Łysiak - Ostatnia kohorta tom 2.rtf

(807 KB) Pobierz

 

Waldemar Łysiak

Ostatnia kohorta

Tom 2

2005


XI.

Gdy zbliżyliśmy się do Vicetii, skąd prowadziła ku wschodowi Via Postumia, Fulviusz chciał ominąć miasto, lecz setnik Adaloald, Got, którego dal nam komes Egfrid, rzekł:

- Panie, tam wśród straży biskupiej służy mój bratanek Liutperd, bystry chłopak. Zezwól mi jechać i pogadać z nim. Wypytam czy szedł przez miasto, albo blisko miasta, wasz wróg, Seranus Cimber, i czy da się w Vicetii uzupełnić zapasy, bo mąki długo już nie starczy, wkrótce będzie krucho.

Fulviusz wyraził zgodę. Adaloald wziął czterech gockich wojów (ci czterej zostali przy nim, gdy reszta danych nam Gotów wróciła już - zgodnie z umową - do Egfrida; opuścili nas koło Ariminum). Pojechał także Rega, i wziął ze sobą mnie tudzież Atenajosa, licząc, że mnich znający gwary barbarzyńców usłyszy w mieście więcej.

Fałszywie noszony przez Adaloalda pierścień króla Teudeberta łatwo uchylał ostrogockie drzwi i bramy, dlatego rychło Got przyniósł Redze wiadomość, że dowódca straży miejskiej i majordom biskupa zezwalają nam stanąć obozem w zakolu rzeki biegnącej meandrami wzdłuż calutkiego podgrodzia. Rega kiwnął głową:

- Uwiadom trybuna, Adaloaldzie. My tu jeszcze będziemy się kręcić, zejdziemy miasto, i przed zmierzchem trafimy do obozowiska.

Nie wiem czy w jego decyzji tkwiło więcej rozwagi (chęci spenetrowania grodu), czy więcej nostalgii (chęci powdychania smrodu miejskiego). Może to drugie, bo nie zaznaliśmy wnętrza gwarnego miasta już od kilku tygodni, i niektórych (mnie również) trawiła tęsknota do urbs. Tutaj bazaltowe chodniki nie były tak szerokie jak w Rzymie, gmachy (piętrowe pudła z kamieni gabińskich) tak wysokie, a wille (rezydencje z marmurów i trawertynów) tak okazałe, dużo widzieliśmy drewna i prowincjonalnej lichoty - lecz jednak było to duże miasto. Rozebrany amfiteatr posłużył biskupom do wzniesienia z pogańskich głazów katedry, dawniej katolickiej, teraz zaś ariańskiej, tudzież pałacu biskupiego. Ulice (itinery dla pieszych i actusy dla fur) tętniły pulsem roju. Zwłaszcza deptaki handlowe wokoło forum, prowadzące wzdłuż niskich ceglanych budynków zawierających sklepy, gdzie wszystkim handlowano; były tu nawet baseny rybne z wodą, którą doprowadzał akwedukt. Rega wypytał o ceny wina, mąki i oliwy; później udaliśmy się do latryny publicznej, którą chłodziła fontanna; następnie zasiedliśmy w gospodzie, by odpocząć od tułaczki i przypomnieć sobie kuchnię wielkomiejską. Dziewki, które zaczepiały każdego gościa, przepędzaliśmy machnięciami rąk, jak przepędza się muchy ze stołu, lecz nikt nie machnął ręką kiedy przysiadł się bezczelny kleryk. Miał lisią gębę, całą cętkowaną od starych wrzodów, i seplenił, bo brakowało mu zębów na środku pyska. Gdyby zobaczył go Marcipor, mruknąłby: - Źle, węsząc kłopoty. Kleryk zagadnął Atenajosa obcesowo:

- Salve* [* - Bądź pozdrowiony (łac).], braciszku! Widać, żeś świeżo przybyły, bom ja tutejszy i wszystkich tutaj mnichów znam, rudych także...

Zawiesił głos, czekając odpowiedzi. Avis wytrzeszczył nań wzrok i spytał:

- Wolisz wino słodkie nocą, czy wiatr północny o poranku?

Tamten zdębiał, a Rega burknął:

- Zostawcie go, dobry człowieku, to wariat.

Intruz zwęził chytre ślepia:

- Ale nietutejszy wariat! Tutejszych znam co do jednego...

- Nietutejszy, wędrowny.

- Wędrowny wariat, no, no! Przebrał się w habit dla hecy wędrownej, czy dla hecy wariackiej?

- Nie, to biedny mnich, któremu złośliwe fata pomieszały rozum. Jego klasztor spalono.

- Który klasztor?

- Qho - rzekł Avis.

- Co on gada? - spytał intruz.

- Powiedział nazwę swego monasteru.

- Znam wszystkie klasztory. Takiego nie ma.

- Może i nie ma - wzruszył ramionami Rufus. - Ja nie znam się na klasztorach. Spotkaliśmy biedaka w drodze i razem wędrujemy.

- A dokąd?

- Dokądkolwiek. Gdzie bogowie prowadzą.

- Bogowie? Jednego czcimy Boga, jednego jedynego na niebie i ziemi, wszechobecnego Stworzyciela... - uśmiechnął się znowu tamten. - Mówiąc o bogach, wskazujesz, wędrowcze, ilu pogańskich bogów?... Toż przecie tylko pogaństwo dawnej Romy mnożyło bogów. Czyżbyś uprawiał bałwochwalstwo?

- Skąd! - prychnął Rega. - Mówię o dwóch Bogach: o Chrystusie i o Jego Przedwiecznym Rodzicielu. Dwóch to chyba liczba mnoga, klecho? Mam prawo!

Palnął błąd, choć zdawało mu się, że wybieg jest celny. Kleryk pokazał resztki zębów, tym razem już się nie śmiejąc:

- Tu nie rządzi katolickie prawo papieża o Trójcy Świętej, lecz nasze ariańskie kościelne prawo o jedynym Bogu, które neguje boskość Chrystusa, przybłędo! A już wywoływanie dawnych rzymskich bóstw jest tu karane gardłem!

Rega chwycił kubek, łyknął wina i udając lekko podchmielonego starał się wybrnąć z sytuacji:

- Czepiasz się gminnych słów, przyjacielu! Kiedy ktoś westchnie: - O bogowie!, wlepisz mu bałwochwalstwo? Tak się potocznie gada! Gdy ja ci rzeknę, iż wędrując śpimy często sub Jove* [* - Pod Jowiszem, czyli pod gołym niebem (łac).], weźmiesz mnie za czciciela Jowisza, klecho? To bez sensu.

- Wielobóstwo jest bez sensu! - wyseplenił wściekle tamten.

- Całkowicie się w tej kwestii z tobą zgadzam - przytaknął Rufus. - Mnogość wiar czyni jakby żadnej wiary nie było. Masz rację. Napij się z nami.

- Innym razem... - rzekł kleryk, wstając. - Czas mi już. Darujcie, żem zaczepił was i zagadał, ale to z ciekawości jeno, bom zoczył nowego mnicha w grodzie... Szczęśliwej wędrówki.

- Wolisz hodować gołębie, czy pryszcze na gębie? - spytał go rymem Atenajos.

Dziobata twarz kleryka pobladła jak uderzona, lecz nic nie rzeki, tylko odwrócił się gwałtownie i wyszedł z gospody.

- To mi brzydko zalatuje - mruknął Rega. - Zmykajmy stąd. Nie frontem, przez podwórzec!

Wymknęliśmy się tyłem, od tyłu weszliśmy też do stajni, i czym prędzej ruszyliśmy w stronę rzeki, by szukać obozu. Gdy zbliżyliśmy się ku jej brzegom, ujrzeliśmy obóz Fulviusza na wyspie! Między brzegiem a obozem biegł nurt rzeki! Przy samym brzegu warowała hurma grodzkich łuczników i kopijników, ni podejść. Chcieliśmy się cofnąć, lecz było za późno, bo opadł naszą trójkę rój jeźdźców.

- Z siodeł! - ryknął ich setnik do nas.

Kilka chwil później, otoczeni grodzką strażą, człapaliśmy już ku miastu, mając dłonie związane sznurami na plecach. Przez całą tę drogę eskortujący gadali między sobą, mocno podnieceni, lecz i uradowani, bo coraz to trzęśli się od śmiechu. Korzystając z tego, Rufus szepnął do mnie i do Atenajosa:

- Gdy wezmą na spytki, mówcie, że...

- Milcz! - syknął Atenajos.

- Chcę was tylko ostrzec, iż...

- Zamilknij, pyskaczu!

- Dlaczego?

- Wolisz żuć, czy wiedzieć? Przeszkadzasz!

Wtedy zrozumiałem (Rega zrozumiał również), że widocznie dziesiętnik i jego żołdacy gadają coś ważnego, a mnich znający gocką mowę chce tego dalej słuchać.

Doprowadzono nas do lochu pod biskupim pałacem. Była to piwnica rotundy, krągła przestrzeń z żelaznymi pierścieniami w murach. Każde kółko miało łańcuch, który kończył się obręczką zakładaną powyżej stopy więźnia. Łańcuch zezwalał ruszać się na boki i ku środkowi klepiska, gdzie stal dzbanek z wodą i gdzie stawiano jedną brudną michę z jadłem dla wszystkich trzymanych tutaj więźniów. Kiedy nas tam wepchnięto, rozwiązano i przykuto do szorstkiego muru, piwnica była prawie pusta, gościła jednego tylko nieszczęśnika, wyschniętego staruszka o długiej białawej brodzie, śpiącego lub półżywego, bo nawet się nie ruszył, choć żołnierze czynili hałas. Nim sobie poszli, strażnik więzienny, utykający ciężko garbus gigantycznej postury, zakluczył nam łańcuchowe obręczki wokół kostek, uwiesił przy pasie klucz kajdanowy i wskazał dłonią dzban, bez słowa, ale to miało znaczyć: tutaj jest picie. Chciało mi się pić, gardło spierzchło mi ze strachu, wszakże nie mógłbym przełknąć ani dwóch kropel, zbytnio mnie mierził smród odchodów białowłosego więźnia. Strażnik stąpnął ku wyjściu za żołnierzami, lecz wtedy mnich raptownie ucapił jego nogi, skamląc:

- Panie, jam człek niewinny, wczoraj dopiero poznałem tych ludzi, puśćcie mnie, a ja się wywdzięczę bez targu!

Garbus oswobodził prawą nogę i uniósł, by kopnąć mnicha, lecz opuścił ją wolno, gdyż usłyszał pytanie:

- Chcecie złoto, czy może srebro z rubinami?

Żołnierze też stanęli jak wryci, zerkając ciekawie. Garbus poderwał Atenajosa, przyciągnął do siebie i warknął:

- Gdzie to masz?!

- Jeszcze nie mam, panie, lecz zaraz będę się tu modlił o łaskę bożą dla wykupu, tedy muszę wiedzieć o co konkretnie mam się modlić: wolicie złoto, czy raczej srebro i szlachetne kamyki? Może turkusy?

Gockich żołdaków porwał śmiech, zaś garbus rzucił mnichem na klepisko jak lalką, splunął i wyszedł z lochu. Wyjście nie było kluczone, nie miało drzwi oraz krat, same łańcuchy u nóg starczały. Tuż za wyjściem znajdowało się pomieszczenie strażnika pilnującego przykutych więźniów. Czasami zerkał uważnie do kolistego wnętrza, lecz później nie było go widać; mogliśmy tylko słyszeć jego kroki, gdy odchodził gdzieś na chwilę, jego zęby, gdy żarł, i jego wargi, gdy siedział pogwizdując.

Los Fulviusza i los Kornelii trapił mnie wtedy bardziej niż mój własny. Relacja Atenajosa mroziła krew: wszyscy wpadli w pułapkę chytrze zastawioną przez Gotów. Słowa, niby błahe, a ciężkie jak kamienie: cypel, grobla, śluza, wyspa, kwarantanna, sak dla szczurów, oraz inne, które mnich łowił z dialogu eskorty kiedy nas prowadzono. Szczegóły poznaliśmy później od Fulviusza i od Marcipora, więc dzisiaj mogę zdać sprawę szerzej niż ją kwitował Marcipor swym - Źle!, chociaż to słówko celnie określało stan faktyczny:

Wskazano trybunowi jako plac do biwakowania łachę nadbrzeżną - rodzaj cypla tworzonego przez rzeczny meander. Fulviusz nie wiedział, iż w Vicetii było to miejsce kwarantanny zwane wyspą zapowietrzonych. Pozwalało się odciąć nurtem rzeki od brzegu, dzięki uniesieniu śluz grobli biegnącej milę dalej, i wtedy cypel stawał się wyspą. Niegdyś separowano tam trędowatych, lub zadżumionych, lub uciekinierów bądź kupców z terenu nękanego epidemicznym choróbskiem. Spuszczoną tak właśnie wodą odcięto Fulviusza. Była to woda niezbyt głęboka i nie nazbyt porywista, mógłby ją konnicą przekroczyć, lecz bez piechoty i bez wozów, a do tego płynąca jazda stanowiłaby łatwy cel dla gockich łuczników pilnujących linii brzegowej. Znalazł się tedy w wilczym dole, jak schwytany basior.

- Po co to zrobili? - zapytałem.

- Czekali - domyślił się Rega.

- Istotnie, czekali - przytaknął Atenajos. - Czekali na wyznawców Marsa, Jupitera tudzież innych olimpijskich bożków. Ktoś im zapodał, że na północ zdążają bałwochwalcy reaktywujący greckie i starorzymskie wielobóstwo...

- Seranus Cimber! - zgadł znowu Rega. - Musiał tutaj być przed nami, i musiał już się dowiedzieć, że ściga go Valerianus, dlatego podbechtał lub kupił tutejszą hierarchię ariańską!

- Biskup tutejszy to drań, a zwie się Honorius - rzekł mnich. - Goci mówili, iż tępi wszelkie ślady wielobóstwa jak zarazę.

- Typowy ariański fanatyk! - zezłościł się Rufus. - Tępi resztki wyznawców Olimpu, bo coś musi tępić jako krwawy apostoł, gdy nie umie zdusić pogaństwa we własnym plemieniu, gdzie tylko górne warstwy przyjęły nową wiarę, doły zaś dalej czczą cichcem bałwana praojców, drewnianego, leśnego, swojskiego! Denuncjując nas fałszywie, Seranus rzucił temu biskupowi żer, by świątobliwy mąż mógł wyprawić ariańskie igrzyska dla tłumu! Jeśli jakimś cudem wyjdę stąd cało, Seranus mi zapłaci, zemszczę się okrutniej niż planowałem!

- Wyjdziesz dzisiaj... - mruknął Atenajos. - Tylko czy dojdziesz? Grożąc zemstą, obrażasz Chrystusa Pana. Lepiej się módl.

- Modlę się jedynie do bogiń zemsty!! - zgrzytnął Rega. - Skąd wiesz, iż wyjdę dzisiaj, ptakolubie? Ptakiem nie jestem, nie wyfrunę stąd.

- Ja cię wyzwolę, więc nie turbuj swego kalafiora, wkrótce będziesz wolny. Ale tylko skrucha oraz łaska Pańska mogą wyzwolić cię spod jarzma grzechu. Zemsta jest grzechem!

Rufus chciał przeczyć, gdy raptownie dobiegł nas z boku głos leżącego starca:

- Młody ma słuszność! Chrystus prawił: - Pomstę osławcie mnie!.

Przypomnieliśmy sobie, że nie tkwimy tu sami, i dowiedzieliśmy się, że nasz więzienny kompan to nie trup. Białobrody dźwignął łokciem swe wychudłe członki i usiadł, powtarzając:

- Pan mówi: - Zemsta jest moja!.

- Mówi, mówi!... - przytaknął kwaśno Rega. - Mówi też: - Będziesz miłował nieprzyjacioły swoje.

- Prawda, że i tak nauczał.

- Vulgo: mam miłować łotrów?... Przestańcie mnie rozśmieszać, twój Chrystus i ty! Gdybym miłował nieprzyjaciół moich, dawno bym przez nich gryzł ziemię!

- Zatem negujesz władztwo Chrystusa Pana? - spytał białobrody.

- Neguję wszystkich idoli, których cudowną sferę głoszą kapłani wszystkich kultów. Ale nawet gdybym chciał bić pokłony bogom, prędzej wybrałbym Jowisza niż Chrystusa. Wolę siłę od słabości, ideę walki od nauki pokory, prawo sprawiedliwego rewanżu od manii bezwarunkowego miłosierdzia, Chrystianizm to niemęska rzecz. To religia dla niewolników, płaczków i bab. Żadne twoje argumenty, starcze, nie przekonają mnie do twego idola.

- Nawet ten, że gdybyś prowadził się niczym Chrystus, uznano by cię za człowieka przyzwoitego, a gdybyś żył niczym Jowisz - byłbyś gwałcicielem, wiarołomcą, krzywoprzysiężcą, cudzołóżcą, mordercą i przeniewiercą? - spytał cierpko białobrody.

- Teraz wiem za co tu siedzisz, staruchu. Za demagogię.

- A ty za unikanie odpowiedzi, bezbożniku? Która droga lepsza, Chrystusowa czy Jowiszowa?

- Obie mi nie pasują. Żeby naśladować Chrystusa czy też Jowisza, musiałbym mieć pociąg do wstrzemięźliwości abnegackiej lub do rozpasania gromowładnego, a ja zawsze chcialem być tylko wolnym człowiekiem, który nie prześpi jedynego danego mu życia - wyjaśnił Rufus. - Urok życia polega na swobodzie i folgowaniu własnym słabostkom, a tego twój Bóg zabrania swoimi przykazaniami. Wrogowi nie można oddać uderzenia, lecz trzeba bijących krzywdzicieli kochać serdecznie; poplotkować żartobliwie nie wolno, bo to zaraz rzucanie fałszywego świadectwa; spojrzeć ku żonie sąsiada też nie wolno, aby nie zgrzeszyć pożądaniem żony bliźniego swego; et cetera, et cetera. Nie patrz, nie piśnij, nie pomyśl, nie dotknij, umartw się na wiór! Czy w tej waszej religii jest coś ludzkiego?

- Jest. Nie ma przykazania zabraniającego gardzić głupim dywagowaniem!

Ten złośliwy komentarz rzucił Atenajos. I odwróciwszy gniewny wzrok od Rufusa, zwrócił się do starca:

- Wybacz mu, bracie, bo on nosi kalafior wewnątrz głowy, a diabła ma w sercu.

- Nie wierzę, by twój towarzysz miał diabła w swoim sercu - szepnął starzec. - On ma tam pustkę, gdyż nie przyjął daru Bożego... Religia jest darem, cudownym darem, innym niż dary-przedmioty. Dar-przedmiot prędzej czy później traci swą siłę, kiedy się już opatrzy, bo istota tej siły tkwiła nie w przedmiocie ofiarowanym, lecz w krótkiej radości dostawania daru. Tymczasem siła daru wiary tkwi w codziennym szczęściu zwracania się ku Opatrzności Bożej i myślą, i modlitwą, z tą ufnością dziecka, któremu sieroctwo nigdy nie zagrozi, mimo wszelkich przeciwności losu.

Wówczas ja odezwałem się pierwszy raz do tego starca:

- Mówisz mową kapłanów, starcze...

- Jestem kapłanem, synu. Jestem ksiądz Damian z kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy. To cztery mile od Vicetii. Ale mój kościół już zniszczono...

- Ten go zniszczył, który cię uwięził?

- Biskup Honorius? Nie, aczkolwiek przez jego wrogość się to stało. Uwięził, bo nie chciałem zdjąć Chrystusa z ołtarza, gdzie prócz Chrystusa nie było nikogo innego. Dla arian Chrystus nie jest Bogiem, więc Honorius nazwał mnie bluźniercą i rzucił do tiurmy. Nim wprowadził do kościoła swoich kapłanów i stróżów, jacyś dzicy poganie leśni ograbili świątynię i dali ją płomieniom. Wytknął mi, że to moja wina, czy może wprost sprawka moich ludzi. A ja mu odparłem, że tylko on jest tu winny, lecz nie zwycięży, bo prędzej gwiazdy zgasną na niebie niźli Chrystus Pan zniknie z niebios.

- Długo cię będą trzymali tutaj?

- Nie wiem, może i do zgonu samego... Przynieśli mi tu pergamin, inkaust i pióro, bym się pokajał tym piórem, dając pisemne świadectwo mego błędu. A jam napisał tylko cztery zdania: I będzie jeden król na ziemi oraz w niebie - Jezus Chrystus. Miłosierdziu Chrystusa Pana Wszechmogącego polecam w każdej modlitwie twoją osobę, Honoriuszu. Módl się doń, a On ci wybaczy. Dlatego mnie tu trzymają, bym skruszał.

- Skruszałeś już na ciele mocno, tylko jeszcze nie na duchu - prychnął Rega. - Modlisz się bez przerwy, lecz twój wszechmogący Pan jakoś nie zsyła tu zastępu aniołów wybawców. Czymże jest pustka mojego serca, którą tak biegle gromisz, wobec pustki w niebiosach, ku której kierujesz błagania, klecho? Wszyscy jesteście sierotami. Wołacie do bezkresnej dziury w niebie, i możecie żebrać tak ile sił, a nikt stamtąd nie odezwie się, nie odpowie chociażby jednym słowem, nie da wam znaku. Bóg jest wyłącznie ziemską chimerą, konieczną gwoli tłumienia lęku przed pośmiertną nicością, i gwoli łatania kalekiej wiedzy ludzkiej. Ludzie są śmiertelni dlatego, że są żywi, zaś religijni są dlatego, że są śmiertelni. To strach. Drugim areałem Pana Boga jest ignorancja naszego gatunku. Podobno tylko wszyscy ludzie wiedzą wszystko. Tak mówi porzekadło, lecz głupio mówi. To bzdura, bo nawet mędrcy i uczeni nie znają mnóstwa aspektów bytu i kosmosu, nie rozwikłali wielu zagadek otoczenia, nie przejrzeli natury dogłębnie. Gdzie tylko uderzają głową o mur tajemnicy - gdzie widzą problem, którego zgłębienie przerasta możliwości rozumu, gdzie zaskakuje ich dziwność, której nie potrafią wytłumaczyć racjonalnie - tam jako siłę sprawczą przywołują magiczną ingerencję Pana Boga. Bóg jest cudownym zapchajdziurą wszelkich luk w rozpoznawaniu mechanizmów świata i mrocznych głębin życia ludzkiego. To tyle.

- Ejże! Nie zapomniałeś o czymś? - spytał Atenajos.

- O czym?

- O roli diabła, bezbożniku. Brak wiary w istnienie Boga nie przeszkadza ci chyba wierzyć w istnienie diabła? Kłopot z tym, że kto wierzy w istnienie diabła, nie może serio negować istnienia Pana Boga.

- Wierzę jedynie, iż diabeł lepiej przystaje do człowieka niźli Bóg.

- Twierdzisz więc, że natura ludzka jest zła, bardziej diabelska niźli bogobojna i bogolubna, czy tak?

- Nie tak, głupku, myślę o współdziałaniu! - rzucił Rega kpiąco, przyjmując złośliwą konwencję wymiany ciosów z mnichem. - Pan Bóg człowiekowi nie pomaga być dobrym i szczęśliwym, każe mu się samemu zmagać, samemu uruchamiać i kultywować silną wolę, ciężką pracę, hart ducha. A diabeł jest zawsze gotowy cię wesprzeć w dawaniu folgi słabościom, w popełnianiu grzechów, łamaniu zakazów, we wszelkim czynieniu zła. I robi to - kusi i pomaga. Interweniuje, a Pan Bóg sobie śpi. To kwestia zaangażowania w dzieło, mnichu. Kiedy biskup, dziś lub jutro, weźmie cię na spytki - diabeł mu dopomoże, a tobie nikt nie pomoże. Chciałbym być obok, gdy zapytasz ekscelencję co woli: siusianie w kucki czy upal?

- Rozważę z nim dużo głębsze sprawy, bo to bez wątpienia człek głębszy aniżeli ty, panie Rego, wytwórco pętelkowych siodłanych rzemyków.

- Rozważ więc z nim istotę Qho, rudy jarmarczny kuglarzu.

- Jeśli tylko zechce...

- Cóż to jest Qho? - zapytał białobrody kapłan.

- Wszystko - odparł po swojemu Avis.

- Wszystko? Czyli co?

- Czyli absolut absolutny, proszę księdza! - roześmiał się Rufus. - Ogień i woda, duch i materia, dobro i zło, łącznie metafizyczna równowaga, w której plus i minus tworzą wspólne zero bytu i opatrzności ptasiej.

- Dlaczego ptasiej?

- A z tym pytaniem to już nie do mnie, proszę księdza. Białowłosemu może to wyłuszczyć jedynie czerwonowłosy. Chciałem rzec: czerwonopióry. Aczkolwiek sam uważa, iż jest czerwonoskrzydły i dlatego kalafioroodporny.

Cała ta paplanina stawała się coraz bardzie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin