Clancy Tom - Zwiadowcy 02 - Smiercionosna gra.doc

(789 KB) Pobierz
Tom Clancy

 

Tom Clancy

Przy współpracy Steve’a Pieczenika

 

 

 

Śmiercionośna gra

 

 

 

Cykl: Net Force. Zwiadowcy   tom 2

 

 

Tłumaczyła Anna Zdziemborska

 

tytuł oryginału: Tom Clancy’s NET FORCE EXPLORERS: The Deadliest Game

 

 

Copyright © 2000 by Netco Partners

 

Redaktor Andrzej Kamiński

 

Skład i łamanie

Wydawnictwo Adamski i Bieliński, Andrzej Pytka

 

Projekt graficzny okładki Klaudiusz Majkowski

 

For the Polish edition

Copyright © 2000 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński

 

Wydanie pierwsze

ISBN 83-87454-59-1

 

 

Powieści Toma Clancy’ego w Wydawnictwie AiB

 

Patrioci:

Polowanie na „Czerwony Październik”

Kardynał z Kremla

Stan zagrożenia

Suma wszystkich strachów

Dług honorowy

Dekret

Tęcza sześć

Bez skrupułów

Czerwony Sztorm

 

w przygotowaniu

Niedźwiedź i Smok

 

Centrum:

Centrum

Zwierciadło

Racja stanu

Casus belli

Równowaga

Oblężenie

 

Net Force:

Net Force

Akta

Kwant

 

Zwiadowcy:

Wandale

Śmiercionośna gra

 

w przygotowaniu

Cyberszpieg

 

 

 


Podziękowania

 

Pragniemy podziękować następującym osobom, bez których napisanie tej książki byłoby niemożliwe: Dianie Duane, za pomoc w dopracowywaniu rękopisu; Martinowi H. Greenbergowi, Larry’emu Segriffowi, Denise Little i Johnowi Helfersowi z Tekno Books; Mitchellowi Rubinsteinowi i Laurie Silvers z BIG Entertainment; Tomowi Colganowi z Penguin Putnam Inc.; Robertowi Youdelmanowi, Esquire; i Tomowi Mallonowi, Esquire; oraz Robertowi Gottliebowi z William Morris Agency, agentowi i przyjacielowi. Doceniamy waszą pomoc.

 

 

 


* * *

 

Prolog

Waszyngton, Dystrykt Columbia

marzec 2025

 

W dzisiejszych czasach pokój bez okien, taki jak ten, można znaleźć w każdym z tysięcy budynków, w których mieszczą się różne firmy, ponieważ świat stał się wirtualny i dowolnie wybrana ściana może na życzenie użytkownika pełnić funkcję okna. Jednak ludzie znajdujący się w tym konkretnym pomieszczeniu nie mieli najmniejszej ochoty na ujrzenie w nim chociażby namiastki okna. Niewykluczone, że odnosili się z niechęcią do samego pojęcia okna, ponieważ nieodłącznie kojarzy się ono zarówno z wyglądaniem na zewnątrz, jak i zaglądaniem do środka. Ściany w pokoju pozbawionym mebli były nieprzeniknione, chociaż równomiernie emitowały chłodne światło, padające na duży, czarny i błyszczący stół, usytuowany na środku oraz na pięciu siedzących przy nim mężczyzn.

Byli Garniturami. Klapy oraz krawaty niektórych były nieznacznie węższe lub szersze od innych, jednak tylko ledwo zauważalne różnice wieku czy preferencji w ubieraniu w jakiś sposób odróżniały ich od siebie nawzajem.

Poza tym ich krawaty miały stonowane kolory, koszule zaś były białe albo pastelowe, ale zawsze gładkie. Prawie pod każdym względem mężczyźni sprawiali nijakie wrażenie i traktowali tę nijakość jak przebranie. Stanowili jednolitą grupę.

- Więc kiedy to będzie gotowe? - spytał człowiek siedzący pośrodku.

- Już jest gotowe - odpowiedział mu ostatni po lewej, dość młody mężczyzna o włosach i oczach stalowego koloru. - Urządzenia sterujące zostały zainstalowane ponad osiemnaście miesięcy temu i od tego czasu umacniamy ich pozycje oraz przygotowujemy do działania w trybie maksymalnej interwencji.

- I nikt niczego nie podejrzewa?

- Nikt. Mamy zerową tolerancję przecieków... co nie znaczy, że ewentualny przeciek stanowiłby jakiś problem. Środowisko jest z założenia tak chaotyczne, że człowiek mógłby tam zrzucić bombę atomową i spowodowałby ogólną rozpacz i obrzucanie się nawzajem oskarżeniami, nie doczekałby się natomiast żadnego wiarygodnego oszacowania strat.

Młodo wyglądający mężczyzna wydał z siebie pogardliwe parsknięcie. - Nikt tam zresztą nie jest zainteresowany analizowaniem czegokolwiek. Całe tło ma za zadanie dostarczać emocji i „doświadczenia”. Nawet kiedy program zacznie działać, zorientują się co się dzieje, kiedy już będzie za późno.

Mężczyzna siedzący pośrodku odwrócił się do jednego z dwóch zajmujących miejsce po jego lewej, starszego mężczyzny o głęboko pomarszczonej twarzy i potarganych blond włosach, które zaczęły się już pokrywać siwizną. - A co z ludźmi z działu finansowego? Są gotowi?

Mężczyzna ze srebrzystą czupryną kiwnął głową. -Już wiele miesięcy temu ustalili punkt maksymalnych zysków. Wszystkie przewidywania pokrywają się z wynikami ze świata rzeczywistego... jeśli „rzeczywisty” to odpowiednie słowo. Możemy zatrząsnąć światem, co do tego nie ma wątpliwości. Wystarczy wcisnąć guzik. Teraz musimy tylko zająć odpowiednie pozycje.

Mężczyzna w centrum kiwnął głową. - W porządku. Dwie pańskie sekcje będą musiały ściśle ze sobą współpracować na tym polu. To zresztą dla was nic nowego. Upewnijcie się, że wybierzecie właściwy „punkt”... a kiedy zaczniecie działać, nie oszczędzajcie się. Chcę, żebyście wszystko przewrócili do góry nogami. Wielu ludzi będzie obserwować ten pokaz i za fundusze, które w to wpakowali, będą się spodziewali czegoś spektakularnego. O, przepraszam. Chciałem powiedzieć „zainwestowali na boku” - pozostali się uśmiechnęli - „licząc na możliwie najlepsze wyniki”. Upewnijcie się ponad wszelką wątpliwość, że końcowy wynik gry zgadza się z modelowym. Nie życzę sobie potem żadnych głodnych kawałków o „spornych rezultatach”.

Dwaj mężczyźni, do których skierował swoją wypowiedź, pokiwali głowami.

- No, dobrze - powiedział człowiek siedzący pośrodku. - Lunch z ludźmi Tokagawy jemy o wpół do drugiej. Nie spóźnijcie się. Musimy zaprezentować się jako solidarna grupa, a sami wiecie do jakiego stopnia ten mały żałosny człowieczek zwraca uwagę na formy towarzyskie.

- Jeśli to się uda - powiedział mężczyzna, do którego ani razu nie zwrócił się człowiek siedzący pośrodku - nie będziemy już musieli zawracać sobie głowy formami towarzyskimi. To on będzie zmuszony do wzmożenia czujności.

Mężczyzna zajmujący centralne miejsce zwrócił głowę w jego kierunku z taką precyzją, z jaką mechanizm naprowadzający działa odnajdując swój cel.

- Jeśli? - zapytał.

Drugi mężczyzna pobladł nieznacznie na twarzy i spuścił wzrok.

Mężczyzna siedzący pośrodku popatrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym wstał. Inni zrobili to samo.

- Samochód przyjedzie tu pięć po pierwszej - powiedział. - Zabierajmy się do pracy.

Mężczyzna, który zbladł, opuścił pomieszczenie jako pierwszy. Zaraz za nim wyszedł ten, który nie odezwał się przez całe spotkanie. Młody mężczyzna, o włosach stalowego koloru, spojrzał przelotnie na człowieka zajmującego centralne miejsce, po czym również opuścił pomieszczenie. Drzwi się zamknęły.

Mężczyzna zajmujący miejsce pośrodku roześmiał się cicho - Bomba atomowa, mówisz? - powiedział. - To mogłoby być zabawne.

Mężczyzna o srebroszarych włosach przybrał lekko szyderczy wyraz twarzy i skierował się do wyjścia. - Cóż -  powiedział - szczerze mówiąc, ja bym się nie przejmował. Oni pewnie i tak pomyśleliby, że to czary...

 

 

Bród rzeki Artel, Talair, wirtualne Królestwo Saraos

113. zielonego miesiąca roku deszczowego smoka

 

Okolica śmierdziała tak, jakby niedaleko zalegała hałda padliny. To właśnie przyszło Shelowi do głowy, kiedy odchylił płachtę namiotu i wyjrzał na tereny zalane promieniami zachodzącego słońca.

Spojrzał znużony na rdzawe, tonące już w cieniu lasy sosnowe, pola położone na zboczach oraz na brzeg rzeki, który dzisiaj w południe stał się polem bitwy. I nagle na kilka magicznych chwil to miejsce wyglądało jak marzenie wojownika: zwarte szeregi wojska, połyskujące włócznie, chorągwie powiewające na porywistym wietrze i surmy bojowe wygrywające buńczuczne sygnały, niesione przez rzekę oddzielającą jego siły od sił Delmonda. Delmond nadciągnął nad rzekę z dwoma tysiącami konnicy i trzema tysiącami piechoty, po czym wysłał na drugi brzeg Azure Alaunta - swojego herolda, z typową dla niego arogancją, a raczej arogancją, z której zaczął słynąć, podporządkowując sobie pomniejsze królestwa Sarxos. Tradycyjne uprzejmości, które zazwyczaj wymieniają między sobą dowódcy przeciwnych armii, tym razem nie miały miejsca. Nie doszło do propozycji pojedynku, żeby oszczędzić nieuniknionego rozlewu krwi swoich żołnierzy. Nie pojawiła się nawet powszechnie stosowana i rozsądna sugestia, żeby kwatermistrzowie obu armii spotkali się i omówili możliwość wykupienia przez jedną ze stron kontraktów najemników drugiej armii, przez co nie raz bitwa okazywała się niepotrzebna, jeśli na skutek takiego posunięcia siła jednej ze stron nagle ulegała podwojeniu, a drugiej zmniejszała się o połowę. Nie, Delmond chciał zająć należący do Shela niewielki kraik Talair, leżący po drugiej stronie rzeki Artel; co więcej, pragnął walki - tego popołudnia chciał poczuć zapach krwi i usłyszeć dźwięk trąb.

Shel postanowił, że spełni jego życzenie.

Nie było sensu kryć zadowolenia. Posunięcia taktyczne Delmonda zakrawały na kpinę - żadnych zwiadowców ani próby wcześniejszego zajęcia pola bitwy. Najzwyczajniej w świecie pomaszerował Północną Drogą do Rzeki Artel, ignorując niebezpieczeństwo i po krótkim postoju, który wykorzystał na wysłanie bezczelnego wyzwania wojskom rozlokowanym po drugiej stronie rzeki, Delmond na czele swoich sił pokonał bród i skierował się na lekkie trawiaste wzniesienie na przeciwległym brzegu rzeki, jakby nie miał najmniejszych powodów do obaw przed atakowaniem szczytu wzgórza i czekającej tam nieprzyjacielskiej konnicy.

Delmond szedł w kierunku Minsaru, małego miasteczka położonego o jakieś trzy kilometry od brodu. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że bez trudu poradzi sobie z połączonymi siłami pięćsetosobowej konnicy i dwóch tysięcy piechoty, które Shel rozlokował na drodze pomiędzy rzeką a Minsarem, tym bardziej że sądząc po braku proporców dowódcy przy wielkiej chorągwi sił Talairu, Shel im nie towarzyszył.

Ale Artel to stara rzeka, kręta i wijąca się pomiędzy łagodnymi sosnowymi stokami. Doświadczony wędrowiec znał wiele sekretów tych wzgórz. Po wzgórzach oplecionych korytem rzeki przebiegało wiele ukrytych ścieżek i dróg, tras myśliwskich i przejść, wykorzystywanych w grze... i były one dobrze zamaskowane grubymi gałęziami oraz sosnami i świerkami. Podłoże pod drzewami pokrywała szczelnie warstwa suchego igliwia tłumiącego wszelkie odgłosy.

Dlatego też, kiedy siły Delmonda znajdowały się w połowie drogi przez rzekę - najpierw konnica, a za nimi piechota, i kiedy konnica prawie od niechcenia rozpoczęła potyczkę z konnicą Talairu na wzgórzu - ku ich zupełnemu zaskoczeniu Shel i ośmiuset jego jeźdźców zaatakowało z okolicznych wzgórz po obu stronach rzeki i uderzyło wojska Delmonda z obu flank.

Konnica Delmonda, która częściowo tkwiła jeszcze po stronie Minsaru albo usiłowała dopiero wydostać się na brzeg, została wepchnięta w muł, trzciny i turzyce, i tam zdziesiątkowana przez halabardników Shela. Piechota Delmonda, zgodnie z przewidywaniami, rozsądnie chciała wziąć nogi za pas, ale ponieważ nie miała dokąd, kawaleria z Talairu pod wodzą Shela, stojącego na czele jednego z czterech oddziałów, które zaatakowały z kryjówek w sosnowym lesie, otoczyła piechotę Delmonda i zaczęła zbierać krwawe żniwo. Nie upłynęło wiele czasu zanim bitwa dobiegła końca.

Powyższy opis sugerowałby, że nie było w tym nic trudnego, ale to nieprawda. W rzeczywistości zwycięstwo kosztowało Shela długie godziny, poczynając od świtu, które spędził na rozlokowywaniu swoich sił na wzgórzach w absolutnej ciszy, modląc się w duchu, żeby poranna mgła nie podniosła się, zanim jego ludzie dobrze się nie ukryją. Należałoby również wspomnieć o paskudnie niskiej temperaturze pod drzewami, która sprawiała, że z ust wydobywał się biały obłoczek, a zęby szczękały o siebie. Po kilku godzinach chłód ustąpił miejsca obezwładniającemu upałowi, nietypowemu dla wiosennego dnia. Do tego dochodziło kąsanie owadów, kłujące szpilki sosnowe i świerkowe pod kolczugą i tuniką Shela, które doprowadzały go do szaleństwa oraz konieczność czołgania się z pozycji na pozycję, żeby się upewnić, że jego ludzie znajdują się tam, gdzie trzeba i powiedzieć im kilka starannie dobranych słów podnoszących na duchu, podczas gdy on sam potrzebował otuchy, ale nie śmiał tego po sobie pokazać.

Powyższy opis nie mógłby ponadto pominąć potężnej fali strachu, która go oblała, kiedy usłyszał bezczelny odgłos trąb nadbiegający z drogi po drugiej stronie rzeki i zbliżający się do brodu. Oczekiwanie zmieszane z przerażeniem na myśl, że Delmond wciąż może wysłać zwiadowców w głąb sosnowego lasu ustąpiło miejsca uldze i wściekłości na Delmonda, który nic takiego nie zrobił. Dzięki ci, Rod, za małe akty łaski, pomyślał Shel i dodał w myślach rozzłoszczony: Za jakiego generała, do cholery, on mnie uważa? Pokażę temu sukin...

Wtedy dopadł go ostatni atak strachu, ponieważ wojska Delmonda pokonywały rzekę brodem, nie przestając dąć z całych sił w surmy.

Wydaje mu się, że to parada w Dzień Pamięci Poległych... Zobaczymy, kto go będzie potrzebował za kilka godzin!

Wojska Delmonda dotarły do końca brodu, w miejsce, gdzie czekały na nich oddziały Shela, pod dowództwem młodej i oddanej porucznik o imieniu Alla, która otrzymała tylko jeden rozkaz: „Nie pozwólcie im przejść! Trzymajcie się!”

Trzymali się. Bitwa była tuż-tuż. Musieli trwać na swoich stanowiskach, a potem walczyć samotnie wystarczająco długo, żeby mieć pewność, że cała kawaleria Delmonda połknęła haczyk i przez rzekę przedostała się na niekorzystne z punktu widzenia taktyki podnóże wzgórza. Gdyby któryś z nich zamarudził na przeciwległym brzegu rzeki, cały starannie opracowany taktyczny plan Shela diabli by wzięli. Na razie koncepcja walki jego przeciwnika była aż za prymitywna. Kilka zwycięstw nad nieostrożnymi albo pechowymi przeciwnikami przekonała Delmonda o jego umiejętnościach strategicznych i taktycznych, chociaż Shel wiedział, że w świecie realnym Delmond nie posiada zdolności w żadnej z tych sztuk. Teraz wystarczy tylko sprowokować go do rozpoczęcia walki, która w jego mniemaniu przyniesie mu szybkie zwycięstwo i skusić go, żeby wykonał łatwy do przewidzenia manewr. Delmond dał się nabrać... ale nawet wtedy Shel przeżył kilka kolejnych minut w strachu i niepewności, kiedy jego niewielkie siły na drugim brzegu rzeki stawiały czoło pierwszej szarży Delmonda.

Dopiero wtedy Shel w towarzystwie starannie wyselekcjonowanych jeźdźców, mógł wskoczyć na konia, dać sygnał do ataku i poprowadzić ich ze wzgórz przy dźwięku kamieni roztrącanych końskimi kopytami. Otoczyli piechotę Delmonda na otwartym terenie od prawej do lewej, a jego podzieloną konnicę z tyłu i z obu stron. Na brzegu po stronie Minsaru rozległy się komendy -„Do Shela! Do Shela!” - a wtedy niepokój jego ludzi natychmiast ustąpił miejsca szalonej woli walki i z triumfalnymi okrzykami zaczęli pokonywać rzekę, podczas gdy Shel i jego jeźdźcy torowali sobie ku nim drogę.

Najgorsze mieli za sobą już pół godziny później, chociaż oczyszczanie pola bitwy przeciągnęło się jak zwykle do zachodu słońca... co nie oznacza wcale, że o tej porze pole było już czyste. Niedobitków zebrano w jednym miejscu i rozbrojono, w każdym razie wszystkich, których udało się odnaleźć. Rannych trzeba było przynieść. Tych, których prawdopodobnie ktoś będzie chciał wykupić - jeśli udało się ich zlokalizować, ponieważ wszyscy się maskowali - odizolowano, wyceniono i po odebraniu im pieniężnych poręczeń, warunkowo zwolniono. Shel musiał to wszystko nadzorować i z każdą chwilą czuł się coraz bardziej zmęczony.

Wreszcie się uporał ze wszystkim z wyjątkiem najważniejszej sprawy, będącej powodem tej bitwy: rozprawienia się z Delmondem. Shel nie wybiegał tak daleko myślami i nadal nie mógł wyjść ze zdumienia, że Delmond dał się nabrać na jego manewr taktyczny. Lecz, z drugiej strony, Szwajcarzy też byli zdziwieni, kiedy Austriacy wpadli w podobną pułapkę pod Morgarten. Delmond nigdy za wiele nie czytał, przez co skazany był na powtarzanie słynnych wojskowych błędów popełnianych przez wieki. Osobiście Shel był zdania, że Delmond dostał to, na co zasłużył.

Trąby wygrywały zmęczoną wersję sygnału, wzywającego do zabrania rannych z pola walki, informując, że osoby cywilne - mężowie i żony zabitych, którzy podążali za siłami obu walczących stron - mogą bezpiecznie odebrać ciała swoich bliskich. Shel po raz ostatni obrzucił spojrzeniem pole bitwy, które coraz gęściej pokrywała różowawa mgła, wznosząca się znad rzeki Artel i niepostrzeżenie otulająca okolicę, litościwie zasłaniając leżące tam zwłoki. Po chwili Shel opuścił płachtę namiotu, usiadł na rozkładanym krześle przy stole zarzuconym mapami i odetchnął głęboko.

Zanim kilka lat temu stoczył swoją pierwszą potyczkę w Sarxos, miał konkretne wyobrażenie krajobrazu po bitwie: jego sztandar dumnie powiewający nad polem walki, a sztandar nieprzyjaciela zdeptany w kurzu na ziemi. Wraz z doświadczeniem, które przyszło po zwycięskich i przegranych bitwach, wiedział już, że na takim polu walki trudno byłoby znaleźć choćby odrobinę kurzu. Jeszcze dziś rano, zalany słońcem łagodny stok wzgórza prowadzący do brodu, był rozległym trawiastym terenem upstrzonym stadami owiec i białymi stokrotkami oraz maleńkimi żółtymi pąkami nicnieszkódek. Teraz jednak stok, stratowany dwudziestoma tysiącami końskich kopyt i dziesięcioma tysiącami stóp, zmienił się w bagno. Czerwone bagno z obrzydliwą uporczywością przyklejające się do podeszew. Sztandar jego przeciwnika najprawdopodobniej był w to bagno dokładnie wdeptany i upodobnił się do mokrej szmaty, której nie dałoby się odróżnić od przewróconego namiotu albo płaszcza jakiegoś zaściankowego szlachcica, zrzuconego przez niego w pośpiechu, w obawie przed pojmaniem go w zamian za sowity okup.

Nic też dziwnego, że mężowie, żony i inni krewni poległych zawsze pojawiali się od razu po zakończeniu bitwy albo przynajmniej przed zapadnięciem zmierzchu, żeby poprosić o pozwolenie na odszukanie ciała bliskiej osoby. Wiedzieli z bolesnych doświadczeń, jak zacznie cuchnąć to miejsce, kiedy tylko wzejdzie słońce i zacznie grzać. Shel do tego czasu zamierzał być już daleko stąd. Nawet teraz namiot nie chronił go przed smrodem z pola bitwy - smrodem rozdeptanych wnętrzności. Taki los spotykał najczęściej młodych, dzielnych rycerzy, po raz pierwszy biorących udział w bitwie. Mówi się, że wojna to piekło, ale Shel w tym momencie miał ochotę ująć tę myśl w mocniejszych słowach. Wolałby nawet swąd siarki od zapachu, który obecnie dominował w powietrzu.

- To tylko gra - powiedział do siebie... i skrzywił się. Twórca tej gry, ostrożny i dokładny rzemieślnik, wykonał swoją pracę zbyt pedantycznie, żeby można ją było zbyć pustymi słowami. W żaden sposób nie dało się uniknąć konsekwencji własnych działań. Powietrze zbliżającego się wieczoru powinno słodko pachnąć, ale nie pachnie. Oczywiście później, kiedy Shel wróci do Minsaru, odbędzie się wielkie świętowanie jego zwycięstwa, tłumne spotkanie z bohaterami, którzy przyczynili się do sukcesu.

Będą powiewać sztandary, grać trąbki, a bardowie zaśpiewają pochwalne pieśni... ale nie tutaj. Tego miejsca nikt nie wyczyści tak dobrze, jak zrobi to Matka Natura, a nawet jej zajmie to kilka miesięcy. I chociaż niebawem zbocze porośnie trawą i zakwitną stokrotki, to owce jeszcze przez wiele lat będą musiały okrążać miecze, groty strzał i splamione krwią kości poległych. Za to późno-jesienna trawa będzie gęsta i soczysta. Krew to doskonały nawóz...

Podniosła się płachta wejściowa. Do namiotu zajrzał Talch, jeden ze strażników Shela i jego stary towarzysz broni. Shel spojrzał na niego.

- Kiedy chce się pan z. nim zobaczyć, sir? - spytał Talch. Był to jeździec słusznej budowy, poplamiony po całodniowej walce błotem, krwią i sam Rod wie czym jeszcze. Cuchnął okropnie, ale Shel w niczym mu nie ustępował, podobnie jak wszyscy znajdujący się w obrębie półtora kilometra od pola bitwy.

- Za jakieś dwadzieścia minut - powiedział Shel, sięgając po kufel z sycącym miodem. - Pozwól, że najpierw podniosę sobie poziom cukru we krwi. Mówił coś?

- Ani słowa.

Shel uniósł brwi, zaciekawiony. Delmond znany był ze swojego upodobania do buńczucznych deklaracji, nawet kiedy przegrywał, tak długo, jak długo miał nadzieję na wyjście z opresji cało. - To dobrze. Jadłeś coś?

- Jeszcze nie. Nick był na polowaniu. Upolował sarnę -teraz ją oprawiają. Ale nikt raczej nie ma ochoty tutaj nic jeść...

- I mają rację. My też nie będziemy. Wyślij kogoś w stronę Minsaru, niech rozpalą ogniska przed murami. Dziś tam będziemy nocować. I powiedz Alli, że teraz wysłucham jej raportu.

Talch kiwnął głową i opuścił klapę. Shel popatrzył na nią i po raz kolejny zapytał sam siebie w duchu, czy Talch jest graczem, czy sztucznym tworem, jednym z wielu „statystów” wchodzących w skład personelu gry. Było ich mnóstwo, ponieważ większość ludzi wolała grać role bardziej interesujące od strażników, czy ludzi podążających za obozowiskami; ale człowiek nigdy nie miał całkowitej pewności. Jeden z największych generałów dwudziestodwuletniej historii Sarxos, Alainde, spędził blisko dwa lata jako praczka w służbie Wielkiego Księcia Erbina, zanim zaczął się szybko wspinać po szczeblach kariery wojskowej. W każdym razie etykieta Sarxos wykluczała zadanie bezpośredniego pytania: „Czy jesteś graczem?”. Wtedy „czar by prysł”.

Jeśli gracz decydował się przed tobą ujawnić, to co innego. Wtedy dziękowałeś mu za pokładane w tobie zaufanie. Ale dziesiątki tysięcy graczy w Sarxos wolały pozostać anonimowymi i nie zdradzać ani swoich nazwisk, ani profesji. Odwiedzali Wirtualne Królestwo, żeby uprzyjemnić sobie wieczór. Niektórzy rzadziej, inni - jak Shel -  codziennie odwiedzali to miejsce w konkretnym celu - dla rozrywki, dreszczyku emocji, przygody, zemsty, władzy lub jedynie ucieczki od świata rzeczywistego, który czasem zbyt mocno daje w kość.

Shel pociągnął duży łyk miodu, rozsiadł się wygodnie i oddał rozmyślaniom, przerwanym jedynie po to, żeby się otrzepać i podrapać. Wciąż te sosnowe igły pod tuniką... miną dni, zanim wszystkich się pozbędzie. Stanowczo wolałby odłożyć resztę zajęć na następny ranek, ale trudno było przewidzieć jakim podstępem posłużyłby się Delmond, gdyby dysponował odpowiednio długim czasem. Mimo iż Shel zajmował obecnie silną pozycję, nie mógł lekceważyć faktu, że Delmond cieszył się reputacją szczwanego lisa. Jego matka - Tarasp ze Wzgórz - była czarodziejką mniejszego kalibru, która nigdy nie opowiadała się zdecydowanie po żadnej stronie i bez ostrzeżenia zawierała sojusze raz z siłami Światła, a innym razem z siłami Ciemności. Po niej Delmond odziedziczył ograniczoną umiejętność zmieniania postaci i niebezpieczną cechę zmieniania nastroju, przez co potrafił podpisywać z tobą pokój jedną ręką, a w drugiej trzymać nóż przeznaczony dla twojego brzucha, ukryty za pomocą zaklęcia. Raz nawet próbował wprowadzić w życie ten plan w namiocie człowieka, który pokonał go w walce. Istnieli gracze podziwiający ten rodzaj taktyki, ale Shel do nich nie należał i nie miał zamiaru paść jej ofiarą.

Na razie Shel nie przejmował się za bardzo wizją zamachu na jego życie. Oparty o maszt namiotowy stał jego nagi miecz o klindze szerokiej na półtorej dłoni. Z pozoru bardzo proste narzędzie z szarej stali z lekko niebieskawym połyskiem. Różnie go nazywano, podobnie jak większość mieczy w Sarxos - przynajmniej tych, które były coś warte. Ten miecz ludzie w okolicy nazywali Wyjcem (albo Wrzaskunem). Szczycił się paskudną reputacją i znany był z tego, że potrafi chronić swojego mistrza, nawet gdy ten nie trzyma go w rękach. Niewielu słyszało wycie tego miecza i przeżyło, żeby o tym opowiedzieć.

Shel podniósł głowę, słysząc na zewnątrz czyjeś kroki i narzekania, a potem zapalczywe przekleństwa po elsterńsku.

- Talch?

Po chwili jego strażnik wetknął głowę do namiotu.

- Nasz chłopczyk zaczyna się niecierpliwić? - spytał Shel.

Jego strażnik uśmiechnął się szyderczo i powiedział: - Zdaje się, że uraziliśmy jego dumę nie przydzielając mu osobnego namiotu.

- Powinien się uważać za szczęściarza, że ucierpiała tylko jego duma.

- Myślę, że większość ludzi z obozowiska podzieliłaby tę opinię. Na razie Alla czeka na widzenie.

- Niech wejdzie.

- Dobrze, sir.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin