlson w białym bikini, smukła, opalona i roześmia­na, w chwili gdy właśnie miała skoczyć do basenu na tyłach domu.

Zrobił tę fotografię sam trzy dni temu.

Jedne z czworga drzwi od garażu naprzeciw zaczajonego męż­czyzny uniosły się i po kilku sekundach duży, czarny mercedes z ci­chym pomrukiem wyjechał na podjazd. Mąż Julii Carlson opuszczał dom, zgodnie z harmonogramem.

Drzwi się zamknęły. Na końcu podjazdu mercedes skręcił w le­wo i pojechał w stronę drogi stanowej oddalonej o jakieś osiem kilo­metrów.

Dom był znów cichy i ciemny.

Wszystko szło zgodnie z planem.

Alarm będzie wyłączony, co wielce ułatwi Rogerowi zadanie. Ma jakieś trzy godziny i piętnaście minut na wejście do domu i wyjście z niego przed powrotem męża Julii. Będzie potrzebował znacznie mniej czasu. Julia Carlson to ładna laska.

Wedle instrukcji, które otrzymał, napad i zbrodnia miały wyglą­dać na robotę zawodowca - i tak właśnie było.

Odpowiedział, że może to zrobić.

Przykucnąwszy, Basta postawił małą, czarną teczkę na staran­nie przystrzyżonym jak do gry w golfa trawniku i otworzył ją. Par­ne lipcowe powietrze, roje głodnych komarów i słaba woń owoców otoczyły go nieprzyjaźnie, kiedy sprawdzał zawartość walizeczki. Przypomniało mu to, że ma na sobie długie spodnie i bawełniany golf, obie rzeczy czarne, w upalną noc, kiedy powinien nosić szorty i niewiele więcej. Basta szybko upewnił się, że w teczce jest wszyst­ko, czego może potrzebować: narzędzia włamywacza, mała latarka, cienki nylonowy sznur z ołówkiem, którego będzie mógł użyć jako garoty, zapakowane rękawice chirurgiczne oraz paczka kondomów. Dotknął maski z pończochy, upewniając się, że zasłania mu głowę i brwi. Ogolił całe ciało, żeby nie pozostawić na miejscu zbrodni włosów, które mogłyby go zdradzić. Obawiał się jednak, że gdyby ogolił również głowę i brwi, mogliby go zauważyć i zapamiętać ci, którzy będą przesłuchiwani po zbrodni. A była to ostatnia rzecz, ja­kiej pragnął. Zresztą zdawał sobie sprawę, że przerzedzone siwe włosy nadawały mu niewinny wygląd. Zazwyczaj mnóstwo osób wi­działo go przez wiele dni przed napadem - sąsiedzi, przechodnie, ekspedienci, śmieciarze - ale nikt nigdy go nie zapamiętał, ponie­waż wyglądał jak całkowicie przeciętny John Smith. Maska chroni­ła go nie tylko przed pozostawieniem śladów DNA. Dwie pierwsze ofiary nie zdołały jej zerwać, zanim unieruchomił je taśmą, a Julii Carlson również to się nie uda.

Jest taki dobry w tym, co robi.

Włożył latarkę do kieszeni, zamknął teczkę, wziął do ręki pisto­let, wstał i skierował się w na tyły domu. Basen iskrzył się w bla­sku księżyca. Mocny zapach płynął od bujnych tropikalnych roślin w donicach. Cykady i świerszcze grały w krzewach.

Uznałbym Karolinę Południową za jeden z moich ulubionych stanów, pomyślał, gdyby w lecie nie było tu tak piekielnie gorąco i wilgotnie.

Jego celem były tylne rozsuwane drzwi, prowadzące na kamien­ne patio i do basenu.

Za kilka minut będzie w środku.

Wszystko szło wyśmienicie. Alarm był wyłączony, zamki śmie­chu warte, kobieta sama, a w domu nawet nie trzymano psa. Rów­nie dobrze mogliby powiesić tablicę: Przyjdź i weź mnie.

Na dole zapaliło się światło.

Basta, który właśnie wyciągnął rękę do klamki, zamarł. Zmarsz­czył brwi, wpatrując się w okno, które nagle rozjarzyło się ciepłym blaskiem od wewnątrz. To było nieoczekiwane. Ukradkiem cofnął się kilka kroków i ukrył w cieniu olbrzymiej magnolii, wytężając wszystkie zmysły. Obserwował ten dom od trzech tygodni i Julia Carlson nigdy nie zapaliła światła po odjeździe męża.

Czy była chora? Może mieli towarzystwo? Nie, zauważyłby to na pewno.

Co zawiodło? Światło zgasło równie nagle, jak się zapaliło i dom znów stał się cichy i ciemny. Basta w zamyśleniu utkwił wzrok w górującej nad nim fasadzie, w błyszczących, czarnych oknach, w drzwiach, które mógł dostrzec, wszystkimi zmysłami szukając w ciemnościach samotnej kobiety. Był z nią teraz tak zestrojony jak drapieżnik z ofiarą. Wyobrażał sobie nawet, że pra­wie słyszy jej oddech przez ceglane ściany.

Gdzie ona jest? Jakiś dźwięk sprawił, że Basta szybko odwrócił głowę. Dźwięk dobiegł z tego rogu domu, gdzie tak niedawno czekał w ukryciu. Czujny jak pies na polowaniu, uważając, żeby nie wynu­rzyć się z gęstego mroku, wrócił tą samą drogą, aż znów stanął pod karłowatymi palmami. Otworzył szerzej oczy, gdy zobaczył, że dru­gie drzwi od garażu są teraz otwarte.

Podniósł pistolet, ale w żaden sposób nie mógł go użyć.

Mógł tylko obserwować, jak srebrny jaguar Julii Carlson wyje­chał z garażu, nabrał szybkości na podjeździe, a potem skręcił w le­wo w ulicę i zniknął w nocy jak nietoperz.

Właśnie tak szybko.

Patrzył tylko bezmyślnie na tył pustego domu, kiedy z ledwie do­słyszalnym trzaskiem drzwi garażu znów się zamknęły. Odjechała. Minęła minuta, zanim zdał sobie sprawę z tego nieodwracalnego faktu. Kiedy tak się stało, poczuł się pusty w środku i oszukany. Przypływ gniewu z powodu pokrzyżowania tak starannie ułożo­nych planów zamącił pogodny nastrój Barty.

Czy w jakiś sposób mogła się dowiedzieć, że on tam stał? Basta szybko powiódł wzrokiem wokoło, wypatrując pułapki. Biorąc pod uwagę tych, dla których pracował, powinien zawsze liczyć się z ta­ką możliwością. Podstęp był całkiem prawdopodobny.

A potem odzyskał dobry humor. Nie zastawiono żadnej pułapki; był zbyt cenny dla swojej organizacji. A Julia Carlson nie mogła wiedzieć, że się na nią zaczaił, chyba że miała zdolności parapsychiczne.

Najbardziej logicznym wyjaśnieniem było to, że stało się coś nadzwyczajnego. Co, nie miał pojęcia, ale nie musiał tego wiedzieć.

Najważniejsze, że wiedział, iż wcześniej czy później kobieta wróci.

On zaś będzie na nią czekał.

Ta pewność go uspokajała. Wypadki tego rodzaju zdarzały się nawet tak doskonałym profesjonalistom jak on.

Przyznawszy to, Basta poczuł się lepiej. Okrążając z tyłu dom, zaczął nawet coś nucić pod nosem. Kiedy uświadomił sobie, co to za piosenka, poczuł rozbawienie, gdyż tak bardzo pasowała do sytuacji.

- Cz-cz-czas jest po mojej stronie...

2

Nie chcę urazić twoich uczuć lub kogoś innego, McQuarry, ale na pewno brzydka z ciebie baba.

Mac rzucił parterowi złowrogie spojrzenie. Hinkle, idąc obok niego, otwarcie się śmiał. Była upalna, duszna piątkowa noc i obaj właśnie spotkali się na parkingu Pink Pussycat, jednego z najbar­dziej znanych gejowskich barów.

- Hej, ja uważam, że jestem śliczny, wystarczy? Odwal się.

- Nie umówiłbym się z tobą, to pewne.

- Umawiasz się ze mną, więc zamknij się, do diabła. - Mac za­czepił obcasem szpilki o szparę między płytami i potknął się, omal nie skręcając sobie kostki. Chwytając się ramienia Hinkle’a, odzy­skał równowagę bez większej szkody oprócz ostrzegawczego skur­czu. - Cholera! Nie mam pojęcia, jak kobiety mogą chodzić w czymś takim. Już mnie bolą stopy. Będę kaleką, zanim ta noc się skończy.

Hinkle, rechocząc, uwolnił ramię.

- Lepiej trzymaj ręce przy sobie, chłopie. Rawanda jest zazdro­sna. Skopie ci tyłek, jeśli cię przyłapie na molestowaniu mnie.

- Masz szczęście, że ta babka jest diabelnie uprzedzona. Ina­czej to ty wsadziłbyś swój czarny tyłek w te ciuchy.

- I dobrze bym wyglądał, w przeciwieństwie do pewnych osób, które mógłbym nazwać po imieniu. Hej, chłopie, skoro idziesz ze mną, nie możesz się drapać. To niekobiece.

- Ja się nie drapię, tylko podciągam te cholerne rajstopy. - Mark znów gwałtownie szarpnął pasek, który najwidoczniej pragnął skie­rować się na południe z większą determinacją niż generał William Tecumseh Sherman podczas sławnego marszu do morza podczas wojny secesyjnej. - Zamknij się, jesteśmy już blisko.

Dołączyli do tłumu na chodniku przed barem.

Ulokowany w samym środku walącej się dzielnicy ruder, od dawna zajętej przez bary z dziewczynkami i pornoshopy, Pink Pus­sycat mieścił się w trzypiętrowym szarym budynku pomalowanym na jaskraworóżowy kolor z przymocowanym do ściany frontowej wielkim neonem w kształcie kota, łykającego martini. Małe, zasło­nięte okna miały wstawione czarne kraty jak w więzieniu. Spraw­dzający dowody tożsamości bramkarz stał tuż przed drzwiami...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin