Lilian Jackson Braun - 06 - Kot, który bawił się w listonosza.pdf

(1269 KB) Pobierz
06 Kot, który bawił się w listonosza
455199269.001.png
Lilian Jackson Braun
Kot, który bawił się w listonosza
Cykl: Kot, który... tom 06
Wydawnictwo: Elipsa
Warszawa 2008
Rozdział pierwszy
Biały mężczyzna około pięćdziesiątki, wzrostu sto osiemdziesiąt siedem centymetrów,
ważący sto cztery kilogramy, o siwiejących włosach i krzaczastych wąsach, otworzył oczy i
zorientował się, że leży na łóżku w jakimś nieznanym sobie pokoju. Leżał spokojnie;
ogarniało go szczególne znużenie. Pozwolił swemu spojrzeniu wędrować bez większego
zainteresowania po pokoju. Można by powiedzieć, że w jego oczach malował się smutek, gdy
spoglądał na metalową ramę w nogach łóżka, okno bez firanek, ściany we wstrętnym kolorze,
telewizor na półce pod sufitem. Drzewo za oknem, poruszane wiatrem, wymachiwało
gałęziami jak szalone.
Niemal słyszał melodyjny głos swojej matki, która mówiła: „Drzewo daje ci znak,
Jamesy. Pomachaj mu rączką jak grzeczny chłopczyk".
Jamesy? Tak mam na imię? To brzmi - nie całkiem tak jak powinno... Gdzie ja
jestem? Jak się naprawdę nazywam?
Pytania te przechodziły mu przez myśl, ale nie budziły niepokoju, towarzyszył im
tylko lekki zamęt w głowie.
Widział obraz starego człowieka noszącego brodę, jak Święty Mikołaj, który stał u
jego wezgłowia i powiadał: „Masz szkarlatynę, Jamesy. Zabierzemy cię do szpitala, żebyś
wyzdrowiał".
Szpital? Czy jestem w szpitalu? Mam szkarlatynę?
Jeśli nawet, to nie przejmował się tym specjalnie, natomiast z wolna zaczęło mu
doskwierać poczucie dyskomfortu, jakby nie dopełnił jakiegoś bardzo ważnego obowiązku,
jakby zawiódł kogoś bliskiego. Może matkę? Zmarszczył czoło i poczuł lekki ból. Uniósł
lewą dłoń i dotknął głowy, okazało się, że jest zabandażowana. Sprawdził inne części ciała.
Niczego nie brakowało i chyba nic nie było złamane, ale poruszenia prawego kolana i łokcia
też ograniczały bandaże. I jeszcze coś dziwnego było z jego lewą dłonią. Doliczył się czterech
palców i kciuka, a jednak coś było nie tak. Dziwne, bardzo dziwne. Westchnął głęboko,
zastanawiając się, czego zaniedbał uczynić.
Do pokoju bezgłośnie weszła jakaś obca kobieta - pulchna, siwa, uśmiechnięta.
- O, obudził się pan! Nieźle pan sobie pospał. Mamy dziś piękny dzień, ale bardzo
wietrzny. Jak pan się czuje, panie Kiu?
Kiu? Jamesy Kiu? Czy tak się nazywam?
Brzmiało to dość nieprawdopodobnie, wręcz absurdalnie. Przesunął dłonią po twarzy,
wyczuł dobrze znajome wąsy i szczękę, którą golił tysiące razy. Aby wypróbować swój głos,
odezwał się do siebie:
- Pamiętam twarz, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska.
- Mojego? Toodle - przedstawiła się kobieta radosnym głosem. - Nazywam się Toodle.
Czy czegoś pan potrzebuje, panie Kiu? Doktor Goodwinter zajrzy tu za kilka minut. Wezmę
dzbanek i przyniosę świeżej wody. Jest pan gotowy na śniadanko? - wychodząc z pokoju,
zawołała jeszcze przez ramię: - Ma pan wolny dostęp do łazienki.
Wolny dostęp. Śniadanko. Toodle.
Obce słowa, które nie niosły ze sobą żadnego sensu. Staruszek z brodą powiedział mu,
że ma szkarlatynę. A teraz ta kobieta, że ma wolny dostęp. Czyżby to była nazwa jakiejś
wstydliwej choroby, z którą trzeba kryć się w łazience? Westchnął znowu i zamknął oczy,
czekając na tego starszego pana z brodą Świętego Mikołaja. Gdy je otworzył, obok jego łóżka
stała młoda kobieta w białym fartuchu i trzymała go za nadgarstek.
- Dzień dobry, kochanie - powiedziała. - Jak się czujesz?
Jej głos brzmiał znajomo, pamiętał jej zielone oczy i długie rzęsy. Na jej szyi wisiał
jakiś przedmiot, ale nie mógł przypomnieć sobie nazwy tej rzeczy.
- Jesteś moim lekarzem? - spytał z wahaniem.
- Tak, a również twoim czymś więcej, o wiele więcej - powiedziała i puściła do niego
oko.
Zaczęły powracać znane uczucia. Czy ona jest moją żoną? A więc jestem żonaty? Czy
zaniedbuję rodzinę? Znów odezwało się to samo poczucie winy, niespełnionego obowiązku,
jakiegoś - ale jakiego?
- Czy ty... czy jesteś moją żoną? - spytał drżącym głosem.
- Jeszcze nie, ale pracujemy nad tym - ucałowała go w czoło tam, gdzie nie było
zabandażowane. - Ciągle jeszcze czujesz mętlik w głowie, co? Ale wkrótce wszystko będzie
w porządeczku.
Popatrzył na swoją lewą dłoń.
- Czegoś tu brakuje.
- Twój zegarek i sygnet zostały umieszczone w szpitalnym sejfie, odbierzesz je, jak
będziesz wracał do domu - wyjaśniła łagodnym głosem.
- A, rozumiem... Dlaczego tu jestem? - zapytał, wciąż zaniepokojony swą tajemniczą
dolegliwością.
- Spadłeś z roweru na Ittibittiwassee Road. Nie pamiętasz?
Ittibittiwassee. Dostęp. Śniadanko. W porządeczku. Jakim językiem mówią ci wszyscy
ludzie? Na wszelki wypadek zapytał:
- To ja mam rower?
- Miałeś, kochany, teraz to już tylko złom. Będziesz musiał kupić sobie porządny
nowy rower z przerzutką.
Złom. Przerzutką. Toodle. Pokręcił bezradnie głową. Odchrząknął i spytał:
- Ta kobieta, która tu była, mówi, że mam wolny dostęp do łazienki. Co to znaczy?
Czy... czy to jest coś w rodzaju...
- To znaczy, że możesz wstać z łóżka, kiedy zechcesz, i pójść o własnych siłach do
łazienki - wyjaśniła lekarka z pogodnym uśmiechem. - Zajrzę tu, kiedy skończę obchód -
ucałowała go raz jeszcze. - Niedługo zjawi się u ciebie Arch Riker. Przyleci do nas z Nizin - a
potem wyszła z pokoju na tych swoich długich nogach, machając mu przyjaźnie ręką.
Arch Riker. Niziny. O czym ona mówi? I kim dla mnie jest? W tej sytuacji niezręcznie
byłoby pytać o imię. Zrezygnował z dalszych dociekań i wzruszył ramionami. Podniósł się z
łóżka i niepewnym krokiem poszedł do łazienki. Tam ujrzał w lustrze smutne oczy, siwiejące
skronie oraz przesadnie wielkie szpakowate wąsy, które rozpoznał. A jednak nadal nie mógł
sobie przypomnieć, jak się nazywa.
Kiedy ta niewiasta, która mówiła, że się nazywa Toodle, przyniosła tacę z czymś, co
nazwała śniadankiem, zjadł żółtawobiałą ciepłą packę, potem dwa brązowe kawałki czegoś
słonego i gumiastego oraz dwa kawałki czegoś chrupiącego, co posmarował mazią czerwoną i
słodką. Przyjemnie było znów się położyć, zamknąć oczy i przestać myśleć.
Otworzył je nagle. U jego wezgłowia stał jakiś mężczyzna - mężczyzna z brzuszkiem,
lekko łysiejący, o rumianej twarzy, którą widział już wiele, wiele razy.
- Skubańcu! - rzekł ciepłym głosem gość. - Ale nas wystraszyłeś! Co ty chciałeś
zrobić? Zabić się, czy co? Jak się czujesz, Qwill?
- Tak się nazywam? Nie pamiętam.
Mężczyzna przełknął ślinę i wyraźnie pobladł.
- Wszyscy twoi przyjaciele nazywają cię Qwill. To skrót od Qwilleran. Jim Qwilleran,
pisze się przez „Q-w".
Pacjent przemyślał tę informację i z wolna skinął głową.
- Nie pamiętasz mnie, Qwill? Jestem Arch Riker, twój stary kumpel.
Qwilleran gapił się na niego bez słowa. Kumpel. Jeszcze jedno niezrozumiałe słowo.
- Dorastaliśmy razem w Chicago. Przez ostatnie kilka lat byłem redaktorem działu
„Daily Fluxion", w którym pracowałeś. Milion razy byliśmy na lunchu w klubie prasowym.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin