Zola Emil - ZDOBYCZ.doc

(1331 KB) Pobierz

 

Zola Emil

ZDOBYCZ

 

 

 

I

W drodze powrotnej, wtłoczona między inne pojazdy sunące brzegiem jeziora, kolaska musiała zwolnić, a w pewnej chwili nawet przystanąć, taki utworzył się zator.

Na październikowym niebie, jasnoszarym, pociętym nad horyzontem wąskimi pasmami chmur, zachodziło słońce. Ostatni jego promień, ześlizgując się z odległego gąszczu drzew koło kaskady, oblewał przyblakłą czerwienią długi rząd znieruchomiałych pojazdów. Błyski złota, rozsiewane migotliwie przez koła, zdawały się zastygać wyżej w postaci jasnożółtych linii obrzeżających ściany kolaski, w której błękitnym pudle odbijały się fragmenty krajobrazu. Wyżej, w pełni rudawego blasku oświetlającego ich od tyłu i zapalającego ognie w mosiężnych guzikach płaszczy z pelerynkami, zwieszających się z kozła, stangret i lokaj — w szafirowej liberii, piaskowych spodniach i kamizelkach w żółte i czarne prążki — tkwili sztywno, poważni i cierpliwi, jak przystało służbie z dobrego domu, której byle zator na drodze nie zdoła wyprowadzić z równowagi. Ich kapelusze, ozdobione czarnymi kokardami, miały w sobie wielką godność. I tylko konie, para wspaniałych gniadoszów, parskały z niecierpliwości.

— Popatrz — odezwał się Maksym — Laura d'Aurigny, tam, w tamtym powozie... No spójrz, Renato.

Renata uniosła się lekko i przymrużyła oczy z tą czarującą minką, której przyczyną był słaby wzrok.

— Myślałam, że czmychnęła — odparła. — Zmieniła kolor włosów, nieprawdaż?

— Tak — podjął Maksym ze śmiechem — jej nowy kochanek nie znosi rudych.

Renata, pochylona do przodu, z dłonią wspartą o niskie drzwiczki

kolaski, patrzyła, otrząsnąwszy się ze smutnego zamyślenia, w jakim trwała od godziny, milcząca, wyciągnięta w głębi pojazdu Biby rekonwalescentka na szezlągu. Ubrana była w bladolila jedwabną suknię z fartuszkiem i tuniką przybraną szerokimi plisowanymi wolantami i biały sukienny płaszczyk z wyłogami z biadolila aksamitu; wyglądała w tym niemal wyzywająco. Jej dziwne, jasnopłowe włosy, przypominające kolorem śmietankowe masło, wymykały się swobodnie spod małego kapelusika ozdobionego pękiem bengalskich róż. Nie przestawała mrużyć oczu z miną impertynenckiego chłopaka: czyste czoło przecinała głęboka zmarszczka, górna warga wysunęła się do przodu jak u nadąsanego dziecka. Potem, ponieważ źle widziała, wzięła binokle, męskie binokle w szylkretowej oprawie, i nie nakładając ich, tylko trzymając je w dłoni, przyglądała się grubej Laurze d'Aurigny bez skrępowania, z doskonałym spokojem.

Pojazdy nie ruszyły jeszcze. Pośród jednolitych ciemnych plam powozów, których bardzo dużo znalazło się w Lasku tego jesiennego popołudnia, tu i ówdzie połyskiwał zrąb szyby, wędzidło, srebrny uchwyt latarni, galony lokaja na koźle. Gdzieniegdzie, w jakimś odkrytym landzie zamigotała barwna smuga materiału, skrawek sukni kobiecej, z jedwabiu lub aksamitu. Powoli nad całym tym wygasłym, zastygłym rozgwarem zapanowała wielka cisza. Siedzący w głębi pojazdów słyszeli rozmowy przechodniów. Wymieniano milczące spojrzenia, nikt się już nie odzywał, oczekiwanie przerywał tylko chrzęst uprzęży i postukiwanie niecierpliwych kopyt końskich. W dali zamierały niewyraźne odgłosy Lasku.

Mimo późnej pory roku zjawił się tu cały Paryż: księżna de Sternich w huitressorts; pani de Lauwerens w wiktorii o nieskazitelnym zaprzęgu; baronowa de Meinhold w zachwycającym jasnobrązowym kabriolecie; hrabina Wańska i jej srokate kuce; pani Daste ze swymi słynnymi karymi; pani de Guende i pani Teissiere w koczu; mała Sylwia w ciemnoniebieskim landzie. I jeszcze don Carlos, w żałobie, ubrany jak zawsze na modłę antyczną i uroczystą; Selim pasza, w fezie, ale bez guwernera; diuszesa de Rozan, w coupeegoiste, hrabia de Chibray w dogkarcie; pan Simpson w nieskazitelnym mailkoczu; cała kolonia amerykańska. Wreszcie dwóch akademików we fiakrach.

Pierwsze pojazdy wyplątały się z zatoru i wkrótce cały korowód

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

począł toczyć się łagodnie. Było to jakby przebudzenie. Zapaliło się tysiące ruchomych blasków, bryzgi światła skrzyżowały się na kołach, z uprzęży wstrząsanej przez konie trysnęły iskry. Na ziemi, na drzewach kładły się szerokie refleksy szyb. Ten migot uprzęży i kół, lśnienie lakierowanych drzwiczek rozjarzonych czerwienią zachodu, żywe nuty różnobarwnych liberii odcinających się wysoko na tle nieba i bogatych toalet wyłaniających się z wnętrza pojazdów, wszystko to uniesione zostało w jednostajnym, głuchym szumie, któremu rytm nadawały kopyta końskie. I sznur zaprzęgów ruszył w tym samym co przedtem rozgwarze i lśnieniu, nieprzerwany i wartki, jak gdyby pierwsze powozy pociągnęły za sobą wszystkie inne.

Renata poddała się lekkiemu szarpnięciu kolaski i opuszczając binokle, z powrotem wyciągnęła się na poduszkach. Gestem osoby zziębniętej podciągnęła skórę niedźwiedzią wypełniającą wnętrze pojazdu jedwabistym, śnieżnym kobiercem. Jej dłonie w rękawiczkach zanurzyły się w przytulnym futrze o długiej, kręconej sierści. Zrywał się wiatr. Łagodne październikowe popołudnie, które przydając Laskowi wiosennego wyglądu ściągnęło tutaj wielkie damy w odkrytych powozach, kończyło się groźbą przejmującego chłodem wieczoru.

Młoda kobieta trwała przez chwilę skulona w cieple swego kącika, poddając się rozkosznemu kołysaniu wszystkich tych kół, co toczyły się przed nią. Później, unosząc głowę w stronę Maksyma, który spokojnie rozbierał wzrokiem kobiety rozparte w sąsiednich powozach i landach, spytała:

Więc naprawdę ona ci się podoba, ta Laura d'Aurigny? Zachwycaliście się nią wtedy, jak ogłoszono sprzedaż jej brylantów!... A propos, widziałeś naszyjnik i egretę, które twój ojciec kupił mi na tej licytacji?

Młoda kobieta wzruszyła lekko ramionami.

— Trzeba przyznać, że ojciec zgrabnie bierze się do rzeczy — nie odpowiadając na pytanie rzekł Maksym z niedobrym śmiechem.

— Potrafi jednocześnie spłacić długi Laury i ofiarować brylanty żonie.

— Ty urwisie! — szepnęła z uśmiechem.

Lecz młody człowiek wychylił się odprowadzając wzrokiem jakąś damę, której zielona suknia zainteresowała go. Renata opuściła

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

głowę i przymknąwszy powieki spoglądała leniwie to na jedną, to na drugą stronę alei, nic nie widząc. Na prawo przesuwały się łagodnie zarośla, niskie drzewa o porudziałych liściach i wątłych gałązkach; drogą przeznaczoną dla jeźdźców coraz to przemknęła jakaś męska sylwetka wcięta w pasie, a spod kopyt galopujących wierzchowców wzbijały się obłoczki sypkiego piasku. Na lewo, u stóp chylących się ku niemu trawników, przeciętych tu i ówdzie kwietnikami lub gęstwą krzewów, spało jezioro, czyste jak kryształ, nie skażone śladem piany, odcięte wyraźnie po brzegach rydlem ogrodnika. Z przeciwległej strony tego jasnego zwierciadła dwie wyspy złączone, niby szarą kresą, mostem, wznosiły swe wdzięczne, skaliste pobrzeża, kreśliły na pobladłym niebie teatralne linie świerków i innych drzew o upartym listowiu, którego czarna zieleń odbijała się w wodzie podobna do frędzli u zasłon kunsztownie udrapowanych po brzegach horyzontu. Zakątek ten, tę dekorację jak gdyby świeżo wymalowaną, spowijał lekki cień, niebieskawy opar, do reszty przydając jej subtelnego czaru, pozorów rozkosznej ułudy. Na drugim brzegu, Chalet des Iles, jakby świeżo polakierowany, lśnił jak nowa zabawka; wstęgi żółtego piasku, wąskie alejki, które wiły się dokoła jeziora między żelaznymi prętami w kształcie gałęzi, naśladującymi wiejskie szpalery, odcinały się jeszcze dziwaczniej o tej godzinie zmroku od złagodniałej zieleni wody i traw.

Przyzwyczajona do kunsztownego wdzięku tych miejsc, Renata, na nowo poddając się znużeniu, całkowicie opuściła powieki, spoglądała już tylko na swe wąskie palce, wokół których niby na wrzeciona nawijały się długie pasma niedźwiedziej sierści. Lecz nagły wstrząs zmącił regularny trucht ciągnących rzędem pojazdów. Podniósłszy głowę Renata pozdrowiła dwie młode kobiety wyciągnięte jedna obok drugiej w miłosnym rozmarzeniu; ich huitressorts opuszczał właśnie z wielkim hałasem aleję nad brzegiem jeziora, aby oddalić się jedną z bocznych alei. Markiza d'Espanet, której mąż, podówczas adiutant cesarza, przyłączył się niedawno z hałaśliwą ostentacją do grona zadąsanej starej szlachty i razem z nią skompromitował, była jedną z najświetniejszych dam Drugiego Cesarstwa; towarzyszka jej, pani Haffner, poślubiła słynnego przemysłowca z Kolmaru, po wielekroć milionera, z którego Cesarstwo zrobiło polityka. Renata znała jeszcze z pensji obie te nierozłączki, jak o nich dowcipnie mówiono, i nazywała je po imieniu:

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Adelina i Zuzanna. Uśmiechnęła się do nich i miała już wtulić się z powrotem w swój kącik, gdy śmiech Maksyma zmusił ją, aby odwróciła głowę.

— Nie, doprawdy, wcale mi nie jest wesoło, nie śmiej się, to nie są żarty — odezwała się, widząc, że młody człowiek z drwiną obserwuje jej przygnębienie.

— Ktoś ma wielkie zmartwienie, ktoś jest zazdrosny — odparł Maksym komicznym tonem.

Wydała się zaskoczona:

— Ja, zazdrosna! — rzekła; — A to z jakiego powodu?

A później przypominając sobie jakby, dorzuciła z pogardliwą miną:

— Ach, tak, gruba Laura! Daj spokój, ani mi to w głowie. Jeżeli Arystydes — tak jak to wszyscy dajecie mi do zrozumienia — spłacił długi tej dziewczyny i oszczędził jej przez to wyjazdu za granicę, to znaczy, że mniej jest przywiązany do pieniędzy, niż przypuszczałam. Odzyska dzięki temu względy u dam... Poczciwiec, zostawiam mu całkowitą swobodę.

Uśmiechała się, wymówiła „poczciwiec" tonem pełnym przyjaznej obojętności. I nagle na nowo Sposępniała, wodząc dokoła beznadziejnym wzrokiem kobiety, która nie wie, czym by się rozerwać, szepnęła:

— Och, bardzo bym chciała... Ale nie, nie jestem zazdrosna, nie jestem ani trochę zazdrosna.

Urwała, wahając się.

— Widzisz, ja się nudzę — powiedziała nagle, szorstko. Umilkła, zacisnąwszy wargi. Rząd pojazdów sunął wciąż wzdłuż

jeziora równym truchtem: przypominało to łoskot odległego wodospadu. Na lewo, między wodą i szosą, wznosiły się nieduże skupienia zielonych drzew o pniach wąskich i prostych, tworząc niezwykłe pęki kolumienek. Na prawo zarośla i krzewy znikły. Lasek rozprzestrzenił się szeroką murawą, niezmierzonym kobiercem traw, spośród których tryskały tu i ówdzie kępy wysokich drzew. Pasma zieleni ciągnęły się jedne za drugimi, lekko pofalowane aż do bramy de la Muette. Bardzo daleko widać było jej niską kratę, podobną do strzępka czarnej koronki, rozpostartego tuż nad ziemią. Na zboczach, we wgłębieniach terenu, trawa była zupełnie niebieska. Renata spoglądała nieruchomym wzrokiem, jak gdyby to 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

rozszerzenie się widnokręgu, te miękkie łęgi nasiąkłe wieczornym powietrzem dały jej odczuć w sposób bardziej dojmujący pustkę własnej istoty.

Po chwili milczenia powtórzyła z akcentem głuchego gniewu:

— Och, nudzę się, śmiertelnie się nudzę!

— Wiesz co, wcale nie jesteś zabawna — powiedział spokojnie Maksym. — To wszystko nerwy, zaręczam ci.

Młoda kobieta cofnęła się gwałtownie w głąb pojazdu.

— Tak, to nerwy — odparła sucho. A później przybrała ton macierzyński:

— Starzeję się, drogie dziecko; niedługo skończę trzydziestkę. To straszne. Nic mi nie sprawia przyjemności... Jak miałam lat dwadzieścia, żebyś ty wiedział...

— Czy po to zabrałaś mnie ze sobą, żeby mi się wyspowiadać? — przerwał młody człowiek. — To by okropnie długo trwało.

Przyjęła tę impertynencję z nikłym uśmiechem, jak dąsy rozpieszczonego dziecka, któremu wszystko wolno.

— I ty się jeszcze skarżysz! — ciągnął Maksym. — Wydajesz przeszło sto tysięcy franków rocznie na toalety, mieszkasz w olśniewającym pałacu, masz wspaniałe konie, wszystkim dyktujesz swoje kaprysy, gazety piszą o każdej twojej nowej sukni jak o wydarzeniu pierwszej wagi. Kobiety ci zazdroszczą, mężczyźni oddaliby dziesięć lat życia, byle tylko móc ucałować czubki twoich palców... Prawda?

Przytaknęła ruchem głowy zamiast odpowiedzi. Ze spuszczonymi oczyma znów zaczęła nawijać na palce pasma niedźwiedziej sierści.

— Nie bądź za skromna — podjął Maksym. — Przyznaj otwarcie, że jesteś jednym z filarów Drugiego Cesarstwa. Między sobą możemy mówić takie rzeczy. Wszędzie, w Tuileriach, u ministrów, u zwykłych milionerów, wszędzie — od góry do dołu — panujesz niepodzielnie. Nie ma takiej rozrywki, której byś nie zaznała, i gdybym śmiał, gdyby nie powstrzymywał mnie szacunek, jaki ci jestem winien, powiedziałbym...

Przerwał na chwilę ze śmiechem, a później dokończył zawadiacko:

— Powiedziałbym, że nie ma takiego zakazanego owocu, którego nie zakosztowałaś.

Nie zmarszczyła brwi. 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— I ty się nudzisz! — podjął miody człowiek z komicznym ferworem. — Ależ to zbrodnia!... Czego chcesz jeszcze? O czym marzysz?

Wzruszyła ramionami na znak, że nie wie. Chociaż pochyliła głowę, Maksym dojrzał, że jest tak poważna, tak zasępiona, iż zamilkł. Objął wzrokiem rząd pojazdów, który przy końcu jeziora rozprzestrzeniał się, wypełniał szerokie rozdroże. Powozy, nie tak ścieśnione, toczyły się z przepysznym wdziękiem; żywszy kłus koni dźwięczał głośno na twardej ziemi.

Kolaska, opisując szeroki łuk, aby podążyć za innymi, zachybotała się, co przejęło Maksyma uczuciem niejasnej rozkoszy. Ulegając chętce dokuczenia Renacie rzekł wówczas:

— Wiesz co? zasługujesz, żeby jeździć fiakrem! Dobrze by ci to zrobiło!... Spójrz no na całe to towarzystwo wracające do Paryża, na całe to towarzystwo, które masz u stóp. Pozdrawiają cię jak królową i niewiele brakuje, aby twój serdeczny przyjaciel, pan de Mussy, przesłał ci pocałunek.

Rzeczywiście, jakiś jeździec kłaniał się Renacie. Maksym przybrał ton pozornie drwiący. Ale Renata ledwo się odwróciła, wzruszyła ramionami. Tym razem młody człowiek zrobił gest całkowitej bezradności.

— Więc naprawdę aż do tego już doszliśmy? — powiedział. — Ależ, mój Boże, masz przecież wszystko, czegóż chcesz jeszcze?

Renata podniosła głowę. W oczach miała ciepłą jasność, żar nienasyconej ciekawości.

— Chcę czegoś innego — odparła półgłosem.

— Ależ skoro masz wszystko — podjął Maksym ze śmiechem — „coś innego" nic nie oznacza... Czego innego chciałabyś?

— Czego?... — powtórzyła.

I urwała. Odwrócona, wpatrywała się w dziwaczny obraz zacierający się poza nią. Była już prawie noc; powolny zmierzch opadał jak miałki popiół. Jezioro, widziane od przodu, w bladym świetle, ścielącym się jeszcze na wodzie, okrąglało, podobne do olbrzymiej płyty cynowej. Po dwóch stronach zielone drzewa, których pnie wąskie i proste zdawały się wynurzać z uśpionej tafli, przypominały o tej godzinie liliowawą kolumnadę. Jej regularna architektura obrysowywała wystudiowane załomy brzegów. Dalej, w głębi wznosił się zbity gąszcz listowia, rozległe plamy czerni zamykały 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

horyzont. Za nimi widniał poblask ognia, na pół przygasły zachód rozpłomieniał już tylko strzęp zszarzałego przestworu. Ponad nieruchomym jeziorem, niskopiennym lasem, całym tym widokiem tak szczególnie płaskim, wklęsłość nieba otwierała się nieskończona, głębsza i bardziej rozległa. Ten wielki płat nieba ponad skrawkiem zaledwie krajobrazu przejmował jakimś dreszczem, jakimś nieokreślonym smutkiem; z bledniejącej wyniosłości spływała na ziemię taka melancholia jesieni, noc tak łagodna i zbolała, że Lasek spowijany zwolna całunem mroku tracił swój światowy wdzięk, olbrzymiał, pełen potężnego uroku puszczy. Turkot pojazdów, których żywe kolory gasły pośród ciemności, przypominał odległy szmer liści i potoków. Wszystko zamierało. I tylko — w tym ogólnym zaniku — żagiel łodzi spacerowej pośrodku jeziora odcinał się wyraźnie i mocno od łuny zachodu. On jeden był jeszcze widoczny — trójkąt żółtego płótna, nadnaturalnych rozmiarów.

Gdy tak patrzyła na krajobraz, którego nie poznawała, na ową naturę artystycznie światową, przemienioną wśród dreszczu nocy w święty las, jedną z bajecznych polan, gdzie dawni bogowie kryli swe gigantyczne miłości, zdrady i boskie wszeteczeństwa, pogrążona w przesycie Renata doznała dziwnego uczucia, odezwały się w niej niemożliwe do wyjawienia żądze. W miarę jak kolaska oddalała się od Lasku, młodej kobiecie wydawało się, że mrok za nią zamyka w swych drżących zasłonach ziemię z marzenia, alkowę pełną sromu, nadludzką, gdzie zaspokoiłaby wreszcie łaknienie swego chorego serca i znużonego ciała.

Kiedy jezioro i zarośla, zatarte w mroku, tworzyły już tylko czarną kresę na skraju nieba, odwróciła się gwałtownie i głosem, w którym były łzy gniewu, podjęła przerwane zdanie:

— Czego?... ależ czegoś innego, mówię! Chcę czegoś innego. Beja wiem czego! Gdybym wiedziała... Ale, widzisz, dosyć mam już balów, przyjęć, wszystkich tych fet. Wiecznie jedno i to samo. Co za męka!... Mężczyźni są śmiertelnie nudni, och, tak, śmiertelnie nudni...

Maksym zaczął się śmiać. Spod arystokratycznych manier wielkiej damy przebijał żar. Nie mrużyła już oczu; zmarszczka na czole żłobiła się twardo, wargi zadąsanego dziecka wysuwały się do przodu w poszukiwaniu rozkoszy, których łaknęła, nie umiejąc ich nazwać. Zobaczyła, że jej towarzysz się śmieje, lecz zbyt była 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

rozedrgana, aby przerwać; na wpół leżąc, poddana łagodnemu kołysaniu pojazdu, ciągnęła krótkimi, suchymi zdaniami:

— Tak, jesteście śmiertelnie nudni... Nie mówię tego o tobie, Maksymie, ty  jesteś za młody... Ale gdybym ci opowiedziała, ile utrapienia miałam z początku z Arystydesem! A z innymi, tymi, co mnie kochali... Jesteśmy parą przyjaciół i wobec ciebie nie muszę się krępować; otóż wiesz, naprawdę, są dni, kiedy tak mam już dość mego życia kobiety bogatej, uwielbianej, szanowanej, że chciałabym być Laurą d'Aurigny, jedną z tych dam żyjących, jak im się podoba.

A ponieważ Maksym śmiał się coraz głośniej, powtórzyła z naciskiem:

— Tak, Laurą d'Aurigny. To przynajmniej nie jest takie mdłe, wciąż jednakowe.

Zamilkła na chwilę, jakby zastanawiała się, jakie życie prowadziłaby będąc Laurą d'Aurigny, a później podjęła z przygnębieniem:

— Cóż, kiedy te damy też na pewno mają swoją nudę. Nic nie jest zabawne na tym świecie. Żyć się wprost odechciewa... Powiedziałam ci już, że chciałabym czegoś innego, rozumiesz, ja sama nie domyślam się czego, ale czegoś innego, co nie zdarza się nikomu, czego nie spotyka się co dzień, jakiejś uciechy rzadkiej, nieznanej...

Ostatnie słowa wypowiedziała wolniej i jakby po omacku, popadając w głębokie zamyślenie. Kolaska jechała pod górę aleją prowadzącą na skraj Lasku. Mrok wzrastał; zarośla pomykały po dwóch stronach niby szarawe mury; żelazne krzesła, pomalowane na żółto, gdzie w pogodne wieczory zasiadają wystrojone odświętnie, mieszczuchy, sunęły wzdłuż chodników, puściutkie, przejmujące czarną melancholią ogrodowych sprzętów, które zaskoczyła zima. Turkot powozów opuszczających Lasek, głuchy i rytmiczny, przeciągał opustoszałą aleją jak smutna skarga.

Maksym zda! sobie niewątpliwie sprawę, że stwierdzić, iż życie jest zabawne, byłoby w złym tonie. Jeżeli był jeszcze dość młody, aby ulegać porywom radosnego zachwytu, to miał w sobie aż nadto egoizmu i szyderczej obojętności, zbyt silnie odczuwał już rzeczywiste znużenie, by nie głosić, że jest zdegustowany, zobojętniały

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

na wszystko, skończony. Zazwyczaj czynił to wyznanie dość chełpliwie.

Wyciągnął się jak Renata i przybrał ton boleściwy.

— Daję słowo, masz rację — powiedział — to już jest nie do wytrzymania. Sądzisz może, że mnie jest weselej niż tobie? Daj spokój! I ja też nieraz już marzyłem o czymś innym... Nic równie głupiego jak podróże. Jeżeli miałbym zdobywać pieniądze, to wolę już je puszczać, chociaż i to nie zawsze jest takie przyjemne, jak sobie człowiek z początku wyobraża. Kochać, być kochanym — raz dwa ma się tego po uszy, prawda?... Och, tak, ma się tego po uszy!

Ponieważ młoda kobieta nie odpowiadała, ciągnął dalej chcąc ją zaskoczyć czymś niebywale bezbożnym:

— Chciałbym, wiesz, żeby pokochała mnie zakonnica. To by dopiero było zabawne, co?... Czy nie pragnęłaś nigdy pokochać człowieka, o którym sama myśl byłaby występkiem?

Renata nie rozchmurzyła się jednak i Maksym widząc, że milczy nadal, sądził, że nie słuchała go widać. Wsparta o miękkie obicie kolaski zdawała się spać z otwartymi oczami. Zadumana, bezwładna, wydana była na łup myślom, które podsycały jej przygnębienie; od czasu do czasu wargi drgały jej nerwowo. Zmrok zagarniał ją zwolna i cały jego smutek, dyskretna rozkosz i utajona nadzieja przenikały ją, spowijały jakby obłokiem niezdrowej tęsknoty. Wpatrując się uparcie w okrągłe plecy lokaja na koźle, rozmyślała zapewne o radościach dnia wczorajszego, o tych zabawach i rozrywkach, które dziś wydawały jej się tak mdłe i których miała już dosyć; widziała swą przeszłość, natychmiastowe zaspokojenie pragnień, przesyt, przytłaczającą monotonię tych samych czułości i tych samych zdrad. Później, niby nadzieja, podnosiła się w niej — budząc dreszcze pożądania — myśl o tym „czymś innym", czego jej napięty umysł nie mógł znaleźć. I tutaj marzenia jej gubiły się. Czyniła wysiłki, lecz słowo, którego szukała, kryło się pośród ciemności nocy, zatracało w nieprzerwanym turkocie pojazdów. Chybot kolaski był jeszcze jednym wahaniem, które nie pozwalało jej sformułować swego pragnienia. Cały bezmiar pokusy wyłaniał się z tej nieokreślonej przestrzeni naokół, z zarośli usypiających w mroku po dwóch stronach alei, ze stukotu kół i miękkiego kołysania powozu, które wprawiało ją w rozkoszne odrętwienie. Tysiące

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

lekkich tchnień muskały jej ciało: niedokończone marzenia, doznania bez nazwy, niejasne życzenia, wszystko — urocze i potworne zarazem — czym powrót z Lasku w godzinie, kiedy niebo blednie, może napełnić znużone serce kobiety. Obie dłonie miała zanurzone w sierści niedźwiedzia, było jej bardzo ciepło w białym sukiennym płaszczyku z wyłogami z biadoliła aksamitu. Aby otrząsnąć się z tego błogostanu, wyciągnęła stopę i musnęła kostką ciepłą nogę Maksyma, który nie zwrócił nawet uwagi na to dotknięcie. Nagły wstrząs wyrwał ją z półuśpienia. Podniosła głowę i objęła dziwnym spojrzeniem swych szarych oczu młodego człowieka rozpartego w całej krasie. W tej chwili kolasa wyjechała z Lasku. Aleja Cesarzowej ciągnęła się prostą linią wśród zmierzchu, ujęta po obu stronach w dwie zielone klamry poręczy z malowanego drzewa, stykających się na widnokręgu. W przyległej alei, przeznaczonej dla jeźdźców, jakiś biały koń, w oddali, jasną plamą rozdzierał szary mrok. Z drugiej strony, zapóźnieni spacerowicze — grupki czarnych punktów — szli powoli w stronę Paryża. W górze, przy końcu ruchomej i niewyraźnej smugi pojazdów, Łuk Triumfalny, ustawiony ukosem, bielał na rozległym płacie nieba koloru sadzy.

Kolaska jechała teraz pod górę nieco szybciej i Maksym, oczarowany angielskim charakterem pejzażu, przyglądał się pałacom o kapryśnej architekturze. Gazony przed nimi zstępowały po obu stronach alei aż do jej krańców. Renata, zadumana, dostrzegła z przyjemnością, jak na horyzoncie zapalały się jedna za drugą lampy gazowe na placu Etoile. W miarę jak te żywe błyski tryskały żółtymi płomykami w zapadającym zmierzchu, zdawało jej się, że słyszy jakieś tajemne wezwania, że rozjarzony Paryż zimowych nocy dla niej okrywa się jasnością, gotuje jej nieznaną rozkosz, o której marzyła w swym przesycie.

Kolaska wjechała w aleję Królowej Hortensji i zatrzymała się u wylotu ulicy Monceau, o parę kroków od bulwaru Malesherbes, przed dużym pałacem wychodzącym z jednej strony na dziedziniec, a z drugiej na ogród. Dwie bramy o złoconych ornamentach, prowadzące na dziedziniec, miały po obu stronach latarnie w kształcie urn jednakowo ozdobionych złoceniami. Płonęły w nich szerokie płomienie gazu. Pomiędzy bramami, w eleganckim budynku przypominającym mgliście świątyńkę grecką, mieszkał dozorca.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

W chwili kiedy kolaska miała wjechać na dziedziniec, Maksym wyskoczył z niej zręcznie.

— Słuchaj no — powiedziała Renata przytrzymując go za rękę — siadamy do stołu o wpół do ósmej. Masz przeszło godzinę, żeby się przebrać. Nie każ na siebie czekać. — A później dorzuciła z uśmiechem: — Będą Mareuilowie... Ojciec życzy sobie, żebyś był bardzo szarmancki dla Ludwiki.

Maksym wzruszył ramionami:

— Co za jarzmo! — mruknął nadąsany. — Mogę się z nią ożenić, ale nadskakiwać jej to już nazbyt głupie... Byłabyś bardzo miła, Renato, gdybyś mnie uwolniła od Ludwiki dzisiejszego wieczora.

Przybrał zabawną minę i akcent, jakie zapożyczał od Lassouche'a za każdym razem, kiedy miał powiedzieć jeden ze swych stałych żarcików: — Dobrze, mamusiu kochana?

Renata uścisnęła mu dłoń jak koledze i powiedziała szybko, z nerwową zuchwałością i szyderstwem:

— Coś mi się wydaje, że gdyby nie to, że jestem żoną twego ojca, ubiegałbyś się o moje względy.

Młody człowiek musiał uznać ten pomysł za bardzo komiczny, gdyż skręcił już w bulwar Malesherbes, a wciąż jeszcze nie przestawał się śmiać. Kolaska minęła bramę i zatrzymała się przed wejściem do pałacu.

Wejście to, o stopniach szerokich i niskich, osłaniał ozdobny złoceniami szklany daszek. Dwa piętra pałacu wznosiły się nad pomieszczeniami kuchennymi, których kwadratowe okienka o matowych szybach widniały tuż nad ziemią. Portal pałacu, wysunięty do przodu, ujęty był między chude kolumny wbudowane w ścianę, tak iż na każdym piętrze tworzył występ o półkolistych wnękach, sięgający dachu i zakończony tympanem. Po obu jego stronach na każdym piętrze ciągnęło się regularną linią po pięć okien o zwykłych kamiennych obramowaniach. Dach mansardowy miał duże prostokątne połacie ustawione do siebie niemal pionowo.

Od strony ogrodu fasada pałacu była nieporównanie bardziej okazała. Królewskie wejście prowadziło na wąski taras, biegnący wzdłuż całego parteru; balustrada tego tarasu utrzymana w stylu

 

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin