Baśnie i legendy górników wielickich - Julian Majka.doc

(282 KB) Pobierz

JULIAN MAJKA

KRAJOWA   AGENCJA   WYDAWNICZA,   KRAKÓW

BAŚNIE

I LEGENDY

GÓRNIKÓW

WIELICKICH

JULIAN MAJKA

BAŚNIE I LEGENDY GÓRNIKÓW

WIELICKICH

jlfl  IKRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA,  KRAKÓW

Opracowanie graficzne FRANCISZEK BUNSCH

Redaktor

MARIA BRONIOWSKA

Redaktor techniczny MARIA WYRWA

Korekta

WANDA GONDEK

Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza w Krakowie, 1984

ISBN 83-03-00664-9

Krajowa Agencja Wydawnicza

Kraków, ul. Sławkowska 32

Wydanie II, poszerzone.

Nakład  100 000+350 egz.

Druk:  Rzeszowskie Zakłady Graficzne,

Rzeszów, ul. Marchlewskiego  19

Zam.  122/84 R-8/3057

Cena zł 50,------Y%— na SFOZK

OD AUTORA

Są ludzie, dla których zwiedzanie wielickiej kopalni soli jest głębokim przeżyciem. Niby patrzą jak inni i widzą to samo, co wszyscy, a przecież ich doznania nie kończą się na strefie czysto poznawczej. Już po obejrzeniu kilku pierwszych wyrobisk stara kopalnia bierze ich psychikę w niepodzielne władanie. Chłoną atmosferę podziemi nie tylko zmysłami, lecz niejako całą duszą. Nie mogąc zaś pomieścić w sobie wewnętrznego uniesienia, dają mu upust, wołając raz po raz: Cudowne! Pre-krasnyje! Merveilleux! Meraviglioso! Wunderbar! Wonderful!...

Postanowiłem więc opisać piękne górnicze baśnie. Dedykuję je wszystkim tym, którzy, podobnie jak ja, są pod urokiem starej, wielickiej kopalni.

Realizacja zamysłu nie była wszakże całkiem prosta. Przed stu laty Oskar Kolberg naszkicował króciutko opowieść o Bie-liczce, tudzież o korowodzie górników-duchów, udających się na jakąś uroczystość podziemną. Nieodżałowanej pamięci prof. Alfons Długosz, niestrudzony badacz przeszłości wielickiej kopalni, zrekonstruował w swych opracowaniach dwie legendy, mające ścisły związek ze starą kopalnią: tę o pierścieniu księżnej Kingi i tę o Skarbniku. Wszystkie te cztery baśnie opowiedziałem tu własnymi słowy. Pozostałe powstały z luźnych, tu i tam zasłyszanych fragmentów.

Nie bez znaczenia były dla mnie słowa zachęty i życzliwe uwagi dyrektora d/s technicznych obu kopalń — Wieliczki i Bochni — dra inż. Aleksandra. Batki oraz cenne wskazówki historyka, mgra Józefa Piotrowicza, tudzież fachowa wiedza moich Kolegów z działów geologii i górnictwa — zwłaszcza mgra inż. Bogusława Struga — za co im serdecznie dziękuję.

Oczywiście, że można to było zrobić inaczej, może zręczniej. Napisałem, jak potrafiłem najlepiej, biorąc za spoiwo pozbieranych fragmentów mój własny sentyment dla starej kopalni.

Specyficznym stylem mej narracji starałem się naśladować tutejszych górników-rzeżbiarzy: dzieła ich rąk są proste, niekiedy wręcz nieporadne, a przecież na swój sposób piękne.

Bo taki już jest ten niezwykły, podziemny świat!...

Julian Majka

LEGENDA

> CUDOWNYM PIERŚCIENIU

CZYLI

SKĄD SIĘ WZIĘŁA SÓL W WIELICZCE

Wszyscy wiedzą, że w Wieliczce sól kamienna znajduje się głęboko w ziemi. Od dawna ludzie zadawali sobie pytanie: skąd ona się tam wzięła?

Dzisiaj odpowiedź na to daje nauka o budowie Ziemi: złoża soli są pozostałością po morzu, które przed milionami lat zalewało ten obszar. Ale w średniowieczu fakt ten jeszcze nie był znany, wytłumaczenie dała więc urocza opowieść — legenda o księżnej Kindze.

Księżna Kinga żyła z górą siedemset lat temu. Była córką króla Węgier, Beli IV, a została małżonką księcia krakowskiego i sandomierskiego, Bolesława, zwanego Wstydliwym. Zaślubiny ich odbyły się w 1239 roku.

Podanie głosi, że młoda królewna długo i starannie przygotowywała się do wyjazdu nad Wisłę. Uczestniczył w tym cały dwór królewski. Rozumiano bowiem, że jej ślubna wyprawa, tak jak i jej panieński posag, winny być godne córy walecznych Arpadów, którzy koronę węgierską dzierżyli od przeszło trzech wieków...

Ostatecznie o wszystkim decyduje ojciec. On zaś rozumował w następujący sposób:

— Dam mojej córce w posagu szkatułkę złota i skrzynię  srebra,  nie licząc jej  osobistych klejnotów.  Jej  mąż,

a mój zięć, Bolko, będzie mógł powiększyć swoją drużynę, uzbroić ją lepiej i dopomóc mi pokonać wojowniczych Czechów,  a to z kolei ostudzi wojenne zapały innych, mniej

pewnych sąsiadów.

Pomysł wydał mu się tak słuszny, że postanowił niezwłocznie zakomunikować go córce. Kinga wysłuchała ojca z należnym szacunkiem, ale — o dziwo! — bez większego zachwytu. Dziękując mu za troskliwość, dodała:

— Twój bogaty dar, ojcze, ukontentuje z pewnością księcia Bolesława i jego wojów. Ale ja — wybacz mi, proszę, moją śmiałość! — chciałabym zabrać ze sobą coś, co mogłoby ucieszyć wszystkich moich poddanych, nie tylko

wojów...

Zaskoczyło to króla, więc zapytał:

—  A cóż by to mogło być, moje drogie dziecko? Zaś Kinga na to:

—  Nie znam ja krainy, do której jadę, ani jej mieszkańców. Zezwól przeto, mój ojcze, że zapytam o zdanie twoich uczonych doradców!...

Mądrzy dostojnicy węgierskiego dworu zebrali się na naradę i po długiej debacie taką dali odpowiedź:

—  Najlepszym podarunkiem dla twoich przyszłych poddanych byłaby...  sól!  Kraj   ich  jest piękny i bogaty,  ale cierpią na brak soli.  A potrzebują jej  wszyscy,  zarówno biedni, jak i bogaci. Sól nadaje smaku wszelkiemu jadłu, może również służyć za lekarstwo...

Słysząc  tę  odpowiedź,  królewna  Kinga  ucieszyła  się

bardzo.

—  To jest właśnie to! — zawołała z zachwytem i pobiegła zanieść odpowiedź ojcu.

Okazało się wszakże, że sprawa nie będzie ani łatwa, ani prosta. Miał ci on wprawdzie w odludnej krainie Maramures, u źródeł Cisy i Samoszu, kilka solnych sztolni, którymi   z   tamtejszych   wzgórz   dobywano   kruchową   sól

kamienną, ale...

—  Jedna garść dla każdego, ani nawet dwie — roz-

8

ważali oboje — nie rozwiąże sprawy. Trzeba by co najmniej po garncu... Ale to da w sumie chyba z tysiąc beczułek soli, a może i więcej. Jakże je przewieźć, jak zabrać ze sobą?

Od tej pory kłopotliwe myśli spędzały królewnie sen z powiek. Jak zrobić, żeby starczyło dla wszystkich?... Wreszcie postanowiła modlić się o natchnienie. I oto pewnej bezsennej nocy posłyszała głos z nieba:

—  Weźmij twój pierścień zaręczynowy i wrzuć go do solnej góry!

Kiedy nazajutrz opowiedziała o tym ojcu, ten zadecydował:

—  Pojedziesz tedy do Maramures i którą sztolnię sobie wybierzesz, będzie twoja!...

Wybrała oczywiście tę, z której dobywano sól najprzedniejszej jakości. A kiedy stanęła u wylotu sztolni, wśród zbrojnego orszaku, który jej towarzyszył, zapanowała uroczysta cisza. Ona zaś, ściągnąwszy z palca swój złoty pierścionek zaręczynowy, spojrzała w niebo, po czym wyrzekła pamiętne słowa:

—  Ja, Kinga, królewska córa, biorę sobie ciebie, solna góro, na własność jako ślubny posag!

Następnie pochyliła się nad sztolnią i gestem pełnym wdzięku upuściła swój pierścionek w ten sposób, że mała obrączka potoczyła się wartko po pochyłości sztolni i niebawem zniknęła we wnętrzu solnej góry...

W kilka tygodni potem węgierski orszak zdążał/do Krakowa. Z Wawelu wyruszył mu naprzeciw książę Bolesław wraz ze swoim dworem. Spotkanie było umówione w małej osadzie o nazwie Wieliczka (niektórzy twierdzą, że była to Bochnia...).

Gdy umilkły okrzyki powitania, królewna Kinga znów posłyszała znajomy głos z nieba:

—  Tutaj! Każ kopać!...

Więc kazała kopać otwór u podnóża tutejszych wzgórz. Nie była to pochyła sztolnia,  lecz duża pionowa studnia,

zwana potem szybem. Wybór miejsca okazał się bardzo trafny, albowiem już na głębokości kilkunastu łokci znaleziono pierwszy okruch kamiennej soli!

A kiedy wyniesiono go na świat i obmyto, spostrzeżono ze zdumieniem, iż wewnątrz przejrzystej solnej bryły lśni zaręczynowy, cudowny pierścień królewny!...

I tak dokonano owego doniosłego odkrycia. A potem, im głębiej kopano, tym więcej znajdowano soli. Z biegiem czasu starczyło jej dla wszystkich mieszkańców krainy nad Wisłą i starcza jej po dziś dzień — tak właśnie, jak tego pragnęła węgierska królewna.

A co stało się z pierścieniem?

O dokonanym odkryciu powiadomiono oczywiście natychmiast księcia Bolesława i jego małżonkę. Jeszcze tego samego dnia przybyli oboje, w otoczeniu dworu, by na miejscu zobaczyć wszystko i wysłuchać relacji naocznych świadków. Cudowna bryła soli długo wędrowała z rąk do rąk. Wreszcie uradowana księżna poleciła podobno wydłubać zręcznie swój pierścionek, nie rozbijając samej bryły soli. Sól zabrała ze sobą na krakowski zamek, a pierścień — za zgodą małżonka — ofiarowała górnikowi, który wydobył go z szybu. Na pamiątkę...

Podarek był iście królewski; ze szczerego złota! Toteż górnik ów, imieniem Klemens, przyniósłszy go do domu wiele się nagłowił, gdzie by go dobrze schować przed okiem złodzieja. Długo naradzali się z żoną Małgorzatą, wreszcie wpadli na zgoła niezwykły pomysł.

Mieli mianowicie sześć urodnych córek. Tyle, ile jest dni roboczych w tygodniu. Postanowili, że dla każdej z nich dadzą sporządzić podobny pierścionek. Posiadali w domu dwa małe pieniążki złote i dwa nieco większe srebrne. Wyszukali uczciwego złotnika w Krakowie i na własnych oczach kazali mu stopić razem i swoje cztery pieniążki, i pierścień Księżnej Pani, a ze stopu odlać sześć ślicznych

10

obrączek z niebieskim oczkiem. W ten sposób nikt już nie był w stanie ograbić ich z cennego podarku.

A potem, wydając kolejno swoje córki za mąż, przykazywali im, by nigdy nie wyzbywały się pamiątkowego pierścionka, lecz przekazywały go z kolei swoim córkom, przetapiając go ewentualnie, jak to byli zrobili oni.

W ten sposób cudowny pierścień księżnej Kingi stał się pomału dziedzictwem wszystkich wieliczanek. Wiele z nich dzisiaj już nic nie wie o tym, pierścionek wszakże po matce, choćby nawet i skromny, nie szczerozłoty, cenią sobie ponad wszystko. A tej czy owej jeszcze dziś niekiedy się zdaje, że jest udzielną księżną...

,ON" CZYLI SKARBNIK

...Szedł stary Tomasz a z nim niemłody Wojciech ciemnym, długim chodnikiem. Wokoło ani żywej duszy. Ciężkie ich buty stukały po spągu, a światło kaganków pełgało po ociosach skalnych.

Przed nimi — tama, zwyczajna, drewniana, regulująca ruch powietrza. Idą i milczą, bo i o czym tu gadać? Im bardziej zbliżają się ku tamie, tym wyraźniej słyszą, że z tamtej strony masywnych drzwi ktoś idzie im naprzeciw. Już są przy tamie. Tomasz popycha drzwi wolną ręką, ale tama nie puszcza.  Wojciech — przekonany,  że z drugiej

11

strony ktoś  ją przytrzymuje dla żartu — przystawia się mocno   ramieniem   do   drzwi   i,   naciskając,   mówi   głośno:

No... No!...

Po tamtej stronie — cisza. Ale oto oporne drzwi puszczają nagle. O mało co obaj nie upadli. Równocześnie świsnęło im coś koło uszu, dmuchnęło mocno, kaganki pogasły. Drzwi za nimi zamknęły się z hukiem, echo poniosło się grzmotem daleko w ciemność. Przystanęli, wyciągnęli krze-siwka, zapalili kaganki. Kiedy zaczęli iść znów w swoją stronę, usłyszeli najwyraźniej, obaj, że z drugiej strony tamy też się ktoś oddala... Gonić go? — Wiadomo przecież, że to nie ma sensu.

Byli już nieraz tacy, co to uparli się, że muszą Go osaczyć, złapać. Wyprowadził ich, każdego z osobna, na takie odległe pustki, że nie mogli znaleźć powrotnej drogi.

...Bywało też i tak, jak zaraz opowiem. W grupie górników, którzy w jednym wyrobisku od wielu miesięcy razem pracowali, pojawił się nowy, z przydziału sztygara. Niedoświadczony i nieśmiały. W pierwszych dniach matuch-na, jak to zwykle bywa, dawała mu do roboty wyborne śniadanie: pajdę świeżego razowego chleba, kawałek grubej wędzonej słoniny, dwa duże jabłka i manierkę polewki ze suszonych śliwek. Rano, skoro dotarli do miejsca pracy, poskładali swoje rzeczy w małej komórce obok, gdzie mniej

się prószy.

Poszli do roboty. Po ósmej — przerwa na śniadanie. Wracają do komórki i każdy chwyta za swoje śniadanie. Siadają potem w kółko na belkach, na klockach, gdzie komu popadnie. A ,,nowy" stoi i ma głupią minę. Jego śniadanie znikło gdzieś bez śladu. Została jeno polewka. Jedni uśmiechają się, inni głucho milczą. Wreszcie któryś powiada:

— Trzeba się z nim podzielić. Nie może człowiek na głodnego tyrać! Żaden z nas nie zrobił tego, ani jego śniadanie samo się nie zjadło.

12

Inny zaś dodał:

— Opowiadał mój dziadek, że za jego czasów też się to trafiało. Musiał to On być... Ą skoro to zrobił, to znać, że ,.nowego" zaraz zauważył i wziął sobie okup!... Za to, chłopie, możesz być pewny, że się już tobą będzie opiekował!

... Zaś Michałowi, temu z Krzyszkowic, zdarzyło się raz coś całkiem innego. Odbijali z synem i drugim chłopakiem ostatni kłapeć w kącie komory. Zachodzić w kącie do ociosu, to zawsze niezręcznie. A do tego sól w tym miejscu była jakaś niedobra: niby dość miękka, ale wichrowata. Zauważyli to już przy ciupaniu szramy na kliny. Skoro je założyli i posułtami zaczęli pobijać, kliny albo robiły wyrwy na brzegu szramy, albo właziły całe jak do masła, nie dając rysy pęknięcia. Pogłębili więc szramę i poszerzyli.

Założyli inne kliny, szersze i grubsze. Zaczęli pobij ać je równocześnie dołem i górą. Ocios nie puszczał. Zmęczyło ich to. Usiedli, żeby odsapnąć. Podcięli kłapeć lepiej od dołu, od spągu. Do końca dniówki zostały chyba dwie godziny; trzeba się spieszyć! Na drętwe kliny poleciał grad ciosów. I nagle — trrrach!

Głaz, owszem, puścił, ale jak paskudnie! — Górą — do końca, a dołem — łukiem na ukos i do tego płytko. Zamiast regularnego kłapcia, równego jak szafa, zsunął się na spąg nieudolny złomek i tu pękł w kilkoro.

Załamało ich to na chwilę. Tyle roboty, a zamiast bloku pierwszej jakości, leży przed nimi kupa nędznego, drobnego urobku... Zaczekali, aż przyjdzie sztygar odebrać robotę. Przyszedł. Popatrzył i załamał ręce. — Oj wy, niezguły! — I już chciał ich zwymyślać, kiedy dostrzegł wśród gruzu coś bardzo ciemnego. Poświecił bliżej, schylił się i podniósł z ziemi małą, sczerniałą szyszkę, potem — drugą, trzecią... A kiedy pogrzebał w soli, wydobył jeszcze

13

dwa spore orzechy. Podbiegli wszyscy ku niemu i poświecili. Na dłoni sztygara leżały czarne, zwęglone owoce. Spojrzeli po sobie z zabobonnym strachem, bo oto sprawa stała się jasna: natrafili przypadkiem na schowek Skarbnika!...

Od czasu do czasu porwie On komuś jego śniadanie, a takie owoce jada na przysmak... No cóż? — Mieli wyjątkowego pecha. Byleby nie mścił się za to na nich!... Sztygar zabrał owoce, a im powiedział: — Na dziś wystarczy! Jutro się to posprząta.

...Przy jednym z szybów było dwóch ,.piecowych": wąsaty Marcin i łysy Tomera. Bili próbne chodniki, szukając nowych gniazd soli.

Takie chodniki były oczywiście i wąskie, i ciasne. Świeże powietrze z biedą tam docierało. Toteż było w nich duszno, i jak w piecu gorąco. Pracowali we dwóch, na zmianę: gdy jeden kopał, drugi wywoził urobek na taczkach. Najczęściej do najbliższej starej komory.

Bywało, że nieraz kopali miesiąc. Piec wydłużał się, a soli nie było. Trzeba było zaniechać w nim roboty i brać się za nowy, w innym kierunku, w którym, niestety, mogło

być tak samo.

Za znalezienie nowego gniazda soli była wyznaczona specjalna nagroda. Zauważono, że od jakiegoś czasu dostają ją najczęściej  wąsaty  Marcin  i  łysy Tomera.  Ludzie  zaczęli szeptać, że chyba mają konszachty z samym Skarbnikiem. Wzięto ich sobie na oko i co się okazało! Stwierdzono, że na jesieni wychodzą znacznie wcześniej do roboty, idą koło ogrodów i po rowach zbierają opadłe w nocy gruszki i jabłka. Zbierają je do woreczków, niosą do kopalni i tam, w pomysłowych kryjówkach, kładą do siana. Po  co?  — W tych samych konopnych woreczkach nieśli kiedyś z domu orzechy, jeden — włoskie, a drugi — laskowe. Co z nimi tam robili, trudno było podpatrzyć. Znajdywano potem tu i tam po kilka łupinek. A gdzie reszta?

14

I tak pomału sprawa się wyjaśniła: wiadomo, że On lubi owoce, a zwłaszcza orzechy! — Nie wiedziano wszakże, że bardzo lubi je też stary, doświadczony sztygar Maciej, który często zagląda do znanych mu kryjówek, a im udziela dodatkowych wskazówek...

Przekonanie, że On istnieje, towarzyszyło górnikom solnym od niepamiętnych czasów. Nazywano go Pusteckim, Skarbnikiem, albo po prostu mówiono On i wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Wiedziano też dość dobrze, czego On nie lubi: nie cierpi przemądrzałych i nieuczynnych, nie znosi przeklętników ani pustelników, złości się, kiedy ktoś pluje na sól albo ją zabrudza... No i zbyt zuchwałych wyprowadza na odludne pustki. Bywało też, że „przeciął komuś drogę": wyłaniał się nagle w głębi chodnika z jednej ściany, przekraczał go chyłkiem w poprzek, jakby się dokądś spieszył, i niknął w drugiej ścianie naprzeciw. Był to dla górnika znak bardzo niedobry: wróżył rychłe nieszczęście. Według przestrogi starszych należało wtedy jak najspieszniej wycofać się z chodnika i zawrócić do swoich towarzyszy pracy, by pośród nich ,,ukryć się przed okiem niedobrego losu".

Nie zdarzało się raczej, żeby ktoś z obecnych twierdził, iż go sam na sam, oko w oko spotkał, albo z nim rozmawiał. Najczęściej powoływano się na świadectwo starszych: „...opowiadał mój dziadek, że kiedy jego ojciec do kopalni chodził..." Wyglądało też na to, że pilnuje soli. Ale dlaczego, po co?

Aż kiedyś, za czasów zaboru austriackiego, „przyjęło się" do kopalni obce, ogromne chłopisko. Zwano go pospolicie: Kula, bo chodził o kuli. Przylazł jednego dnia z dalekiej wojennej tułaczki pod zamek zupny i tak długo prosił, aż go przyjęto. Nie, nie na górnika — był przecież kaleką.

15

Nogę.r po kolano, urwało mu podobno gdzieś w Italii... Góromistrz ulitował się nad nim i kazał mu chodzić za dzikimi wodami, a w nocy spać przy koniach, w stajniach

w kopalni.

Kula wyglądał na pozór groźnie: był wysoki, a przy tym kudłaty, ze zwichrzonego zarostu na twarzy sterczał długi nos, a ponad nim błyskały czarne, wielkie oczy. W rzeczywistości Kula miał dobre serce, nie stronił od ludzi. Wnet też przygarnął bezpańską psinę, białego w czarne łatki kundla. Zawiesił mu u szyi jakieś swoje na wojnie zdobyte medale, które pobrzękiwały z cicha.

I odtąd chodzili już po kopalni obaj: pies zwykle z przodu, stary Kula za nim, a stukot drewnianej kuli i brzęk medali już z dala oznajmiały, że nadchodzą. A zachodzili wszędzie, bo stary wojak był chłopem sumiennym i przy tym nie bał się niczego.

Pewnego razu przydarzyło mu się coś dziwnego. Obaj z psiną ułazili się tego dnia niemało, więc kiedy przyszli na   stare   ,,Gawrony",   usiedli,   żeby   odsapnąć.   I   wtedy właśnie objawił mu się On. Nie jako duch, ale jako żywy, prawdziwy   rycerz   polski   z   dawnych,   dawnych   czasów. Powiedział mu, że pilnuje soli. Jest jednym z chrobrych, tatrzańskich   rycerzy,   strzegących   narodowych   skarbów. Zaborca sól kradnie i na niej  się bogaci.  A przecież już wnet powstanie niepodległa Polska! Trzeba, żeby górnicy wiedzieli i pamiętali o tym... I zaraz potem — jak twierdził Kula — rycerz odszedł w głąb kopalni i przepadł. Nie dowierzano Kuli, gdy to opowiadał, a mimo to wieść o spotkaniu obiegła wszystkie szyby.

Przepowiednia rycerza — jak wiemy — sprawdziła się istotnie. Ale gdzie On się podział, czy jest tu nadal, tego nikt dokładnie nie wie...

OJDOLA, CÓRKA TRUDGÓRA

CZYLI SKĄD SIĘ BIORĄ

NAROSTY SOLNE

Pomiędzy bracią gadki krążyły, że po kopalni ktoś

chodzi; chodzi i wzdycha, czy nawet płacze, a czasem tęskno

zawodzi.

Stąpania kroków żaden nie słyszał,  tak lekko wionie

chodnikiem; jej  zwiewne szaty matowo świecą, jak świętojańskim

ognikiem.

Urody lica nikt nie opisze: nikt go nie dojrzał ni razu; spotkania z ludźmi skrzętnie unika, chyba z jakiegoś

zakazu.

Rzecz jedna pewna — mówią naoczni — nie widać

z ruchów starości; kibić jej  wiotka, wysoka w miarę, chociaż nie pierwszej

młodości.

W kopalni nowej nigdy nie bywa, po starej tylko się

snuje;

samotny wodziarz, wód dzikich strażnik, on ją czasami

widuje.

2 — Baśnie  i  legendy...

17

 

Niekiedy siedzi w skalnym zaułku i swoją tęskną pieśń nuci; lecz nim człek dojdzie, ona go słyszy: ucieknie i już nie

wróci.

„Bieliczka",   „Płaczka"   z  dawna  ją  zwano,  albo  po

prostu „Ojdola";

bo  ktoś   posłyszał   jej   westchnień   słowa   ,,Oj   dolo,

doloż ty moja!"...

Tyle wiedziano o Bieliczce, dopóki nie nadszedł dzień, w którym dowiedziano się — i to od niej samej — dużo, dużo więcej. A było to tak:

Michała Grabowskiego mało kto znał z nazwiska. Ale gdy   się   powiedziało:   Michał-Cudek,   wszyscy   wiedzieli o kogo chodzi. Z zawodu był bednarzem:  robił beczki na sól, a także kadzie, cebry, konewki potrzebne do solanki. Mówiono o nim, że ma „zmyślne" ręce. Brał do ręki na przykład kawałek lipowego drewna, oglądał go uważnie, a potem wychodziło z tego co sobie umyślił: ptaszek, wiewiórka,   pocieszny   skrzat,   albo   coś   innego   jeszcze. A wszystko było  jak żywe,  jakby miało duszę.  Stąd zapewne ów przydomek — Cudek.

Michał lubił zjazdy do kopalni. „Działa" górnicze, tj. wyrobiska, gdzie pracowano, były rozproszone po różnych rejonach kopalni. Wędrował więc od „działa" do „działa", oprawiając napełnione solą beczki i gwarząc przy okazji z górnikami o tym, co się gdzie zdarzyło.

Nic  dziwnego  przeto,  że  z czasem umiał  opowiadać o kopalni dużo ciekawych rzeczy.

W rejonie szybu Leszno, usytuowanego w dzielnicy Klasnę, kilka „dział" było blisko siebie. Beczki napełnione solą odstawiano do wielkiej, dawniej wyeksploatowanej komory „Między Kasztami", skąd — po oprawieniu — przetaczano je do szybu Daniłowicza, albowiem w szybie Leszno nie było kieratów, a tylko schody dla górników. Zdarzało się niekiedy, że beczek do oprawy uzbierało się

18

tam   sporo.   Wtedy   Michał   zostawał  dłużej   na  szychcie, żeby podgonić robotę.

Otóż pewnego popołudnia, kiedy pracował tam sam jeden, przyszła do niego Bieliczka. Jak i kiedy tam weszła, nie wiedział, bo był zajęty robotą. Zauważył ją siedzącą opodal, w półmroku, na oprawionych beczkach.

W pierwszej chwili przestraszył się. Nie przerywał wszakże pracy, a tylko spod oka obserwował ją, czekając, co będzie dalej. Zjawa była śliczną i całkiem jeszcze młodą kobietą. Z ubioru można było sądzić, że wyszła sobie na spacer w pogodny dzień zimowy i tu zaszła przypadkiem, żeby sobie podumać. Sam jej strój zresztą był biały jak śnieg i jak on puszysty. Spod białego kołpaczka wystawały włosy, czarne jak u Cyganki. Natomiast cerę miała nie śniadą lecz jasną, jak płatki polnej róży. Ciemne, gęste brwi, złączone nad kształtnym nosem i długie rzęsy dopełniały jej niezwykłej urody, przygaszonej jakąś smutną zadumą.

Bednarz zauważył to wszystko na pierwszy rzut oka. A kiedy znów popatrzył w jej stronę, spostrzegł, że Biała Pani nie jest sama. U jej stóp kuliły się w cieniu jakieś małe, białe stworzenia, puszyste jak niedźwiadki.

Czuł, że nie tyle dama, co jej białe misie patrzą ciągle na niego, że przyglądają się bacznie zwłaszcza jego robocie. W pewnej chwili, gdy odstawił na bok oprawioną beczułkę i miał się zabierać do następnej, Biała Pani poruszyła się i — bez żadnego wstępu — całkiem po prostu powiedziała:

—  Sprawnie wam to idzie, Michale!...

Bednarz stropił się bardzo (bo skąd mogła znać jego imię?), ale zachował się przytomnie. Zdjął czapkę z głowy, ukłonił się nisko:

—  Ano, dziękować Bogu!... odparł spokojnie, ocierając pot z czoła.

—  Chodźcie, usiądźcie, odpocznijcie trochę — powiedziała zachęcająco, wskazując mu beczkę leżącą naprzeciw siebie. A jak tylko usiadł, onieśmielony, dodała:

19

— Chciałabym porozmawiać z wami. Potrzebuję waszej pomocy... ale żebyście nie byli stratni, moje skrzaty będą

za was robić...

To mówiąc, skinęła na puchate stworzenia i spoza beczek wygramoliło się ich kilkanaście naraz. Były bardzo pocieszne: z postaci, z ruchów — istne białe niedźwiadki. Tylko twarze, ręce i stopy miały ludzkie — jak zwykle skrzaty. Zabrały się żwawo do roboty, atakując trzy beczki naraz. Biała Pani przyglądała się chwilę jak im to idzie, a potem zaczęła opowiadać:

— To są moi poddani, moje Solilubki. Ilu ich jest — sama dobrze nie wiem. Bronią soli przed wodą, a poza tym robią, co im rozkażę. Są zresztą chętne, nie lubią próżnować... Ja zaś — podjęła po chwili — jestem córką Trud-góra i Morskiej  Fali...  Historia nasza sięga bardzo odległych czasów, kiedy was, ludzi, nie było jeszcze na świecie, a były tylko rośliny i niektóre zwierzęta. Światem rządziły potężne siły przyrody, które kształtowały dopiero przyszłe oblicze Ziemi. Mój ojciec Trudgór i moja matka, niestrudzona  Fala,   pracowali  właśnie   nad  kształtowaniem  tego tu obszaru, mając pod rozkazami całą armię gnomów. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że bardzo dawno temu istniało tutaj  morze.  Rzeki  i strumienie nieustannie niosły z  gór żwiry, muły, piaski, a wśród nich również maleńkie drobinki soli. Ambicją ojca było, żeby to wszystko poukładać jakoś w regularne warstwy. Moja matka, pracowita Fala, wspomagała go, roznosząc to wszystko tam, gdzie on przykazał. Resztę robiły gnomy.

Znam te sprawy tylko z opowiadań ojca. Matkę straciłam, zanim potrafiłam wymawiać jej imię. Nadeszły bowiem bardzo ciężkie czasy. Klimat na świecie zmienił się zupełnie, przestały padać deszcze, a słońce i suche, gorące powietrze wypiły z czasem całe nasze morze. Matka skonała wraz z ostatnią falą... Wyschnięte morze zostawiło po sobie gruby osad soli. Ojciec zrozumiał, że jest to cenniejszy od innych  minerał.   Kazał   go  schować,   to  jest  przykryć  tym

20

wszystkim, co ze wszech stron, a zwłaszcza z gór, nanosiły wiatry. Pod dużym ciężarem nadkładu i w wielkim gorącu sól ta powoli całkiem skamieniała.

Potem przyszły nowe nieszczęścia. Wrogie siły zaatakowały złoże. Zmienił się ponownie klimat, jęły padać deszcze, spękały warstwy osadów niegdyś ułożone, po-przesuwały się i spiętrzyły jedne ponad drugimi. Ten sam los spotkał również pierwotny osad soli. Natłukło się przy tym mnóstwo solnego druzgotu, wiele zabrała woda... Dzielna armia gnomów pod rozkazami Trudgóra walczyła na wszystkich frontach: chodziło zwłaszcza o to, ażeby wszystką sól zgromadzić możliwie w jednym miejscu, otoczyć ją nieprzepuszczalnymi iłami i uchronić przed wszędobylską wodą.

Nastały nowe czasy. Liczyliśmy je od momentu, kiedy pod ziemią pojawili się pierwsi ludzie-górnicy. Nasze gnomy sądziły najpierw, że ludzie drążą swoje szyby i chodniki po to, żeby wpuszczać tu nimi wodę deszczową. Więc jęły im przeszkadzać w pracy. I tak przy drążeniu pierwszego szybu poruszyły „kurzawkę", która raz po raz zamykała szyb gęstym błotem. Wnet jednak mądry Trudgór zebrał wszystkie starsze gnomy na odprawę i — pamiętam to dobrze — powiedział:

— Nie brońcie ludziom dostępu do' soli! Oni jej potrzebują i bardzo ją sobie cenią. Dodają jej po szczypcie do swego jedzenia. Widziałem ponadto na własne oczy, że górnicy walczą skutecznie z wodą...

Od tej pory uważaliśmy ludzi za naszych sprzymierzeńców. Lubiłam nawet patrzeć z ukrycia na ich mozolną pracę: byli bardzo silni, choć z pewnością mniej pomysłowi od naszych gnomów. I bardzo, a bardzo strachliwi!... Ilekroć chciałam im się pokazać, uciekali w popłochu. Bali się nawet malutkich skrzatów! Więc Trudgór przykazał, żeby ich nie płoszyć.

Tu Biała Pani zamyśliła się na chwilę. Bednarz wykorzystał  ten  moment,   by  popatrzeć,  jak  skrzatom  idzie

21

_^ Chciałabym porozmawiać z wami. Potrzebuję waszej pomocy.•• ale żebyście nie byli stratni, moje skrzaty będą

za w<j,s /obić...

¦^0 mówiąc, skinęła na puchate stworzenia i spoza becząk wygramoliło się ich kilkanaście naraz. Były bardzo rtocieszne: z postaci, z ruchów — istne białe niedźwiadki. Tylko twarze, ręce i stopy miały ludzkie — jak zwykle skrzaty. Zabrały się żwawo do robotr, atakując trzy beczki naraz. Biała Pąni przyglądała się chwilę jak im tt> i(izie, a potem zaczęły opowiadać:

__ To są moi poddani, moje Solilubki. Ilu ich jest — sarrigi dobrze nie wiem' Bronią soli przed wodą, a poza tym robią, P° im rozkażę. Są zresztą chętne, nie hbią próżnować .. Ja zaś — podjęła pc> chwili — jestem córką Trud-gór<} i Morskiej  Fali...  Historia nasza sięga lardzo odległych (;zasow. kiedy was, ludzi, nie było jeszcze na świecie, a były tY11^ rośliny i niektóre zwierzęta. Światem rządziły potnżn6 siłY przyrody, które kształtowały dopiero przyszłe oblecze Ziemi. Mój ojciec Trudgór i moja matka, niestrudzona Fala'   pracowali  właśnie  nad  kształtowaniem  tego tu ^bs?aru' rnając pod rozkazami całą armię gnomów. Trzeba waffl bowiem wiedzieć, że bardzo dawno temu istniało tu%j  (norze.  Rzeki i  strumienie nieustannie aiosły z  gór żwjry, muiyr piaski, a wśrod nich również maleńkie drobinki soli' Ambicją °ica było, żeby to wszystko poukładać jak^oś w regularne warstwy. Moja matka, pricowita Fala, wspor>iagaia g°- roznosząc to wszystko tam, gdzie on przykazał. Resztę robiły gnomy.

Znam te sprawy tylko z opowiadań ojca. Matkę straci-łai^i, ianim potrafiłam wyrnawiać jej imię. Nadeszły bowiem ba rdz0 ciężkie czasy. Klimat na świecie zmienit się zupełnie, pr,^estały padać deszcze, a słońce i suche, goi|ce powietrze wypiły z czasem całe nasz^ morze. Matka skonała wraz z ostatnia falą- Wyschnięte morze zostawiło pc sobie gruby o%ad soli- Ojciec zrozumiał, że jest to cenniejszy od innych minerał.   Kazał   go   schować,   to  jest przykryć  tym

wszystkim, co ze wszech stron, a zwłaszcza z gór, nanosiły wiatry. Pod dużym ciężarem nadkładu i w wielkim gorącu sól ta powoli całkiem skamieniała.

Potem przyszły nowe nieszczęścia. Wrogie siły zaatakowały złoże. Zmienił się ponownie klimat, jęły padać deszcze, spękały warstwy osadów niegdyś ułożone, po-przesuwały się i spiętrzyły jedne ponad drugimi. Ten sam los spotkał również pierwotny osad soli. Natłukło się przy tym mnóstwo solnego druzgotu, wiele zabrała woda... Dzielna armia gnomów pod rozkazami Trudgóra walczyła na wszystkich frontach: chodziło zwłaszcza o to, ażeby wszystką sól zgromadzić możliwie w jednym miejscu, otoczyć ją nieprzepuszczalnymi iłami i uchronić przed wszędobylską wodą.

Nastały nowe czasy. Liczyliśmy je od momentu, kiedy pod ziemią pojawili się pierwsi ludzie-górnicy. Nasze gnomy sądziły najpierw, że ludzie drążą swoje szyby i chodniki po to, żeby wpuszczać tu nimi wodę deszczową. Więc jęły im przeszkadzać w pracy. I tak przy drążeniu pierwszego szybu poruszyły „kurzawkę", która raz po raz zamykała szyb gęstym błotem. Wnet jednak mądry Trudgór zebrał wszystkie starsze gnomy na odprawę i — pamiętam to dobrze — powiedział:

— Nie brońcie ludziom dostępu do' soli! Oni jej potrzebują i bardzo ją sobie cenią. Dodają jej po szczypcie do swego jedzenia. Widziałem ponadto na własne oczy, że górnicy walczą skutecznie z wodą...

Od tej pory uważaliśmy ludzi za naszych sprzymierzeńców. Lubiłam nawet patrzeć z ukrycia na ich mozolną pracę: byli bardzo silni, choć z pewnością mniej pomysłowi od naszych gnomów. I bardzo, a bardzo strachliwi!... Ilekroć chciałam im się pokazać, uciekali w popłochu. Bali się nawet malutkich skrzatów! Więc Trudgór przykazał, żeby ich nie płoszyć.

Tu Biała Pani zamyśliła się na chwilę. Bednarz wykorzystał  ten  moment,   by popatrzeć,  jak  skrzatom  idzie

21

robota. — Dobra jest! — pomyślał. Zrobią, jak widać, nawet i to, co by mu zostało na jutro... Córka Trudgóra zaś, po chwili zadumy, westchnęła głęboko, po czym podjęła przerwany wątek opowiadania:

— Nie posłuchałam ojca! Pomimo że mnie bardzo kochał... To on nadał mi moje pierwotne imię: „Udana". Że niby byłam jego udaną córką, jak udane było nasze pierwotne złoże... (— I miał rację! — przemknęło bednarzowi przez myśl. — Takie stworzenie!...). Potem górnicy nazwali mnie po swojemu „Bieliczka", ,,Ojdola", albo nawet „Płaczka"... Bo też napłakałam się w moim nieszczęściu dużo... A było to tak:

Los zrządził, że pewnego dnia, w jednym z większych wyrobisk, wśród zespołu kopaczy pojawił się rosły i bardzo  urodziwy  chłopiec.   Dostrzegłam  go  — pamiętam — w chwili, kiedy prostował obolałe plecy i rękawem ocierał spocone czoło. Wlepiłam w niego oczy i dech mi zaparło. Opanowało mnie nieznane mi dotąd uczucie, którego nie umiałam nazwać. Opanowywało mnie zwłaszcza wtedy, gdy przybierałam  ludzką,  dziewczęcą  postać.  Od  owego  dnia wszystko inne przestało być dla mnie ważne. Postanowiłam nawet, gdy zajdzie potrzeba, wyrzec się wszystkiego i pozostać na zawsze zwykłą dziewczyną...

Górnicy wołali na niego ,,Stachu!", a miejsce, gdzie pracował, zwali między sobą „Grzmiące". Bo też grzmiało tu mocno, zwłaszcza gdy kilof lub młot imał w swe ręce taki, jak on, osiłek. Huk ten niósł się daleko, aż do naszej rezydencji — pałacu zbudowanego z najpiękniejszych kryształów soli. Wtedy nie mogłam usiedzieć na miejscu i same nogi niosły mnie w tę stronę.

Wreszcie któregoś dnia postanowiłam — mimo zakazu ojca — ukazać się Stachowi. Wykorzystałam ku temu okazję, kiedy nosił drewniane stemple z odległej komory. Widać spodobałam mu się, bo nie uciekł, lecz z wyraźną przyjemnością porozmawiał ze mną. Od tej pory spotykaliśmy  się,   ilekroć  było  to  możliwe.  Stach opowiadał  mi

22

o waszym cudownym, zielonym świecie, nakrytym lazurową kopułą nieba, a ja — o naszym podziemnym królestwie.

Niekiedy przynosił mi pod kapotą prawdziwe, żywe kwiaty! Podobały mi się bardzo te wasze kwiaty. Były drobniutkie, najczęściej białe, bo takie właśnie rosły u niego w ogródku...

Niestety, nasza sielanka nie trwała długo. Jednego dnia Stach przyszedł na spotkanie bardzo zmartwiony. Powiedział mi, że u was na świecie rozgorzała wojna i że on wraz z kilkoma innymi młodymi górnikami musi pójść na boje. Było to nasze ostatnie spotkanie. Płakałam, jak nigdy. Nie przypuszczałam, że szczęście ludzkie może być tak zawodne... Stach na pocieszenie obiecał mi, że skoro tylko skończy się wojna, niezawodnie wróci i znów będzie zjeżdżał na dół do roboty. Od tej pory czekam na niego. Czekam i tęsknię, tęsknię nieustannie...

Mówiąc to, Oj dola westchnęła głęboko, a po jej policzkach potoczyły się perły dziewczęcych łez...

— Ojciec — mówiła dalej — radził mi, bym wyrzekła się raz na zawsze ludzkiej postaci, a z nią — tęsknoty. Wynajdywał też dla mnie przeróżne zajęcia, ale nie na wiele to się zdało. Wreszcie ja sama umyśliłam sobie, ż...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin