52. Olmsted Lorena Ann - Zemsta Dorothei.pdf

(263 KB) Pobierz
Lorena Ann Olmsted
Lorena Ann Olmsted
Zemsta Dorothei
Dorothea Blayne wsunęła ostatnie zaproszenie do wielkiej kremowej koperty i
zamknęła ją. Potem oparła się wygodnie w fotelu i jej czerwone wargi wykrzywił
uśmiech, który był mieszanką zarówno złośliwości jak i tryumfu.
Wiedząc, że nikt jej nie może zobaczyć, pozwoliła, by na jej pięknej twarzy zagościł
wyraz długo powstrzymywanej nienawiści, a także chciwości i zazdrości, które to
uczucia były siłą sprawczą wszystkich jej dotychczasowych poczynań.
W jej umyśle pojawiały się i znikały różne sceny z jej życia; sceny jakże dobrze
zapamiętanych potknięć i upokorzeń, tak ciągle świeżych, jak gdyby miały miejsce
nie dawniej niż wczoraj.
Szczególnie jedna scena wryła jej się głęboko w pamięć — incydent, który miał
miejsce w szkole, kiedy miała czternaście lat. Nie umiała wtedy jeszcze panować
nad swoimi uczuciami i kiedy tamtego dnia wracała do ławki od tablicy po
nieudanej próbie rozwiązania jakiegoś matematycznego problemu, wiedziała, że z jej
dziewczęcej twarzy każdy, kto tylko chciał, mógł czytać jak z otwartej księgi.
Jednakże nauczyciel i reszta klasy nie zwracali na nią uwagi. Wszyscy obserwowali,
jak Sally Enders podchodzi pewnym krokiem do tablicy i bez trudu rozwiązuje zada-
nie, a potem uśmiechnięta odwraca się od tablicy, odkłada kredę i rusza do swojej
ławki.
Dorothea obserwowała jćj spod półprzymkniętych powiek, obserwowała
przyjacielskie uśmiechy, którymi ją obdarzano, i poczuła, jak" ją dusi fala rozżalenia
i frustracji.
Lizuska! — myślała z gniewem. — Też bym sobie z tym poradziła, gdyby wszyscy się
tak na mnie nie gapili.
Nie chodziło o to, że źle jej poszło, że w ogóle jej stopnie nie przystawały do ocen
Sally; jej poczucie godności raniła najbardziej myśl, że Sally jest faworyzowana.
Zaraz potem opanowała ją fala bezradnej wściekłości, gdy Sally przeciskając się
między ławkami zbliżyła się do miejsca, gdzie siedział Jim Blayne, i Dorothea
zobaczyła, jak chłopak szybciutko dotyka jej dłoni, widziała też, jak Sally obdarza go
swym ciepłym uśmiechem.
Jim, ze swoim szczerym uśmiechem i sympatycznym obejściem, był bez wątpienia
najbardziej interesującym chłopakiem w całej szkole i jednym z marzeń Dorothei
było to, by zostać jego dziewczyną. Jednakże Jim zapominał o jej istnieniu, ilekroć w
polu widzenia pojawiała się Sally.
„Któregoś dnia — przysięgała sobie w duchu z zaciśniętymi zębami Dorothea —
zmuszę go, by zwrócił na mnie uwagę".
Później podobne zamierzenia zaczęła snuć także w stosunku do Billa Evansa,
kapitana szkolnej drużyny futbolowej, bohatera i ulubieńca każdej istoty płci
żeńskiej poniżej lat osiemnastu. Dorothei nie podobał się tak bardzo jak Jim, ale
sprzątnięcie go innym dziewczynom sprzed nosa byłoby powodem do dumy.
Mimo usiłowań nie potrafiła zrozumieć, co było powodem braku jej powodzenia,
którego z taką zawiścią pragnęła. Nie mogła odkryć, dlaczego swym zainteresowa-
niem chłopcy obdarzają inne dziewczyny, często mniej atrakcyjne niż ona;
dostrzegała jedynie to, że co chwila jest ignorowana. Zazdrość i gniew tak rozrastały
się w jej sercu, że w końcu nie było w nim miejsca na inne uczucia; prócz być może
jeszcze jednego — chciwości — trzeciego uczucia, które wraz z pozostałymi miało
rządzić jej działaniem.
Z zadowoleniem przyglądnęła się swojemu odbiciu w wiszącym na przeciwległej
ścianie dużym lustrze. Nikt, kto ujrzałby ją dzisiaj, opanowaną, doskonale wypielęg-
nowaną, zadbaną i pewną siebie, nie rozpoznałby w niej tamtej czternastoletniej
dziewczynki, która tak często musiała pić z pucharu goryczy.
Nic w tamtych czasach nie wskazywało, że za kilka lat spłowiałe włosy o mysiej
barwie przeistoczą się w połyskującą, złotą koronę puszystych loków; że rysy jej
zapadniętej, zbyt szczupłej twarzy złagodnieją, a niezgrabne ciało nabierze
ponętnych kształtów. Jedynie chłód w jej niebieskich oczach miał pozostać nie
zmieniony.
Nikt obdarzony mniejszą determinacją niż ona nie byłby w stanie osiągnąć tyle
samo. Zajęło jej siedem lat, by stać się nową Dorothea, lecz była więcej niż
zadowolona z efektu swych starań.
Wyjechała z Lakeport powodowana jedną jedyną myślą — by powrócić któregoś dnia
i wyrównać rachunki za te wszystkie nieszczęścia i upokorzenia, które ją spotykały
w dzieciństwie. I dzień ten nadszedł, taki, jakim go sobie wymarzyła. Od roku była
panią Jimową Blayne i chociaż Sally starała się panować nad sobą, to jednak nie
zawsze jej się to udawało — Dorothea była przekonana, że nigdy nie zapomni
tamtego jej spojrzenia zbitego psa, kiedy dowiedziała się, że straciła Jima.
Nigdy nikomu nie zwierzała się z tego, co robiła przez tych siedem lat nieobecności
w Lakeport, chociaż czasami korciło ją, by tym małomiasteczkowym zarozumialcom
powiedzieć, jak zrealizowała swoje plany. Z pewnością ubawiłaby się widokiem ich
zaszokowanych twarzy, ale straciłaby też pewnie szansę na realizację swych
planów, a tego za nic nie chciała. O nie.
Nawet sama Dorothea nigdy nie była w stanie określić dokładnie, kiedy pieniądze
stały się tak ważne w jej życiu. A stały się ważne do tego stopnia, że w ciągu tych
kilku lat, gdy walczyła o realizację swych celów, były momenty, kiedy chciwość
omalże nie przysłoniła jej myśli o zemście.
Swymi bladymi szczupłymi palcami dotykała w zamyśleniu kopert z zaproszeniami;
zaczęła je przekładać, by móc odczytać nazwiska. Ralph Berryman i Fran, jego
narzeczona. Race Danvers i Sally. Bill Evans z żoną, Edith, wreszcie Tom i Mona
Hastingowie. Zaproszeni byli jeszcze inni, ale ci się nie liczyli.
Gotuje się niezłe przyjęcie — pomyślała i nagle wybuchnęła śmiechem.
W jej ruchach pokazała się cała jej arogancka pewność siebie, gdy zanosiła listy do
skrzynki pocztowej na rogu ulicy. Wrzuciła je do środka, jeden po drugim,
uśmiechając się do siebie. Odwracając się i zawracając do domu nie mogła wiedzieć,
że jej przyjęcie zepsuje nieproszony gość.
1
Nowoczesna czteropasmowa autostrada zatłoczona była do granic możliwości
samochodami wiozącymi piknikowiczów z gór i znad morza do domu. Auta nieomal
stykały się zderzakami i zdenerwowana tym Sally była zadowolona, że to nie ona
prowadzi. Race Danvers, jej towarzysz, wydawał się w ogóle nie zauważać tego tłoku
— był zrelaksowany, jak gdyby na całej autostradzie znajdował się tylko jego
samochód.
Widziała jego mocne, wypielęgnowane dłonie, którymi bez trudu kierował nowym,
potężnym sportowym autem, i starała się wmówić sobie, że przyjęcie od niego
pierścionka zaręczynowego było rozważne z jej strony. Jim jej nie chciał — dowiódł
tego żeniąc się z Dorothea — a poza tym Race podobał jej się. Podobał jej się
najbardziej ze wszystkich mężczyzn, oprócz jednego — Jima.
Race wcale się nie musi dowiedzieć, że jest tym drugim, i była gotowa zrobić
wszystko, co w jej mocy, aby uczynić go szczęśliwym. A któregoś dnia może w ogóle
będzie w stanie wymazać Jima z pamięci i obdarzyć Race'a miłością, na którą
przecież zasługiwał.
Oparła głowę na zagłówku i zamknęła oczy, aby odeprzeć nagłe, piekące łzy. „Jim —
powiedziała do siebie w duchu — och, Jim, kochanie, co się z nami stało?"
Za nic nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że go straciła. Zawsze była święcie
przekonana, że ją kocha, tak jak ona jego. Już w szkole podstawowej Jim i Sally byli
jak papużki nierozłączki i już wtedy w swoich marzeniach widziała ten dzień, kiedy
ubrana w białą suknię i welon będzie wychodziła za niego za mąż.
Lecz to marzenie prysło jak bańka mydlana. Zamiast z nią Jim ożenił się z
Dorothea, powabną, o szokującej urodzie Dorothea, która wróciła do Lakeport po
siedmiu latach nieobecności.
Sally starała się przekonać samą siebie, że właściwie nie ma żadnych praw do Jima
— nigdy nie byli oficjalnie zaręczeni, nigdy nawet nie rozmawiał z nią o
małżeństwie. Lecz żadne zdroworozsądkowe racje nie mogły ukoić jej serca, nie
mogły jej przynieść spokoju.
Nie zapomniała tego dnia po uroczystym balu maturalnym, kiedy odprowadził ją do
domu. W cieniu rzucanym przez ogromne świerki rosnące przed domem objął ją i
przyciągnął tak blisko do siebie, że wręcz czuła na swoim ramieniu przyspieszony
rytm jego serca.
— Jesteś moją dziewczyną, Sally — wyszeptał, dotykając ustami jej włosów.
Przywarła do niego, czekając — pragnąc usłyszeć od niego, że wkrótce się pobiorą.
Dlaczego tego nie powiedział? Czy czekał, aż to ona wyzna mu swoją miłość?
Przecież wiedział o tym bez słownego zapewnienia. Oczywiście że była jego
dziewczyną. Zawsze. Związek z kim innym nigdy nie przyszedłby jej do głowy.
Czymś, czego nie mogła pojąć, czymś, co omal nie złamało jej serca, było to, że
zostawił ją dla Dorothei. Zastanawiała się, czy stałoby się tak również w sytuacji,
gdyby byli zaręczeni, i coś jej mówiło, że nie miałoby to znaczenia. Dorothea nie była
osobą, która pozwoliłaby, aby czyjeś zaręczyny mogły jej pokrzyżować plany.
Sally nie potrafiła obwiniać Jima, niezależnie od tego, jak ją zranił. Dorothea
przyczepiła się do niego od pierwszej chwili, jak tylko zjawiła się w Lakeport. Nic
dziwnego, że mu to schlebiało — koło tak pięknej kobiety jak Dorothea żaden
mężczyzna nie mógł przejść obojętnie; była ekspertem od zaspokajania męskiej
próżności. Z tak atrakcyjnymi cechami rywalki Sally nie była w stanie walczyć. Z
Jimem byli przyjaciółmi prawie od kołyski. Jim znał jej każdy nastrój, mógł
przewidzieć każde jej zachowanie, a więc widać związek z nią stracił powab
tajemniczości. Dorothea zaś roztaczała wokół siebie aurę tajemniczości, była
fascynująca pod każdym względem — nic dziwnego, że Jim dał się na to złapać.
Kiedy jej rozpacz sięgała dna, Sally poznała Race'a i przez jakiś czas zdawało jej się,
że dzięki niemu jej miłość do Jima gaśnie.
Race był niezmiernie przystojny i od początku nadawał takie tempo ich znajomości,
że Sally prawie wcale nie miała czasu na myślenie. Nawet nie wiedziała, kiedy
wsunęła na palec zaręczynowy pierścionek od Race'a i zgodziła się za niego wyjść.
Zamglonymi oczyma spoglądała teraz na kwadratowy szmaragd w starej oprawie,
od którego odbijały się promienie słońca.
— Podoba ci się, kochanie? — spytał Race i kiedy kiwnęła głową, ciągnął dalej: —
Należał do mojej matki. Dała mi go przed śmiercią i kazała zachować do czasu, póki
nie znajdę dziewczyny, którą będę tak mocno kochał, że będę chciał, aby została
moją żoną.
Rzucając spojrzenie na mocno zarysowany profil Race'a Sally poczuła ostre ukłucie
żalu. Twarz Race'a przypominała jej twarz Jima. Ten sam prosty nos, to samo
wysokie czoło, wydatne usta i zdecydowanie zarysowana szczęka. Nie zasługuje na
to, aby go traktować jak tego drugiego, pomyślała i gdy w końcu przemówiła, jej głos
brzmiał bardzo łagodnie.
— Gdzie mieszkałeś przed przeprowadzeniem się do Lakeport? — spytała, a potem
starając się, aby zabrzmiało to lekko, dodała: — Rzadko kiedy mówisz o sobie, a
skoro mam za ciebie wyjść, chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej o tobie. To
chyba naturalne, prawda?
Race uśmiechnął się: — Starasz się sprytnie wybadać, czy nie mam przypadkiem
żony?
— A masz?
Jego niski śmiech rozbawienia spowodował, że sama się uśmiechnęła.
— Niestety, ani jednej. A co do mojego życia, to nie było specjalnie ekscytujące.
Urodziłem się dokładnie trzydzieści lat temu w południowej Kalifornii. — Zawahał
się, jakby starając się dokładnie dobrać słowa. — Ukończyłem studia prawnicze,
przyjechałem tu, do Lakeport, i miałem szczęście otrzymać posadę w doskonałej
spółce prawniczej.
— A resztę już znam — wtrąciła Sally. — Wygrałeś niezmiernie trudną sprawę
dotyczącą kidnapingu i powstała plotka, że nie ma dla ciebie sprawy, z którą byś
sobie nie poradził. Czy tak?
— Jeżeli chodzi o to pierwsze, to tak. Natomiast nic nie wiem o tym drugim. — Zdjął
dłoń z kierownicy i, położył na jej ręce. — Opuściłaś jednakże najważniejszą część
mojego życiorysu. Otóż, po przybyciu do Lakeport spotkałem jedną z
najwspanialszych dziewczyn na świecie i zakochałem się w niej bez pamięci.
Z powodu tak wielkiego ruchu nie mógł oderwać wzroku od drogi dłużej niż na
sekundę, za co Sally dziękowała w duchu, gdyż inaczej zauważyłby, jak zagryza
dolną wargę i przymyka oczy, jakby rażona atakiem nagłego bólu.
_ Nie jestem taka wspaniała — odparła drżącym głosem. — Ale bardzo mi miło, jeśli
tak uważasz.
Przez kilka minut jechali w milczeniu, potem Race spytał:
— Sally, kiedy się pobierzemy? Rzuciła mu niespokojne spojrzenie.
— No cóż... nie wiem, Race. Nie zastanawiałam się nad tym.
— No to może teraz to zrobisz?
— Ale przecież jesteśmy zaręczeni dopiero od trzech tygodni.
— To racja, ale mimo to chciałbym jak najprędzej wsunąć obrączkę ślubną na twój
palec. Mam niejasne przeczucie, że jeżeli się nie pospieszę, to cię stracę.
— Brzmi to tak, jak gdyby połowa męskiej populacji Lakeport wyrażała chęć
poślubienia mnie.
— Wystarczyłby tylko jeden jej przedstawiciel — odparł zmienionym głosem i Sally
po raz pierwszy zastanowiła się, czy Race mógł cokolwiek wiedzieć o Jimie. Ale
doszła do wniosku, że to mało prawdopodobne; Race dopiero od niedawna mieszkał
w ich mieście, a Jim już od roku był mężem Dorothei.
Podjechali pod dom, w którym Sally wynajmowała mieszkanie z osobnym wejściem.
Otwarła drzwi i wpuściwszy Race'a przodem, pozbierała z podłogi pocztę wrzuconą
przez listonosza. Przeglądnęła pobieżnie korespondencję i jej uwagę zwróciła wielka
kwadratowa koperta.
Otwarła ją i wyjęła z niej ozdobny blankiet. W miarę czytania jej twarz tężała coraz
bardziej.
— Wygląda mi to na zaproszenie — zauważył Race rzucając kapelusz na stolik w
przedpokoju.
— Bo jest nim w istocie. Od Dorothei Blayne. Zapraszają nas na przyjęcie z okazji
pierwszej rocznicy ślubu.
Sięgając do kieszeni po papierosa, Race jakby zawahał się przez chwilę.
— O co jej chodzi — przemówił ostrym głosem — przecież chyba dostała już dość
forsy i prezentów z okazji ślubu?
— Gdyby jej chodziło o drogie prezenty, musiałaby zaczekać jeszcze kilka lat —
pierwsza rocznica jest „papierowa".
— To świetnie — skomentował sucho Race — możemy jej podarować paczkę
papierowych pieluszek.
— Mówisz, jakbyś jej nie lubił, a przecież chyba zdążyła już zauroczyć wszystkich
mężczyzn w mieście.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin