Zabójcza kuracja.pdf

(874 KB) Pobierz
Robin Cook
Robin Cook
ZABÓJCZA KURACJA
Przełożyła Magda Pietrzak- Merta
Młodzi lekarze, Angela i David Wilsonowie, po ukończeniu studiów rozpoczynają praktykę w
nowoczesnym centrum medycznym. Są przekonani, że w małym miasteczku i doskonale
wyposażonym szpitalu spełnią się ich marzenia o szczęściu i zaspokojeniu zawodowych ambicji, a
także znajdą ratunek dla ośmioletniej córeczki cierpiącej na rzadką chorobę układu oddechowego.
Czeka ich jednak wiele rozczarowań, a tajemnicze i nieoczekiwane zgony wielu szpitalnych
pacjentów nie są dziełem przypadku...
Opowieść ta jest całkowicie fikcyjna. Opisane tutaj wydarzenia, jak również
miejsca i postaci, zostały wymyślone. Jeśli nawet autor użył jakiejś prawdziwej
nazwy, to nie w celu przedstawiania konkretnych miast czy osób. Nie chciał też
sugerować, że opisane tu zdarzenia rzeczywiście miały miejsce.
Książkę tę dedykuję
duchowi reform w służbie zdrowia
oraz świętości, jaką są stosunki
między pacjentem a lekarzem.
Żywię gorącą nadzieję, że obie te sprawy
nie muszą się wzajemnie wykluczać.
Prolog
Siedemnasty lutego był pechowym dniem dla Sama Flemminga.
Sam uważał siebie za człowieka, któremu zawsze dopisywało szczęście. Jako broker
jednej z głównych firm przy Wall Street już w wieku lat czterdziestu sześciu
stał się bardzo zamożny. Wówczas, jak hazardzista, który wie, kiedy należy
wycofać się z gry, zabrał zarobione przez siebie pieniądze i uciekł z betonowych
kanionów Nowego Jorku na północ, do idyllicznego Bartlet w Vermont. Tam zaczął
wreszcie robić to, o czym marzył przez całe życie: malować.
Jedną z podstaw wiary, że sprzyja mu szczęście, stanowiło dla Sama dobre
zdrowie, dopóki siedemnastego lutego, o godzinie wpół do piątej, nie stało się
coś dziwnego. Liczne molekuły wody w jego komórkach zaczęły rozpadać się na dwie
części: stosunkowo nieszkodliwy atom wodoru oraz wysoce reaktywny,
niszczycielski wolny rodnik hydroksylowy.
W odpowiedzi na owe molekularne reakcje u Sama uruchomił się system obrony
komórkowej. Jednak tego szczególnego dnia mechanizmy obronne zwalczające wolne
rodniki szybko się wyczerpały i nawet takie przeciwutleniacze jak witaminy E, C
oraz beta-karoten, które codziennie skrupulatnie łykał, nie zdołały powstrzymać
tej nagłej, druzgoczącej nawałnicy.
Wolne rodniki hydroksylowe zaczęły atakować jego ciało i wkrótce w błonie
dotkniętych chorobą komórek zabrakło płynu i elektrolitów. W tym samym czasie
niektóre z komórkowych enzymów proteinowych zaczęły się rozszczepiać i
inaktywować. Zaatakowanych zostało także wiele molekuł DNA, co spowodowało
zniszczenie pewnych genów.
Leżąc w łóżku w Bartlet Community Hospital, Sam nie był świadomy toczącej się
wewnątrz jego komórek walki na śmierć i życie, odczuwał jedynie jej następstwa:
podwyższoną temperaturę, burczenie w brzuchu i początki zastoju krwi w klatce
piersiowej.
Kiedy tego samego popołudnia lekarz Sama, doktor Portland, przyjechał go
odwiedzić, zaniepokoił się wysoką gorączką pacjenta. Osłuchawszy go, próbował
powiedzieć mu, że wystąpiły pewne komplikacje i szybki powrót do zdrowia po
operacji złamanego biodra został niespodziewanie zakłócony przez zapalenie płuc.
Najwyraźniej jednak słowa lekarza wcale do Sama nie docierały. Nie zareagował na
wiadomość o przepisaniu antybiotyku, apatycznie też przyjął zapewnienia o
rychłym wyzdrowieniu.
Co gorsza, prognozy doktora nie sprawdziły się. Antybiotyk nie zdołał
powstrzymać rozwijającej się infekcji. Stan Sama nigdy nie polepszył się na
tyle, by mógł uświadomić sobie ironię losu: uszedł z życiem dwóm rabusiom,
którzy napadli go w Nowym Jorku, przeżył rozbicie się samolotu czarterowego w
hrabstwie Westchester i wyszedł cało z karambolu czterech samochodów na New
Jersey Turnpike - wszystko po to, by umrzeć na skutek komplikacji wynikłych po
upadku na oblodzonej ścieżce przed sklepem żelaznym Staleya w Bartlet w Vermont.
Czwartek, 18 marca
Stojąc przed najważniejszymi pracownikami Bartlet Community Hospital, Harold
Traynor milczał dostatecznie długo, by rozkoszować się tą chwilą. Właśnie
przywołał zebranych do porządku. Zgromadzeni posłusznie ucichli i wszystkie
spojrzenia skierowały się w jego stronę. Poświęcenie, z jakim wypełniał
obowiązki prezesa zarządu szpitala, stanowiło dlań prawdziwy powód do dumy,
dlatego też napawał się podobnymi momentami dotąd, aż poczuł, iż jego osoba
budzi lęk.
- Dziękuję wam wszystkim za przybycie w ten śnieżny wieczór - powiedział. -
Zwołałem to zebranie, by udowodnić wam, jak poważnie zarząd szpitala traktuje tę
okropną napaść na siostrę Prudence Huntington na dolnym parkingu w zeszłym
tygodniu. Fakt, że gwałt został na szczęście udaremniony dzięki przypadkowemu
pojawieniu się jednego ze strażników, w żaden sposób nie zmniejsza powagi
sytuacji.
Traynor umilkł, patrząc znacząco na Patricka Sweglera. Dowódca straży szpitalnej
odwrócił wzrok, unikając oskarżycielskiego spojrzenia szefa. Napad na pannę
Huntington był trzecim tego rodzaju wypadkiem w ciągu ostatniego roku i ze
zrozumiałych względów Swegler czuł się za to odpowiedzialny.
- Trzeba położyć temu kres! - stwierdził dramatycznie Traynor, zerkając na Nancy
Widner, przełożoną pielęgniarek. Wszystkie trzy ofiary były jej podwładnymi. -
Bezpieczeństwo personelu jest naszą największą troską - dodał, przenosząc wzrok
z Geraldine Polcari, kierowniczki kuchni, na Glorię Suarez, szefową intendentów.
- Zarząd zaproponował więc, aby na terenie niższego parkingu powstał
wielopoziomowy garaż, połączony bezpośrednio z głównym budynkiem szpitala. Byłby
on porządnie oświetlony i wyposażony w kamery.
Traynor skinął głową w stronę Helen Beaton, dyrektora administracyjnego
szpitala. Na dany znak kobieta zdjęła tkaninę okrywającą stół konferencyjny.
Oczom zebranych ukazał się szczegółowy architektoniczny model już istniejącego
kompleksu szpitalnego wraz z proponowanym, dwupiętrowym, obszernym garażem,
usytuowanym na tyłach głównego budynku.
Wśród licznych pomruków aprobaty Traynor obszedł stół dookoła i stanął tuż obok
modelu. Stół konferencyjny często służył do prezentowania sprzętu medycznego,
którego zakup rozważano, dlatego też Traynor musiał najpierw usunąć stos
lejkowatych sond, żeby wszyscy mogli lepiej zobaczyć makietę. Powiódł wzrokiem
po zebranych. Wszystkie oczy utkwione były w modelu; wszyscy też - oprócz
Wernera Van Slyke'a - wstali z miejsc.
Parkowanie zawsze stanowiło problem w Bartlet Community Hospital - szczególnie
przy brzydkiej pogodzie. Traynor wiedział, że jego projekt zyskałby poparcie
nawet bez serii napadów na dolnym parkingu. Tak jak przewidywał, wszystko
potoczyło się po jego myśli. Zgromadzeni odnieśli się do pomysłu
entuzjastycznie. Tylko ponury Van Slyke, odpowiadający za aparaturę i
konserwację budynków, pozostał niewzruszony.
- O co chodzi? - zapytał Traynor. - Czyżby nie podobał ci się ten projekt?
Van Slyke popatrzył na Traynora z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- No więc? - powtórzył z napięciem prezes zarządu. Van Slyke irytował go. Nigdy
nie lubił tego zamkniętego w sobie, mrukliwego człowieka.
- Jest w porządku - odparł ponuro Van Slyke.
Niespodziewanie drzwi sali konferencyjnej otworzyły się gwałtownie, z hałasem
uderzając o przykręconego do podłogi odboja. Wszyscy, włącznie z Traynorem,
podskoczyli.
W progu stanął Dennis Hodges, energiczny, krępy, siedemdziesięcioletni mężczyzna
o grubo ciosanych rysach twarzy i wyblakłej cerze. Nos miał różowy,
kartoflowaty, oczy zaś paciorkowate i kaprawe. Ubrany był w ciemnozieloną,
wełnianą marynarkę i pogniecione sztruksowe spodnie. Na głowie miał oproszoną
śniegiem czapkę myśliwską w czerwoną kratę.
Nie ulegało wątpliwości, że Hodges jest wściekły. Z daleka czuć było od niego
alkohol. Zimnymi jak lufy rewolwerów oczyma wodził przez chwilę po zebranych, po
czym utkwił wzrok w prezesie zarządu.
- Chciałbym porozmawiać z tobą na temat kilku moich byłych pacjentów, Traynor. Z
tobą także, Beaton - powiedział, rzucając kobiecie przelotne, niechętne
spojrzenie. - Nie wiem, jakiego rodzaju szpital chcecie tu stworzyć, ale mogę
wam powiedzieć, że ani trochę mi się to nie podoba!
- Och, nie! - jęknął prezes, ochłonąwszy nieco po nieoczekiwanym wtargnięciu
Hodgesa. Zaskoczenie szybko Ustąpiło miejsca irytacji. Pośpieszne rozejrzenie
się po sali upewniło go, że inni podzielają jego uczucia.
- Doktorze Hodges... - zaczął, za wszelką cenę starając się, by zabrzmiało to
uprzejmie. - Sądzę, że łatwo spostrzec, iż odbywa się tu zebranie. Gdyby był pan
tak dobry i opuścił tę salę...
- Nie obchodzi mnie, do diabła, co tutaj robicie - warknął Hodges. - Cokolwiek
by to było, jest nieważne w porównaniu z tym, jak ty i cały zarząd postępujecie
z moimi pacjentami. - Sztywnym krokiem podszedł do Traynora, który instynktownie
odchylił się do tyłu. Bijący od przybysza zapach whisky stał się jeszcze
bardziej intensywny.
- Doktorze Hodges! - powiedział z nie skrywaną złością prezes zarządu. - Nie
czas teraz na awantury. Będę szczęśliwy, mogąc spotkać się z panem rano i
wysłuchać wszystkich zażaleń. A teraz proszę być tak miłym i opuścić nas. Musimy
zająć się innymi sprawami...
- Chcę porozmawiać teraz! - wrzasnął Hodges. - Nie podoba mi się to, co ty i
twój zarząd tutaj wyprawiacie!
- Posłuchaj, stary głupcze - przerwał mu Traynor. - Ścisz głos! Nie mam
zielonego pojęcia, o co ci chodzi. Ale powiem ci, co robimy: nadstawiamy karku,
walcząc, by ten szpital nadal mógł działać. A to nie jest w tych czasach łatwe
zadanie. Dlatego czuję się dotknięty, kiedy ktoś postępuje odmiennie. A teraz
bądź rozsądny i zostaw nas w spokoju. Mamy jeszcze trochę pracy.
- Nie mam zamiaru czekać - upierał się Hodges. - Porozmawiam z tobą i Beaton
teraz! Pielęgniarki, kuchnię, intendentów oraz inne nonsensy możesz odłożyć na
później. To, z czym przyszedłem, jest ważniejsze.
- Ha! - wykrzyknęła Nancy Widner. - To doprawdy iście w pańskim stylu, doktorze
Hodges, wdzierać się tutaj i twierdzić, że sprawy pielęgniarek nie są ważne.
Uświadomię więc panu...
- Dajcie spokój! - powiedział Traynor, unosząc rękę w pojednawczym geście. - Nie
urządzajmy awantur. Prawdę mówiąc, doktorze Hodges, właśnie rozmawialiśmy o
napadzie, który miał miejsce w zeszłym tygodniu. Mężczyzna w narciarskich
goglach znowu usiłował zgwałcić pielęgniarkę. Jestem pewien, iż nie uważa pan
gwałtu oraz dwóch prób jego dokonania za rzecz nieważną.
- To jest ważne - zgodził się Hodges. - Ale nie aż tak. Poza tym problem gwałtów
to sprawa wewnątrzszpitalna.
- Chwileczkę! - przerwał mu Traynor. - Sugeruje pan, że wie, kto jest
gwałcicielem?
- Można to tak nazwać - odrzekł Hodges. - Mam pewne podejrzenia. Ale w tej
chwili nie będę o nich dyskutował. Teraz interesują mnie wyłącznie moi pacjenci.
- Ze wzburzeniem pomachał trzymanymi w dłoni papierami.
- Nie pojmuję, jak ma pan czelność wdzierać się tutaj, jakby był pan
właścicielem tego miejsca, i decydować, co jest ważne, a co nie! - skrzywiła się
z pogardą Helen Beaton. - Proszę pamiętać, że nie jest pan już administratorem
szpitala.
- Dzięki, że zwróciła mi pani na to uwagę - odparł Hodges.
- Dobrze, już dobrze - westchnął z rezygnacją Traynor. Jego zebranie przerodziło
się w kłótnię między pracownikami. Podniósł rzucone przez Hodgesa na stół
papiery, i wsunąwszy mu je z powrotem do ręki, poprowadził lekarza w stronę
drzwi. Doktor z początku opierał się, ale w końcu pozwolił wyprowadzić się z
sali.
- Musimy porozmawiać, Haroldzie - powiedział, kiedy obaj znaleźli się już w
holu. - To poważna sprawa.
- Jestem tego pewien - oświadczył Traynor, starając się, by zabrzmiało to
szczerze. Wiedział, że będzie musiał wysłuchać narzekań. Hodges administrował
szpitalem już w czasach, gdy Traynor był jeszcze w szkole średniej. Przyjął tę
funkcję, mimo że większość lekarzy wolała wówczas nie brać na siebie takiej
odpowiedzialności. W ciągu trzydziestu lat pełnienia swych obowiązków
przeobraził Bartlet Community Hospital z małego szpitalika w prawdziwe centrum
medyczne. Kiedy trzy lata temu ustąpił ze stanowiska, przekazując je Traynorowi,
była to już ogromna placówka.
- Cokolwiek masz na myśli - rzekł Traynor - z pewnością może to poczekać do
jutra. Porozmawiamy o tym w czasie lunchu. Zaproszę także Bartona Sherwooda i
doktora Delberta Cantora. Jeśli to, co masz mi do powiedzenia, dotyczy podjętych
przez nas ostatnio decyzji, a sądzę, że tak właśnie jest, najlepiej będzie, gdy
pomówisz także z wiceprezesem zarządu i szefem personelu. Zgodzisz się ze mną?
- Chyba tak - odparł niechętnie Hodges.
- A więc umowa stoi - powiedział pogodnie Traynor, kierując się z powrotem w
stronę sali konferencyjnej, w nadziei, że uda mu się jeszcze uratować zebranie,
skoro Hodges przystał na inny termin rozmowy. - Skontaktuję się z nimi jeszcze
dziś wieczorem.
- Nie kieruję już szpitalem - dodał Hodges - ale wciąż czuję się odpowiedzialny
za to, co się w nim dzieje. Pamiętaj też, że gdyby nie ja, nie zostałbyś
członkiem zarządu, a tym bardziej jego prezesem.
- Wiem o tym - odparł Traynor. - Ale czasem zastanawiam się - zażartował - czy
dziękować ci, czy też przeklinać cię za ten podwójny honor.
- Obawiam się, że władza uderzyła ci do głowy - stwierdził Hodges.
- Och, daj spokój! - obruszył się Traynor. - Co masz na myśli, mówiąc: "władza?"
To zajęcie nie oznacza niczego prócz jednego bólu głowy za drugim.
- Ale bądź co bądź zawiadujesz budżetem wynoszącym sto milionów dolarów -
przypomniał mu Hodges. - Poza tym szpital jest instytucją zatrudniającą w tej
części stanu najwięcej ludzi. A to wszystko oznacza władzę.
- Oznacza raczej ciągły miecz nad głową - zaśmiał się nerwowo Traynor. - Ale i
tak powinniśmy być szczęśliwi, że w ogóle mamy pracę. W przeciwieństwie do dwóch
naszych konkurentów, o czym zapewne nie muszę ci mówić. Valley Hospital został
zamknięty, a Mary Sackler zamieniono na dom opieki społecznej.
- Co z tego, że szpital nadal istnieje, skoro widzę, iż ci, od których dostajesz
pieniądze, zapominają o podstawowych zadaniach tej placówki.
- Och, co za bzdury! - żachnął się Traynor, tracąc panowanie nad sobą. - Wy,
starzy lekarze, musicie uświadomić sobie, że żyjemy już w innej rzeczywistości.
Nie jest łatwo ciągle ograniczać wydatki, borykać się z kłopotami finansowymi i
znosić wtrącanie się we wszystko rządu. Utrzymanie szpitala nie kosztuje już tak
mało jak za twoich czasów. Świat się zmienił i musimy przystosować się do nowych
warunków, obmyślić nową strategię, by przeżyć. Waszyngton to popiera.
- Waszyngton z pewnością nie popiera tego, co ty i twoja klika tu wyprawiacie -
zaśmiał się ironicznie Hodges.
- Ale tam: nie popiera! - skrzywił się Traynor. - To się nazywa konkurencja,
Dennisie. Przeżywają tylko najlepiej przystosowani i giętcy. Żadnego żonglowania
kosztami, jak to było za twoich czasów.
Traynor umilkł, uświadomiwszy sobie, że mówi za dużo. Otarł pot, który zrosił mu
czoło, i westchnął głęboko.
- Muszę wracać do sali konferencyjnej, Dennisie, ty zaś jedź do domu. Uspokój
się, zrelaksuj, trochę się prześpij. Spotkamy się jutro i porozmawiamy o
wszystkim, co cię gryzie. W porządku?
- Rzeczywiście jestem trochę zmęczony - przyznał Hodges.
- Jasne, że jesteś - zgodził się Traynor.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin