Rollins James - Lodowa pułapka.rtf

(1254 KB) Pobierz

 

James ROLLINS

Lodowa pułapka

Z angielskiego przełożył PIOTR ROMAN

WARSZAWA 2006

Dla Dave‘a Meeka najbliższej gwiazdy na horyzoncie

PODZIĘKOWANIA

Książka rzadko jest dziełem jedynie jej autora, zazwyczaj stanowi wspólne osiągnięcie wielu ludzi. Ta nie jest wyjątkiem. Na pierwszym miejscu, jako naczelny inżynier i kreślarz niniejszej powieści, musi zostać wymieniony Steve Prey, którego skrupulatna praca nad tworzeniem schematów stacji zarówno zainspirowała, jak i zmieniła opowieść. Następnie miałem do dyspozycji oddział pościgowy językoznawców, którzy pomogli mi w niezliczonych szczegółach. Carolyn Williams, Vasily Derebenskiy i William Czajkowski pomogli dokonać tłumaczeń z rosyjskiego, a Kim Crockatt i Nunavut.com odegrali zasadniczą rolę przy znalezieniu tłumaczki z innuickiego, Emily Angulalik. Pragnę także podziękować Johnowi Overtonowi z Health News Network za pomoc przy zbieraniu wykorzystanych w tej powieści informacji historycznych.

Dodatkowo chciałbym serdecznie podziękować przyjaciołom i członkom rodziny, którzy pomogli przekuć manuskrypt w obecny kształt: Carolyn McCray, Chrisowi Crowe, Michaelowi Gallowglasowi, Lee Garrettowi, Davidowi Murrayowi, Dennisowi Graysonowi, Penny Hill, Lynne Williams, Laurei Piper, Lane Therrell, Mary Hanley, Dave’owi Meekowi, Royale Adams, Jane O’Riva, Chrisowi „Małemu” Smithowi, Judy i Steve’owi Preyom oraz Caroline Williams. Za wykorzystaną mapę dziękuję CIA World Factbook 2000. Na koniec dziękuję również czwórce moich najbardziej lojalnych pomocników: mojej redaktor Lyssie Keusch, moim agentom Russowi Galenowi i Danny’emu Barorowi oraz mojemu rzecznikowi Jimowi Davisowi. Muszę także podkreślić, że wszelkie pomyłki w zakresie faktów lub szczegółów obciążają wyłącznie moje konto.

ZAPIS ARCHIWALNY TORONTO DAILY STAR 23 listopada 1937

ZNIKNIĘCIE ESKIMOSKIEJ WIOSKI!

KKPK potwierdza opowieść trapera

Specjalnie dla „Stara”

Lake Territory, 23 listopada. Inspektor Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej, który dziś powrócił, potwierdził zniknięcie eskimoskiej wioski w regionie Jezior Północnych. Dziesięć dni temu traper Joe LaBelle skontaktował się z KKPK, zgłaszając mrożące krew w żyłach odkrycie. Idąc na rakietach śnieżnych wzdłuż ustawionych w długiej linii wnyków, LaBelle wyszedł na odciętą od świata wioskę Eskimosów, leżącą na brzegu jeziora Anjikuni, i odkrył, że wszyscy mieszkańcy - mężczyźni, kobiety i dzieci - zniknęli z chat i składów. „Wyglądało to tak, jakby każdy z tych nieszczęśników wstał i odszedł tylko w koszuli na grzbiecie”.

Inspektor Pierre Menard z KKPK powrócił dziś, przywożąc światu informacje na ten temat, jakie zebrał wraz ze swoim oddziałem. Potwierdza on opowieść trapera. Znaleźli wioskę, która rzeczywiście została opuszczona w niezwykle dziwnych okolicznościach. „W trakcie poszukiwań znaleźliśmy nieruszone jedzenie, sprzęt i zapasy, ale żadnego znaku życia. Nie było ani jednego śladu stopy czy sań”. Znaleźli nawet pod śniegiem psy pociągowe Eskimosów, zagłodzone na śmierć. O najbardziej wstrząsającym odkryciu dowiedzieliśmy się na końcu: groby przodków Eskimosów zostały rozkopane i opróżnione.

KKPK obiecuje kontynuować poszukiwania, jak na razie jednak los mieszkańców wioski pozostaje tajemnicą.

Prolog

6 LUTEGO, GODZINA 11.58

538 KILOMETRÓW NA PÓŁNOC OD KOŁA

PODBIEGUNOWEGO PÓŁNOCNEGO

CZTERDZIEŚCI SĄŻNI POD ARKTYCZNĄ CZASZĄ LODOWĄ

USS „Polar Sentinel” sunął przez ciemne wody oceanu. Wykonane z brązu podwójne śruby obracały się bezgłośnie, pchając najnowszy badawczy okręt podwodny marynarki wojennej pod nieprzerwaną pokrywą lodu. W kadłubie okrętu

rozbrzmiewały odbijające się długim echem ostrzegawcze dzwonki urządzeń alarmowych, mierzących odległość od lodu.

- Dobry Boże, co za potwór... - mruknął pod nosem oficer zanurzeniowy, zgarbiony na swoim stanowisku nad niewielkim monitorem.

Komandor Gregory Perry nie miał powodu spierać się z oceną komandora podporucznika Bratta. Stał na podeście stanowiska peryskopowego i przystawiwszy oczy do okularów urządzenia, obserwował ocean, otaczający wykonany z tytanu i stali węglowej podwójny kadłub okrętu. Dopiero co minęło południe, ale w Arktyce w dalszym ciągu panowała zima i od miesięcy nie widziano słońca. Woda była ciemna, a czarna lodowa płaszczyzna, rozciągająca się jak okiem sięgnąć, przerywana była jedynie zielonogranatowymi plamami cieńszego lodu, przez który przesączał się słaby blask księżyca, rozświetlający świat na powierzchni. Przeciętna grubość lodu wynosiła w tej okolicy nie więcej niż trzy metry, ale spód dachu ich podwodnego świata nie był ani równy, ani gładki. Gdzie spojrzeć, widać było wyglądające z daleka jak zwisające stalaktyty zapadnięte spody torosów, jak fachowo nazywają się formacje, tworzone przez wiatr i prądy z płyt lodowych oraz gromadzącego się między nimi gruzu lodowego. Niektóre z nich sięgały ponad dwieście metrów w głąb wody.

Nic jednak nie mogło się równać z odwróconą szczytem ku dołowi lodową górą, której masyw ginął przed nimi w głębinach oceanu - istnym lodowym Mount Everestem. Okręt powoli okrążał potężny masyw.

- To maleństwo musi sięgać przynajmniej półtora kilometra w głąb - mruknął komandor podporucznik Bratt.

- Dokładnie dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt metrów - powiedział otoczony instrumentami oficer obserwacyjny. Przeciągał palcem po ekranie monitora sonaru, wydającego dźwięk wysokiej częstotliwości. Urządzenie badało kontur lodu.

Perry patrzył przez peryskop, bardziej bowiem ufał własnym oczom niż monitorom. Wcisnął włączniki ksenonowych reflektorów okrętu i w jednej chwili pionowa ściana zapłonęła. Czarny lód rozjarzył się odcieniami kobaltu i akwamaryny. Okręt powoli okrążał skierowany szczytem w dół stożek - tak blisko, że sonar protestował, zgłaszając przekroczenie granicy bezpieczeństwa.

- Czy ktoś mógłby wyłączyć te cholerne dzwonki? - zapytał Perry.

- Tak jest, komandorze!

Na pokładzie zapadła cisza. Nikt nic nie mówił. Jedynym dźwiękiem był stłumiony pomruk silników i cichy syk generatora tlenu. Jak wszystkie okręty podwodne, także „Polar Sentinel” poruszał się bardzo cicho. Był dwa razy mniejszy od swoich braci i żartobliwie mówiono o nim, że jest jednostką „klasy kijanka”. Jego zminiaturyzowanie umożliwił postęp techniki, pozwalający na obsługę przez mniej liczną załogę, dzięki czemu można było zredukować powierzchnię kwater mieszkalnych. Poza tym okręt miał być jednostką badawczą, więc miejsce w normalnym przypadku przeznaczone na uzbrojenie zostało wykorzystane na montaż instrumentów pomiarowych i sprzętu służącego naukowcom. Mimo pozbawienia okrętu broni nikt tak naprawdę nie dał się oszukać: „Polar Sentinel” był laboratorium testowym, mającym pomóc stworzyć w przyszłości nową generację uderzeniowych okrętów podwodnych - mniejszych, szybszych, jeszcze bardziej śmiercionośnych.

Okręt, który z technicznego punktu widzenia odbywał właśnie dziewiczą podróż, został przydzielony do Stacji Dryfującej Omega, półstałej amerykańskiej stacji badawczej, zbudowanej na polu lodowym - wspólnego projektu naukowego wielu rządowych agencji naukowych, w tym także National Science Foundation oraz National Oceanographic and Atmospheric Administration.

Załoga spędziła ostatni tydzień na wynurzaniu okrętu w oknach wybitych w krze lodowej albo pokrytych cienką warstwą lodu jeziorkach zwanych fachowo płoniami. Ich zadanie polegało na instalowaniu na lodzie sprzętu meteorologicznego do prowadzenia obserwacji przez stację badawczą. Na ten odwrócony Mount Everest natknęli się przed godziną.

- Cholernie wielka góra lodowa... - gwizdnął Bratt.

- Prawidłowa nazwa brzmi wyspa lodowa - odezwał się jakiś nowy głos.

Perry spojrzał znad okularu peryskopu.

Przez właz, prowadzący do centrali dowodzenia z dziobowych przedziałów badawczych, wszedł siwy mężczyzna ze starannie przystrzyżoną bródką. Był to doktor Oskar Willig, szwedzki oceanograf. Towarzyszył mu podporucznik marynarki. Starzejący się, ale żylasty i bystrooki Szwed machnął lekceważąco ręką w kierunku monitora i skinął głową komandorowi Perry’emu.

- Z Cyklopa widok robi znacznie większe wrażenie. Właśnie, doktor Reynolds pyta, czy mógłby pan tam do nas dołączyć. Odkryliśmy coś intrygującego.

Po długiej chwili Perry złożył rączki peryskopu i przekręcił pokrętło sterowania hydraulicznego, opuszczając zrobiony ze stali nierdzewnej pal z modułem optycznym do znajdującej się na dole obudowy.

- Komandorze Bratt, pan dowodzi - powiedział, po czym zszedł ze stanowiska peryskopowego, by podejść do doktora Williga.

Kiedy przechodzili obok Bratta, komandor podporucznik uniósł pytająco brew.

- Idzie pan do Cyklopa? Mimo tego lodu wokół? Jest pan odważniejszy ode mnie, komandorze. Ma pan jaja ze stali.

- Nie ze stali. - Perry postukał kostkami dłoni w ścianę. - Z tytanu.

Jego zastępca parsknął śmiechem.

Oczy szwedzkiego oceanografa błyszczały z podniecenia.

- Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tak niesamowitej lodowej wyspy.

Peny przejechał dłonią po ostrzyżonych tuż przy skórze rudych włosach, po czym dał doktorowi znak, aby szedł pierwszy.

Willig skinął głową i odwrócił się, nie przestał jednak szybko mówić, kontynuując rozpoczęty wykład, jakby znajdował się w sali Uniwersytetu Sztokholmskiego.

- Takie wyspy są rzadkością. Powstają, gdy gigantyczne góry lodowe odrywają się od lodowców kontynentalnych. Prądy oceaniczne wprowadzają je w czaszę lodową, gdzie w końcu do czegoś przymarzają. Po latach topnienia lodu i ponownego zamarzania stają się elementem czaszy. - Kiedy przechodzili przez luk, doktor odwrócił się i popatrzył na komandora. - Można by powiedzieć, że są jak migdały w batonie.

Aby przecisnąć przez luk swoje sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, Peny musiał się mocno zgarbić.

- Co jest w tym odkryciu tak podniecającego? - spytał. - Dlaczego doktor Reynolds uparła się, abyśmy krążyli wokół tego migdała?

Willig potrząsnął głową i poprowadził Perry’ego głównym korytarzem części naukowej okrętu.

- Jak już mówiłem, wyspy lodowe są rzadkością, a ponieważ oderwały się od lodowca, składają się z bardzo starego lodu i w wielu z nich tkwią głazy oraz fragmenty stałego lądu.

Peny szedł tuż za nim, zmuszając go do przyspieszenia.

- Nie wolno nam stracić tej okazji - ciągnął Willig. - Już nigdy możemy czegoś podobnego nie znaleźć. Arktyczna czasza lodowa pokrywa teren dwa razy większy

od pańskich Stanów Zjednoczonych, a ponieważ jej powierzchnia jest przez zimowe wiatry i letnie topnienie lodu tak zerodowana, że nie sposób znaleźć jakichkolwiek punktów orientacyjnych, nie ma możliwości odkrycia takich wysp z powierzchni. Nie są tego w stanie dokonać nawet satelity NASA. Natknięcie się na tę wyspę to naukowy dar od Boga.

- Nie znam się na Bogu, ale to intrygujące - odparł Peny. Powierzono mu dowództwo „Sentinela” z powodu życiorysu i zainteresowania Arktyką. Jego ojciec służył na USS „Nautilus”, pierwszym okręcie podwodnym, który w 1958 roku przepłynął Ocean Arktyczny i pod lodem przekroczył biegun północny. Był dumny, mogąc dodawać do dokonań ojca kolejne sukcesy, służąc na pokładzie tego okrętu, najnowszej jednostki badawczej marynarki wojennej.

Doktor Willig wskazał zamknięty szczelnie właz na końcu korytarza.

- Chodźmy. Musi pan to zobaczyć na własne oczy. Patrząc naukowcowi nad ramieniem, Peny skinął mu ręką, by szedł pierwszy. „Polar Sentinela” podzielono na dwie części. Za centralą dowodzenia, czyli w części rufowej, znajdowały się kwatery załogi i urządzenia inżynieryjne okrętu, przed mostkiem, w kierunku dziobu, laboratoria badawcze. Przed nimi, na samym dziobie, gdzie w normalnym okręcie klasy Wirginia znajdowały się przedziały torpedowe i nadajniki sonaru, zainstalowano najdziwniejszą modyfikację.

- Za panem - powiedział doktor Willig, kiedy doszli do hermetycznej przegrody.

Peny otworzył właz i wszedł do leżącego za nim pomieszczenia. Przygaszone oświetlenie „Sentinela” sprawiło, że nie był przygotowany na oślepiająco jaskrawy blask, jaki je wypełniał. Szybko przysłonił oczy.

Sklepienie przedziału, w którym normalnie byłyby torpedy, zastąpiono kopułą z leksanu grubości trzydziestu centymetrów. Przezroczyste poliwęglanowe tworzywo wyginało się łukowato nad ich głowami i z przodu okrętu, ukazując panoramę otaczającego okręt oceanu. Oglądane z zewnątrz, to wielkie okno wyglądało jak gigantyczne szklane oko i właśnie z tego powodu uzyskało swój przydomek: Cyklop.

Peny zignorował stojących po bokach pomieszczenia naukowców, pochylonych nad sprzętem i monitorami. Obecni w przedziale marynarze wyprostowali się i powitali dowódcę skinieniami głów. Odpowiedział im tym samym, nie mógł jednak oderwać wzroku od plastikowego sklepienia.

- Robi wrażenie, prawda? - odezwał się ktoś stojący pośrodku oślepiającego blasku.

Peny zamrugał, aby odzyskać ostrość widzenia, i pośrodku pomieszczenia dostrzegł szczupłą sylwetkę, oblaną akwamarynowym światłem.

- Doktor Reynolds?

- Nie mogłam się oprzeć chęci popatrzenia stąd. - Choć Peny nie dostrzegał szczegółów jej twarzy, po ciepłym tonie głosu domyślił się, że młoda kobieta się uśmiecha. Amanda Reynolds była nominalnym kierownikiem Stacji Dryfującej Omega. Jej ojciec, admirał Kent Reynolds, dowodził pacyficzną flotą okrętów podwodnych. Wychowana jako „marynarski dzieciak”, pani doktor czuła się na pokładzie okrętu podwodnego tak samo swobodnie jak każdy marynarz, noszący odznakę złożoną z dwóch delfinów - symbolu floty.

Peny podszedł do niej. Poznał Amandę przed dwoma laty, kiedy przyznawano mu belki komandora, na przyjęciu wydanym przez jej ojca. W ciągu jednego wieczoru udało mu się niechcący obrazić jej sałatkę ziemniaczaną, podczas krótkiego tańca niemal złamał jej palec u nogi i upierając się, że Cubs zwyciężą w najbliższym meczu z San Francisco Giants, przegrał zakład o dziesięć dolarów. Ale poza tym było wspaniale.

Odkaszlnął i upewnił się, że Amanda na niego patrzy.

- Co pani sądzi o Cyklopie? - Starał się wyraźnie wymawiać każde słowo, aby mogła czytać z jego warg. Straciła słuch w wieku trzynastu lat w wyniku wypadku samochodowego.

Amanda Reynolds pochyliła się lekko do przodu i patrzyła w górę, powoli obracając głowę.

- Spełnia wszelkie oczekiwania, wszystkie marzenia ojca. Stała pod najwyższym punktem kopuły, ze wszystkich stron otoczona oceanem. Wyglądała, jakby unosiła się w wodzie. Opierając się na jednej nodze, zastygła w półobrocie. Długie włosy kolory hebanu spięła w ciasny koński ogon. Miała na sobie doskonale wyprasowany granatowy mundur roboczy marynarki wojennej.

Peny podszedł do niej. Jako zawodowy podwodniak doskonale rozumiał, dlaczego załoga nie jest zachwycona konstnikcją tego pomieszczenia. Choć tym, co na każdym okręcie podwodnym wywołuje największy strach, jest ogień, nikt do końca nie wierzył, że warstwa plastiku grubości trzydziestu centymetrów może być alternatywą podwójnej powłoki z płyt tytanu i karbonu - zwłaszcza przy tak wielkiej ilości otaczającego okręt lodu.

On także musiał całą siłą woli powstrzymywać chęć ucieczki spod plastikowego sklepienia. Wydawało mu się, że czuje na sobie ciężar wiszącego nad ich głowami oceanu.

- Dlaczego pani mnie wezwała? - spytał, dotknąwszy wcześniej jej ramienia, aby na niego spojrzała.

- Z powodu tego... niesamowitego... - Głos Amandy drżał z podniecenia. Wyciągnęła przed siebie rękę. Reflektory okrętu oświetlały ścianę lodu, powoli przesuwającą się przed dziobem okrętu. Obserwując lód, miało się wrażenie, że okręt stoi w miejscu, a lodowa wyspa obraca się niczym olbrzymi bąk. Przy tak małej odległości, na którą podpłynął okręt, cała pionowa ściana jarzyła się, odbijając ksenonowe światło reflektorów. Lód zdawał się ciągnąć w nieskończoność zarówno ku górze, jak i ku dołowi.

Widok był niesamowity i wywoływał uczucie pokory, ale Peny w dalszym ciągu nie rozumiał, dlaczego zażądano jego obecności.

- Testowaliśmy nowy system sonarowy DeepEye... - zaczęła wyjaśniać Amanda.

Peny skinął głową. Znał ten projekt badawczy. „Polar Sentinel” był pierwszym okrętem podwodnym, który wyposażono w eksperymentalny system obrazowania - sonar penetrujący, będący czymś w rodzaju aparatu wykonującego zdjęcia rentgenowskie lodu. Konstrukcja urządzenia opierała się na projekcie doktor Reynolds, która była z wykształcenia inżynierem geotechniki, a specjalizowała się w regionach polarnych.

- Mieliśmy nadzieję przetestować go na tej wyspie i sprawdzić, czy lód zawiera jakieś głazy albo materiał ziemny.

- Znaleźliście coś? - Peny nie mógł oderwać oczu od powoli przesuwającego się lodowego klifu.

Amanda zrobiła dwa kroki w bok, w kierunku dwóch pochylających się nad sprzętem mężczyzn.

- Pierwsze pomiary nie wykazały niczego, ale to jak obieranie cebuli. Musimy być bardzo ostrożni, bo fale sonaru DeepEye powodują delikatne wibracje lodu i rozgrzewają go. Dlatego coś takiego jak tę wyspę trzeba skanować cienkimi warstwami. To powolna, benedyktyńska praca. W którymś momencie odkryliśmy...

Perry stał bez ruchu pod kopułą Cyklopa. Kiedy okręt minął gruby występ lodu, pierwszy ujrzał niebezpieczeństwo. Przed nimi podrygiwały wielkie jak głazy kawały lodu, przesuwając się w górę lodowej ściany niczym odwrócona o sto osiemdziesiąt

stopni lawina. Nie było to jednak wszystko - lodowy klif przecinało czarne pęknięcie. Właśnie oderwał się od niego ogromny fragment i przewracał na bok, dokładnie w kierunku powoli przemieszczającego się okrętu. Byli na kursie kolizyjnym.

Perry westchnął i pochylił się nad mikrofonem interkomu.

- Dowódca do mostka!

- Już działamy, komandorze - odparł napięty głos komandora podporucznika Bratta. - Pływalność ujemna.

W tym samym momencie Perry poczuł znajome szarpnięcie: to tysiące litrów wody zatapiały zbiorniki awaryjne. Okręt opadał pod ostrym kątem.

Perry wyglądał na zewnątrz, nie mając żadnej pewności, czy unikną kolizji ze spadającą jak topór granatową ścianą lodu. Był to wyścig między pływalnością oderwanego lodu a ciężarem ich balastu awaryjnego. Okręt nurkował dziobem w dół. Łapano się uchwytów. Po pochylonej podłodze sunął czyjś notes.

Rozległo się kilka cichych okrzyków, ale Perry nie zwracał na nie uwagi. Mógł jedynie patrzeć bezsilnie. Kolizja w takim miejscu byłaby katastrofą. Na wiele kilometrów wokół nie było się gdzie wynurzyć. Choć „Polar Sentinel” został zbudowany w taki sposób, aby potrafił radzić sobie w arktycznych warunkach, jego możliwości nie były nieograniczone.

Obracająca się ściana lodu wypełniała świat przed okrętem.

„Sentinel” szedł w dół. Nagły wzrost ciśnienia spowodowany zapadaniem się w lodowatą głębię sprawiał, że spawy i złącza trzaskały i jęczały.

Nagle przed sobą mieli już tylko wodę. Opadająca płyta lodu wisiała teraz tuż nad okrętem. „Sentinel” skoczył do przodu.

Oderwany kawał lodowej wyspy o centymetry minął chroniącą ludzi powłokę. Perry wykręcał szyję, odprowadzając wzrokiem mijającą leksanową czaszę lodową ścianę. Widział podobne do piktogramów gałązki przywartych do jej powierzchni alg. Wstrzymywał oddech, czekając na zgrzyt metalu, gotów w każdej chwili zareagować na ryk syren alarmowych. Ale słychać było tylko nieprzerwany syk generatorów tlenu.

Po zdających się trwać wieczność trzydziestu sekundach zrobił długi wydech i odwrócił się do interkomu.

- Dowódca do mostka. Dobra robota, panowie. Odpowiedział mu komandor podporucznik Bratt. W jego głosie były ulga i duma.

- Przerywam zalewanie. Szasowanie ujemne. - Okręt zaczął wypoziomowywać. Po chwili Bratt dodał: - Nie róbmy tego ponownie.

- Dobrze, zatoczmy jednak krąg i sprawdźmy miejsce oderwania się lodu... ale z bezpiecznej odległości. Całkiem możliwe, że to wina sonaru DeepEye. - Popatrzył na Amandę, pamiętał jej słowa o powodowaniu przez nowe urządzenie wibracji i wzrostu temperatury. - Jeśli już badamy to cudo, powinniśmy zrobić kilka zdjęć.

Komandor podporucznik Bratt wydał załodze na mostku odpowiednie polecenia.

- Sternik, cała w lewo. Mała naprzód. Okrążamy wyspę. Okręt odsunął się od lodowej wyspy i zaczął powoli zataczać koło. Perry podszedł do ustawionych w szeregu monitorów.

- Możemy dostać zbliżenie strefy pęknięcia? Jeden z techników skinął głową.

- Tak jest, komandorze.

- Powinniśmy byli to przewidzieć - powiedziała Amanda. Zgłoski lekko się rozmywały, strach pogarszał dokładność jej wymowy.

Perry poklepał ją lekko po dłoni.

- Właśnie dlatego takie rejsy nazywają się dziewiczymi. Jeśli nikt z nas w żadnym zakresie nie straci dziewictwa, będzie to oznaczać, że słabo się staraliśmy.

Ta niewyszukana próba rozładowania napięcia wcale jej nie rozweseliła.

Jemu również waliło serce. Przysunął twarz bliżej monitorów i czekał, aż technik wyreguluje kamery i dostaną ostry obraz miejsca pęknięcia. Wkrótce roztrzaskana ściana nabrała konturów.

- A to co? - zdziwiła się Amanda. Wskazała palcem widoczną na ekranie czarną skazę. - Możesz przybliżyć?

Technik kiwnął głową i przekręcił przełącznik. Fragment klifu jakby napęczniał, „skaza” stała się trójwymiarowa i nabrała szczegółów. Nie był to lód ani skała, ale coś bardzo osobliwego. Kiedy „Polar Sentinel” przesunął się kawałek dalej, dziwne miejsce zostało rozświetlone przez reflektory. Czarny, prostokątny kształt. Dzieło ludzkiej ręki.

Gdy podpłynęli bliżej, Perry bez trudu zorientował się, co ogląda. Patrzyli na rufę okrętu podwodnego, tkwiącego w klifie jak patyk w lodach. Podszedł do leksanowej kopuły i wyjrzał na zewnątrz. Gołym okiem również można było zobaczyć wystający z lodu okręt. Był bardzo stary, niemal prehistoryczny.

„Polar Sentinel” przesunął się w bezpiecznej odległości.

- Czy to jest to, co myślę? - spytał doktor Willig słabym głosem.

Perry skinął głową.

- Okręt podwodny - mruknął. Umiał na pierwszy rzut oka rozpoznać dowolny okręt podwodny. - Powiedziałbym, że z czasów drugiej wojny światowej. Z rosyjskiej serii jeden.

- To potwierdza nasze wcześniejsze odkrycie - oświadczyła Amanda, która już nieco odzyskała kolory. - Powód, dla którego pana wezwaliśmy.

Perry odwrócił się do niej.

- O czym pani mówi? Wskazała palcem inny monitor.

- Zobrazowaliśmy to za pomocą DeepEye i nagraliśmy, zanim pan przyszedł.

Na ekranie widać było trójwymiarowy obraz wyspy. Rozdzielczość była doskonała, Perry nie dostrzegał jednak niczego godnego uwagi.

- Pokaż mu - powiedziała Amanda, kładąc dłoń na ramieniu technika.

Technik wcisnął kilka klawiszy i masywny blok lodu zamienił się w przezroczystego ducha. We wnętrzu wyspy ukazały się przejścia i wyraźnie od siebie oddzielone kondygnacje, wznoszące się warstwa po warstwie ku górze.

- Co to jest? - spytał Perry.

- Sądzimy, że zbudowana we wnętrzu wyspy, obecnie opuszczona stacja - odpowiedział technik. Wcisnął kilka kolejnych klawiszy, aby skoncentrować obraz na jednej z kondygnacji, i zobaczył coś, co wyglądało jak korytarze i różne pomieszczenia. Na pewno nie była to naturalna formacja.

- Jeżeli ma pan rację co do okrętu, musi to być rosyjska stacja - dodała Amanda, unosząc brew. - Jednostka jest zacumowana na najniższym poziomie.

Perry wskazał palcem ciemniejsze plamki, rozrzucone tu i ówdzie na ekranie.

- A to? Co to takiego?

Technik najechał na jedną z plamek kursorem i wcisnął klawisz, by ją powiększyć.

- Ciała, komandorze - wyjaśnił. - Martwe ciała. Nagle uwagę Perry’ego zwróciło jakieś mignięcie w rogu ekranu.

- Czy ktoś jeszcze to widział? Oczy Amandy rozszerzyły się.

- Przewiń taśmę.

Technik zrobił, co mu kazano, i lekko przybliżył skraj ekranu. Doszedł do rozmazanego ruchu. Zwolnił taśmę. Na najniższej kondygnacji coś zadrgało, po czym zniknęło w głębi wyspy, w miejscu, do którego nie sięgał sonar. Choć wszystko trwało jedynie ułamek sekundy, nikt nie miał wątpliwości.

- Tam na dole jest coś żywego... - szepnęła Amanda.

6 KWIETNIA, GODZINA 14.56

GÓRY BROOKSA, ALASKA

Zawsze należy szanować Matkę Naturę... zwłaszcza jeśli waży prawie dwieście kilogramów i chroni swoje dziecko.

Matthew Pike obserwował niedźwiedzicę grizzly z odległości pięćdziesięciu metrów. Potężne zwierzę odwzajemniało jego spojrzenie i poruszało lekko chrapami. Jej roczne małe potrącało nosem krzak jeżyn, choć nie był to jeszcze sezon na owoce. Niedźwiedziątko po prostu się bawiło, nieświadome obecności mającego ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu strażnika Agencji Ochrony Ryb i Zwierząt, pocącego się w popołudniowym słońcu. Pilnowane przez matkę małe nie miało się jednak czego obawiać. Jej potężny korpus, pożółkłe zęby i dziesięciocentymetrowe pazury stanowiły wystarczającą ochronę.

Wilgotna dłoń Marta spoczywała na tkwiącym w kaburze przy pasie sprayu z pieprzem. Druga ręka przesuwała się powoli do wiszącego na ramieniu karabinu. Nie atakuj, skarbie... nie rób z tego dnia czegoś jeszcze gorszego. Miał już dziś dość kłopotów ze swoimi psami i musiał je zostawić spętane w obozie.

Niedźwiedzica położyła uszy, lekko odbiła się przednimi łapami w górę i wyprostowała. Była to gra ciałem, przyjmowanie postawy, mającej przestraszyć przeciwnika.

Matt najchętniej rzuciłby się do ucieczki, wiedział jednak, że to sprowokowałoby niedźwiedzicę do pogoni. Zaryzykował krok do tyłu, uważając, by nie nadepnąć na jakąś gałązkę. Miał na nogach stare buty ze skóry łosia, uszyte przez jego byłą żonę,

która nauczyła się tej sztuki od swojego ojca, innuickiego myśliwego. Choć byli trzy lata po rozwodzie, Matt pomyślał o niej teraz z wdzięcznością. Miękkie podeszwy pozwalały mu się bezszelestnie poruszać.

Powoli kontynuował odwrót.

Zazwyczaj, kiedy spotyka się niedźwiedzia w dziczy, najlepszą obroną są hałasy: głośne krzyki, gwizdy - wszystko, co zaniepokoi i skłoni do odejścia lubiącego samotność drapieżnika, ale w przypadku niespodziewanego natknięcia się na samicę z małym na szczycie stromego zbocza reakcja Ursus arctos horribilis byłaby z pewnością zupełnie odmienna: każdy gwałtowny ruch albo odgłos mogły spowodować rozpoczęcie szarży przez matkę. Rocznie na Alasce dochodzi do tysięcy spotkań ludzi z niedźwiedziami, a setki z nich kończą się tragicznie. Zaledwie przed dwoma miesiącami Matt musiał razem z kolegą strażnikiem przepłynąć kajakiem dopływ Jukonu w poszukiwaniu dwóch turystów, którzy wybrali się tratwą i nie wrócili na czas do domu - tylko po to, aby odkryć ich na wpół zjedzone ciała.

Znał się na niedźwiedziach i wiedział, po czym można rozpoznać, że w jakimś miejscu był niedawno grizzly: po świeżym nawozie, wyrwanej i odwróconej darni, podrapanych pazurami drzewach. Zawsze miał zawieszony na szyi gwizdek na niedźwiedzie, a w kaburze przy pasie nosił spray z pieprzem. Nikt z odrobiną oleju w głowie nie wyruszyłby w lasy Alaski bez karabinu, ale dziesięć lat pracy w parkach i na innych terenach tej dzikiej krainy zdążyło nauczyć Matta, że normą jest tu niespodziewane. W tym większym od Teksasu stanie do większości miejsc można było dostać się jedynie samolotem wyposażonym w pływaki, a dzikie tereny stanów znajdujących się bardziej na południe wyglądały przy nim jak Disneylandy: były udomowione, zatłoczone, skomercjalizowane. Tutaj niepodzielnie rządziła przyroda w całym swoim surowym i brutalnym majestacie.

Matt miał oczywiście w tej chwili nadzieję, że uda mu się nie doświadczyć tej brutalności. Kontynuował ostrożny odwrót, a niedźwiedzica nie ruszała się z miejsca. W końcu mały grizzly - jeżeli ważącą siedemdziesiąt kilogramów wielką kulę futra i mięśni można nazwać „małym” - zauważył stojącego w pobliżu obcego. Podniósł się na tylne łapy i przyjrzał człowiekowi. Podrygiwał łbem i kręcił nim na boki, ale te mające wyrażać agresję gesty wyglądały komicznie. Potem zrobił właśnie to, czego Matt obawiał się najbardziej: opadł na cztery łapy i ruszył w jego kierunku - raczej dla zabawy i z ciekawości niż z jakimikolwiek agresywnymi zamiarami. Mimo to człowiekowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo.

Matt nie bał się rocznego niedźwiadka - strzał pieprzem w oczy na pewno by go powstrzymał - lecz reakcja matki była czymś całkiem innym. Jeżeli niedźwiedzica go zaatakuje, pieprz nie będzie dla niej niczym więcej jak tylko przyprawą zmiękczającą mięso. Można też było zapomnieć o strzale w głowę, nawet ze sportowego marlina, którym Matt dysponował - gruba czaszka grizzly odbiłaby pocisk. Nawet strzał prosto w serce nie był dobrym rozwiązaniem - wprawdzie niedźwiedź w wyniku takiej rany po dziesięciu minutach padłby martwy, ale strzelec zamieniałby się już w tym czasie w niedźwiedzie łajno. Jedynym pewnym sposobem unieszkodliwienia grizzly jest strzał w łapy, a kiedy się przewróci - zabicie go kolejnymi strzałami.

Ale choć Matt zdawał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, nie miał ochoty tego robić. Niedźwiedzie grizzly były jego osobistym totemem i symbolem tej krainy. Ponieważ ich liczba spadła już poniżej dwudziestu pięciu tysięcy, nie chciał zabić nawet jednego. W wolnym czasie wędrował po Górach Brooksa, pomagając katalogować i mapować DNA żyjącej w parku narodowym populacji budzących się z zimowego snu niedźwiedzi grizzly, wychodzących właśnie spod pokrywy śniegu. Zbierał próbki włosów, zostawione przez zwierzęta w specjalnych pułapkach, rozmieszczonych w najodleglejszych regionach parku, i układał w nich nowe śmierdzące wabiki zapachowe.

Teraz jednak nie miał wyboru: musiał zabić albo zginąć. Małe radośnie podskakiwało, z każdą chwilą zbliżając się do niego. Niedźwiedzica ostrzegawczo zawarczała, choć Matt nie umiałby powiedzieć, czy było to skierowane do niego, czy do jej potomstwa. Zaczął się odsuwać znacznie szybciej, wymacując stopami teren z tyłu. Strząsnął karabin z ramienia i złapał go w dłoń, a drugą ręką sięgnął do kabury przy pasie po pieprzowy spray.

Kiedy walczył z zamknięciem, za jego plecami rozległo się dzikie ujadanie. Matt spojrzał przez ramię - ścieżką pędził w jego kierunku ciemny kształt, za którym powiewał gruby ogon.

Oczy Matta rozszerzyły się.

- Bane! Nie!

Pies pędził rozjuszony w górę zbocza, z j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin