Alexandra Belinda - Dzika lawenda.rtf

(1543 KB) Pobierz

 

Belinda Alexandra

 

 

Dzika lawenda

 

(Wild Lavender)

 

Przełożyła Anna Gralak

 


Rozdział 1

 

– Simone, lawenda czeka!

Biiip! Biiip!

– Simone! Simone!

Nie wiem, co mnie obudziło: klakson nowego samochodu Bernarda czy wołanie ojca z kuchni. Podniosłam głowę i zmarszczyłam brwi. W pokoju unosił się zapach przypalonej bawełny. Poranne słońce wlewające się przez otwarte okiennice było białe z gorąca.

– Simone, lawenda czeka!

W głosie ojca słychać było radość. Klakson w samochodzie Bernarda też wydawał się wesoły. Usiadłam na łóżku i za oknem zobaczyłam rdzawoczerwony samochód turystyczny z opuszczonym dachem, który toczył się drogą biegnącą pośród sosen. Za kierownicą siedział rozpromieniony Bernard. Szprychy w kołach pasowały do lśniącej bieli jego garnituru i słomkowego kapelusza na głowie. Zastanawiałam się, czy Bernard dobiera stroje do samochodów. Rok wcześniej, kiedy modne były brytyjskie auta, przyjechał do nas w czarnym garniturze i meloniku. Dziś zaparkował na podwórzu, obok wistarii i obejrzał się przez ramię. Drogą wlekła się ciężarówka. Za kierownicą siedział mężczyzna o smagłej twarzy, a pasażerowie usadowieni na przyczepie mieli śniadą skórę.

Wygramoliłam się z łóżka i zaczęłam biegać po pokoju w poszukiwaniu sukienki, którą wkładałam do pracy. Szafa była pusta. Moje ubrania leżały w nieładzie pod łóżkiem albo zwisały z szuflad komody. Uczesałam się i próbowałam sobie przypomnieć, gdzie położyłam tę sukienkę.

– Simone! – ponownie zawołał ojciec. – Byłoby miło zobaczyć cię tu jeszcze w 1922 roku.

– Już idę, Papa!

– Och, czyżbym zakłócił spokój naszej Śpiącej Królewny? Uśmiechnęłam się. Oczyma wyobraźni widziałam, jak siedzi przy kuchennym stole i w jednej ręce trzyma kubek kawy, a w drugiej widelec z kawałkiem kiełbasy. Laska stała oparta o nogę, a zdrowe oko cierpliwie wpatrywało się w schody w oczekiwaniu na jakiś znak życia.

Zauważyłam sukienkę wiszącą na drzwiach i przypomniałam sobie, że rzeczywiście powiesiłam ją tam ubiegłego wieczoru. Włożyłam ją przez głowę i udało mi się pozapinać haftki, nie wplątując w nie swoich długich włosów.

Ponownie ryknął klakson samochodu Bernarda. Zdziwiłam się, że nikt nie zaprosił go do środka, i wyjrzałam przez okno, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ale to nie Bernard naciskał klakson. Trąbił chłopiec stojący na stopniu samochodu. Jego oczy były okrągłe niczym śliwki. Kobieta w chustce na głowie odciągnęła go na bok i pogroziła mu palcem. Jednak jej złość była tylko pozorna. Chłopiec uśmiechnął się i matka okryła jego czoło pocałunkami. Trzech pasażerów ściągało z ciężarówki kufry i worki. Patrzyłam, jak najwyższy z nich zdejmuje gitarę i kołysze ją w ramionach delikatnie niczym matka dziecko.

Wujek Gerome w kapeluszu naciągniętym na siwe włosy rozmawiał z kierowcą. Widząc oklapnięte końcówki jego wąsów, domyśliłam się, że mówią o pieniądzach. Wujek wyciągnął palec w kierunku lasu, a kierowca wzruszył ramionami. Wymiana gestów trwała kilka minut, lecz w końcu kierowca pokiwał głową. Wujek Gerome sięgnął do kieszeni i wyjął z niej sakiewkę, po czym odliczał każdą monetę, którą kładł na dłoni mężczyzny. Zadowolony kierowca uścisnął mu rękę, ale zanim wdrapał się do ciężarówki, aby wyruszyć w dalszą drogę, pomachał na pożegnanie swoim pasażerom. Wujek Gerome wyszarpał z kieszeni notes, sięgnął po spoczywający za uchem ołówek i nagryzmolił kwotę zapłaconą kierowcy w swoim rejestrze – w tym samym, w którym spisane były wszystkie długi mojego ojca.

Pocałowałam krucyfiks wiszący obok drzwi i wybiegłam z pokoju. Byłam w połowie korytarza, kiedy przypomniałam sobie o amulecie. Pobiegłam z powrotem, wyjęłam z komody saszetkę z lawendą i schowałam ją do kieszeni.

Ojciec był dokładnie tam, gdzie się go spodziewałam, z kawą i widelcem w dłoni. Obok siedział Bernard sączący kieliszek wina. Podczas wojny Bernard walczył z ojcem w okopach. Byli ludźmi, którzy nigdy by się nie spotkali, gdyby nie wybuchła wojna i którzy dzięki niej stali się najwierniejszymi przyjaciółmi. Ojciec wiedział, że Bernarda wyparła się rodzina, więc przyjął go do naszej. Złote włosy Bernarda wydawały się jeszcze jaśniejsze niż poprzednim razem. Zanim napił się wina, powąchał je, podobnie jak czynił zawsze, gdy chciał czegoś skosztować. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Bernarda na podwórzu, stał, węsząc niczym pies. – Powiedz mi, Simone, czy za tym wzgórzem, obok jałowców, płynie strumyk? – Miał rację, chociaż z miejsca, w którym staliśmy, nie było widać jałowców, a strumyk był jedynie maleńką strużką.

Mama i ciocia Yvette krzątały się w kuchni, sprzątając ze stołu resztki śniadania: kiełbasę, kozi ser, gotowane jajka i chleb maczany w oliwie. Ciocia Yvette wyciągnęła z kieszeni fartucha okulary i nałożyła je na nos, żeby zobaczyć, czy pomiędzy resztkami na stole nie pozostało nic, co warto by schować.

– A ja? – krzyknęłam, chwytając kawałek chleba, zanim mama zdążyła zabrać talerz. Uśmiechnęła się do mnie. Czarne włosy miała upięte w kok na czubku głowy. Tata nazywał ją swoją señoritą – ze względu na ciemną karnację, którą po niej odziedziczyłam. Skóra mojej mamy była jaśniejsza niż u przybyłych robotników, lecz ciemna w porównaniu z Fleurierami, którzy z wyjątkiem mnie zawsze mieli jasne włosy i niebieskie oczy. Białe brwi i pozbawiona pigmentu skóra cioci Yvette znajdowała się na przeciwległym krańcu skali. Ona była solą, a moja matka pieprzem.

Tata wyciągnął do mnie ramiona i zrobił urażoną minę. – Ach, myślisz o jedzeniu, zamiast najpierw przywitać się ze swoimi mężczyznami – powiedział. Ucałowałam go w obydwa policzki, a potem jeszcze w bliznę po lewym oku. Następnie pochyliłam się i pocałowałam również Bernarda.

– Uważaj na garnitur – upomniała mnie ciocia Yvette.

– Nie ma się czym przejmować – odparł Bernard. Odwrócił się do mnie i powiedział: – Ależ ty wyrosłaś, Simone! Ile już masz lat?

– W przyszłym miesiącu skończę czternaście. – Usiadłam obok taty i odrzuciłam włosy na plecy. Mama i ciocia wymieniły uśmiechy. Tata podsunął mi swój talerz.

– Dziś nałożyłem sobie dwie porcje – powiedział. – Jedną dla siebie, a drugą dla ciebie.

Ucałowałam go jeszcze raz.

Na stole stała miseczka z suszonym rozmarynem, więc posypałam nim chleb. – Dlaczego nie obudziliście mnie wcześniej?

Ciocia Yvette musnęła moje ramiona palcami. – Pomyśleliśmy, że trochę snu dobrze ci zrobi. – Jej nadgarstek pachniał różami i domyśliłam się, że testowała perfumy, które Bernard przywoził z Grasse. Ciocia Yvette i Bernard wnosili do naszego domu powiew cywilizacji. Chociaż wujek Gerome był najbogatszym farmerem w okolicy, to gdyby nie oni, nie mielibyśmy pojęcia, czym jest bidet czy croissant.

Mama nalała tacie lampkę wina i uzupełniła w połowie pusty kieliszek Bernarda. Wracając w stronę kredensu, spojrzała na moje espadryle. – Bernard ma rację – powiedziała. – Rośniesz tak szybko! Kiedy w przyszłym miesiącu odwiedzi nas domokrążca, kupimy ci porządne buty. Jeśli nadal będziesz chodziła w starych, poranisz sobie palce.

Wymieniłyśmy uśmiechy. Wprawdzie nie odziedziczyłam po mamie zdolności czytania w myślach, ale kiedy patrzyłam na jej twarz – spokojną, powściągliwą, dumną – zawsze czułam, jak bardzo kocha swoje jedyne dziecko.

– Za rok zgromadzi tyle butów, że nie będzie wiedziała, co z nimi robić – oświadczył tata. Stuknęli się z Bernardem kieliszkami.

Jego słowa dosłyszał wujek Gerome, który właśnie wchodził do kuchni. – Pod warunkiem, że w końcu weźmiemy się za lawendę.

– Ach, tak – powiedział Bernard, wstając z krzesła. – Lepiej już pojadę. Przed południem muszę jeszcze odwiedzić dwie inne farmy.

– Może wezmę trochę jedzenia dla Cyganów? – spytałam. – Pewnie są głodni po podróży.

Tata zmierzwił mi włosy, nie zważając na to, że właśnie je uczesałam. – To nie są żadni Cyganie, Simone. To Hiszpanie. I w przeciwieństwie do ciebie wstają wcześnie rano. Są już po śniadaniu.

Odwróciłam się w stronę mamy, która pokiwała głową. Mimo to wsadziłam do kieszeni kawałek chleba. Kiedyś powiedziała mi, że Cyganie robią tak na szczęście.

Na zewnątrz czekali robotnicy uzbrojeni w sierpy i grabie. Ciocia Yvette nałożyła czepek, opuściła rękawy i włożyła rękawiczki chroniące dłonie przed słońcem. Czekoladka, jej cocker spaniel, buszował w trawie, a za nim biegał mój kot, Olly. Ponad wysokimi źdźbłami widać było tylko jego rude uszy i ogon.

– Chodźcie tutaj, maluchy! – zawołałam.

Dwie futrzane kulki przybiegły do mnie truchtem. Olly otarł się o nogi. Kiedy był mały, uwolniłam go z sideł na ptaki. Wujek Gerome powiedział, że mogę go zatrzymać pod warunkiem, że potrafi łapać myszy i nie będzie trzeba go karmić. Jednak my wszyscy: rodzice, ciocia Yvette i ja, dokarmialiśmy go bez przerwy, rzucając pod stół kawałki sera i mięsa za każdym razem, kiedy się ocierał o nasze nogi. W rezultacie Olly był wielki jak melon i nie bardzo nadawał się do łapania myszy.

– Przyjadę jutro na destylację, Pierre – powiedział Bernard do taty. Ucałował mamę, ciocię Yvette i mnie. – Udanych żniw – dodał, wsiadając do samochodu. Pomachał wujkowi, ale on nie miał czasu dla naszego pośrednika. Jak tylko Bernard i jego samochód zniknęli za drzewami migdałowca, wujek Gerome zaczął naśladować afektowany chód naszego gościa. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. To Bernard pośród świszczących kul biegł przez błoto, niosąc tatę do szpitala polowego. W okopach wybuchł pocisk, zabijając ich dowódcę i wszystkich towarzyszy w promieniu dziesięciu metrów. Gdyby nie ofiarność Bernarda, z którą wujek Gerome nie miał nic wspólnego, nasza część rodziny byłaby teraz bez grosza.

Przekroczyliśmy wąski strumyk. Przed nami, niczym oceany fioletu, rozpościerały się pola lawendy. Ta roślina nigdy nie była piękniejsza, a jej zapach słodszy niż tuż przed żniwami. Letnie upały wydobywały jej bogaty aromat, a kolor zyskiwał największą głębię, przeobraziwszy się z fioletoworóżowych, wiosennych kłosów w snopy purpurowego kwiecia. Na myśl, że za kilka dni na polach pozostaną jedynie kępy zmasakrowanych krzaczków, zrobiło mi się smutno.

Tata oparł się na lasce i przydzielał każdemu robotnikowi jego rewir, podczas gdy wujek Gerome wjeżdżał na pole wozem zaprzęgniętym w muła. Robotnicy dostali od ojca chusty i wiązali ich rogi, przemieniając je w wiszące u pasa torby na kłosy lawendy.

Chłopiec usiadł pod drzewem. Podniosłam Olly'ego i zawołałam Czekoladkę. – Chciałbyś je pogłaskać? – spytałam, kładąc obok niego kota.

Wyciągnął rękę i pogłaskał zwierzęta po głowach. Czekoladka polizała jego palce, a Olly ułożył mu pyszczek na kolanach. Chłopiec zachichotał i uśmiechnął się do mnie. Wskazałam palcem swoją pierś i powiedziałam: Simone, ale albo nie zrozumiał, co mówię, albo był zbyt nieśmiały, żeby się przedstawić. Spojrzałam na jego wielkie oczy i postanowiłam nazwać go Goya, gdyż wydał mi się wrażliwy niczym artysta.

Usiadłam obok i obserwowaliśmy rozproszonych po polu robotników. Nie potrafiłam spytać Goi o ich imiona, więc wymyśliłam je sama, wykorzystując kilka hiszpańskich słów, które poznałam wcześniej. Chudego Hiszpana nazwałam Rafael. Najmłodszy ze wszystkich miał wyraźnie zarysowany podbródek, proste brwi i zdrowe zęby. Był przystojny i kroczył po polu tak dumnie, jak gdyby wiedział wszystko o ścinaniu lawendy, lecz od czasu do czasu odwracał się, żeby popatrzeć na Rosę – bo takie imię nadałam kobiecie – i zobaczyć, jak jej idzie. Krępego mężczyznę nazwałam Fernandez. Był bliźniaczo podobny do wujka Gerome. Obydwaj szarżowali na krzewy niczym byk na matadora. Trzeci Hiszpan był ojcem Goi, łagodnym olbrzymem, który szedł swoją ścieżką i nie wydawał się zbytnio poruszony żniwami. To on tak uroczo trzymał gitarę. Nazwałam go Jose.

Ciocia Yvette wycofała się z pola i podeszła do nas. – Najwyższy czas zabrać się za przygotowanie jedzenia – powiedziała.

Wstałam i otrzepałam sukienkę z trawy. – Myślisz, że on też chciałby z nami pójść? – spytałam, pokazując na Goyę. Czekoladka wtuliła się w jego ramię, a Olly spał mu na kolanach. Goya z osłupieniem wpatrywał się w platynowe kosmyki włosów, które wystawały cioci spod kapelusza. Byłam tak przyzwyczajona do jej wyglądu, że czasami zapominałam, jak bardzo innych ludzi dziwi widok albinoski.

– On myśli, że jesteś wróżką – powiedziałam.

Ciocia Yvette uśmiechnęła się do Goi i pogładziła go po głowie.

– Wygląda na to, że tutaj jest mu dobrze. Poza tym myślę, że jego mama wolałaby mieć go na oku.

 

Wieczorem zjedliśmy kolację na podwórzu oddzielającym nasze dwa domy i zostaliśmy tam pomimo zapadającego zmroku. Powietrze było ciężkie od aromatu lawendy. Odetchnęłam pełną piersią i poczułam ten zapach głęboko w gardle.

Mama zszywała jedną z koszul taty, przyświecając sobie sztormową lampą. Z jakiegoś tajemniczego powodu, który znała tylko ona sama, zawsze zszywała porwane ubrania czerwoną nitką, jak gdyby naderwania i pęknięcia były ranami tkanin. Na jej dłoniach roiło się od skaleczeń, ale żniwiarze nigdy nie przejmowali się drobnymi zadrapaniami. Olejek eteryczny stanowił naturalny środek odkażający i rany goiły się w ciągu kilku dni.

Ciocia Yvette czytała ze mną Nędzników. Szkołę w naszej wiosce zamknięto dwa lata wcześniej, kiedy rozbudowano sieć kolejową i wielu ludzi przeniosło się do miast. Gdyby nie zaangażowanie cioci w moje kształcenie, najprawdopodobniej skończyłabym jako osoba równie niepiśmienna, co reszta rodziny. Wujek Gerome umiał czytać księgi rachunkowe i instrukcje stosowania nawozów, ale mama nie czytała wcale, chociaż jej znajomość ziół i roślin dorównywała wiedzy farmaceutów. Jedynie tata potrafił czytać gazety. Coś, co przeczytał w jednej z nich w 1914, roku sprawiło, że zaciągnął się do wojska i poszedł walczyć w wielkiej wojnie.

– „Hulaki śpiewały swą piosenkę – czytałam na głos – a dziecko siedzące pod stołem nuciło własną... ".

– Phi! – zadrwił wuj Gerome, dłubiąc nożem w zębach. – Czytanie głupich książek to wspaniałe zajęcie, zwłaszcza dla kogoś, kto nie harował w polu przez cały dzień.

Dłonie mamy zamarły w bezruchu i nasze oczy się spotkały. Widziałam, jak tężeją mięśnie jej karku. Ciocia i ja przysunęłyśmy się bliżej, uniosłyśmy brzeg materiału i zaczęłyśmy oglądać go z udawanym zainteresowaniem. Chociaż żadna z nas nie potrafiła przeciwstawić się wujkowi Gerome, zawsze przychodziłyśmy z pomocą tej, której akurat dokuczał. Ciocia Yvette nie mogła pracować w polu ze względu na stan swojej skóry. Godzina spędzona w południowym słońcu przyprawiłaby ją o poparzenia trzeciego stopnia. Pochodziła z Sault i przesądy dotyczące albinosów stanowiły według mnie jedyny powód, dla którego tak mądra i atrakcyjna kobieta mogła wyjść za wujka Gerome. Był wystarczająco bystry, żeby wiedzieć, iż jako kucharka i gospodyni ciocia Yvette nadrabia z nawiązką niemożność pracy w polu, a jednak nigdy nie słyszałam, żeby ją za cokolwiek pochwalił. Jeżeli o mnie chodzi, zwyczajnie nie nadawałam się do żniw. Nazywali mnie „flamingiem", bo moje kościste nogi były dwa razy dłuższe od ciała i nawet mój jednooki, kulawy ojciec ścinał lawendę szybciej niż ja.

Usłyszeliśmy śmiech dobiegający ze stodoły. Zastanawiałam się, skąd Hiszpanie czerpią siłę na radość po całym dniu spędzonym w polu. W powietrzu rozbrzmiewał dźwięk gitary. Wyobraziłam sobie trącającego struny Jose z oczami pełnymi pasji. Pozostali wybijali rytm, klaszcząc i zawodząc w stylu flamenco.

Ciocia Yvette spojrzała w górę, po czym wróciła do powieści. Wujek Gerome sięgnął po koc i owinął nim głowę, manifestując swoje niezadowolenie z powodu muzyki. Tata patrzył w niebo, zatopiony w myślach. Mama szyła w skupieniu, jak gdyby w ogóle nie słyszała odgłosów zabawy. Jej sylwetka od pasa w górę była tak wyprostowana, że przypominała statuę. Mój wzrok powędrował pod stół. Zobaczyłam, że jej stopy wysunęły się z butów i jedna z nich wybija zmysłowy rytm, unosząc się i opadając w tańcu. To małe oszustwo przypomniało mi o tym, że mama jest kobietą pełną tajemnic.

Podczas gdy zdjęcia dziadka i babci Fleurierów stały na gzymsie kominka, w całym domu nie można było znaleźć żadnej podobizny rodziców mojej mamy. Kiedy byłam mała, mama pokazała mi ich dawną chatę stojącą u stóp wzgórza. Prosta konstrukcja z kamienia i drewna stała tam dopóty, dopóki pewnego roku wąwozu nie nawiedził pożar lasu i porywisty mistral. Florette, naczelniczka wiejskiej poczty, powiedziała mi, że babcia słynęła z leczniczych zdolności i kiedy zawodziły konwencjonalne środki i modlitwa, zwracała się do niej nawet żona burmistrza i stary cure.[ Proboszcz (przyp. tłum. ).] Powiedziała mi, że pewnego dnia dziadkowie, którzy w tamtym czasie byli już ludźmi w średnim wieku, pojawili się w wiosce wraz z moją mamą. Kiedy mieszkańcy wsi zobaczyli ją po raz pierwszy, czarująca dziewczynka o imieniu Marguerite miała już trzy lata. Chociaż para przysięgała, że to ich rodzona córka, wielu uważało, że moja matka jest dzieckiem porzuconym przez Cyganów.

Tajemnicze pochodzenie i pogłoski na temat leczniczych zdolności mojej matki nie zaskarbiły jej sympatii surowej katolickiej rodziny Fleurierów, która sprzeciwiała się małżeństwu ukochanego syna. Jednak nikt nie mógł zaprzeczyć, że to właśnie dzięki jej zabiegom wrócił do zdrowia, kiedy wszyscy wojskowi lekarze spisali go na straty.

Hiszpanie śpiewali jeszcze długo po tym, jak wujek Gerome i ciocia Yvette poszli do domu, a rodzice i ja udaliśmy się na spoczynek. Leżałam z szeroko otwartymi oczami, patrzyłam na belki w suficie I czułam, jak pot spływa mi po zagłębieniach między żebrami. Światło księżyca przebijające się przez cyprysy rzucało na ścianę falujące cienie. Wyobrażałam sobie, że te ruchome kształty są tancerzami poruszającymi się w takt zmysłowej muzyki.

Musiałam zasnąć, bo jakiś czas później poderwałam się z miejsca i stwierdziłam, że muzyka ucichła. Usłyszałam szczekanie Czekoladki. Wyślizgnęłam się z łóżka i wyjrzałam przez okno. Bryza schłodziła powietrze i srebrzyste światło rozprysło się po dachówkach i budynkach. Spojrzałam w stronę muru na końcu ogrodu i zamrugałam ze zdziwienia. Był tam krąg tańczących łudzi. Poruszali się cicho, bez muzyki i śpiewu, ich ręce wirowały ponad głowami, a stopy stąpały w takt niesłyszalnej melodii. Wpatrzyłam się w mrok i rozpoznałam Jose, który tańczył, trzymając na ramionach Goyę, a odsłonięte w uśmiechu białe zęby chłopca wyglądały niczym pęknięcie na jego ciemnej twarzy. Moje stopy również uniosły się do tańca. Zapragnęłam zbiec po schodach i dołączyć do nich. Chwyciłam ramę okna, zastanawiając się, czy tancerze rzeczywiście są Hiszpanami, czy może jakimiś złymi duchami, które przybrały ich postać, żeby wystraszyć mnie na śmierć. Słyszałam, jak stara kobieta ze wsi opowiadała podobne historie.

Moje serce zamarło.

Oprócz Goi było tam jeszcze pięcioro tancerzy: trzech mężczyzn i dwie kobiety. Moje usta otworzyły się ze zdziwienia, gdy ujrzałam długie, ciemne włosy i smukłe kończyny drugiej z nich. Pod jej skórą tlił się ogień, a kiedy stopy dotykały ziemi, sypały się iskry. Fałdy sukienki płynęły wokół jej ciała niczym strumień. Moja matka. Chciałam ją zawołać, ale zamiast tego osunęłam się z powrotem na łóżko i zapadłam w sen.

Kiedy otworzyłam oczy, zaczynało świtać. Miałam sucho w gardle. Ścisnęłam twarz dłońmi, nie mając pewności, czy to, co widziałam, było jawą czy snem.

Włożyłam sukienkę i na palcach zeszłam po schodach, a potem minęłam pokój rodziców. Spali. Chociaż nie odziedziczyłam po matce jej tajemniczych zdolności, byłam równie ciekawska jak ona. Zakradłam się na skraj podwórza, pod mur, przy którym rosły drzewa migdałowca. Letnia trawa była wysoka i wyglądała na nietkniętą. Przyglądałam się drzewom i roślinom w poszukiwaniu jakiegoś śladu po tancerzach, ale niczego nie znalazłam. Nie było tam żadnych związanych patyczków, kawałków kości czy świętych kamieni. Brak jakichkolwiek pozostałości po magicznych obrządkach. Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się w stronę domu, lecz wtedy dostrzegłam coś kątem oka. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam rosnącej nisko gałęzi drzewa. Na jednym z liści spoczywała samotna czerwona nitka.

Blada skóra cioci i moje długie nogi nie wybawiały nas od pracy przy destylacji. Tata i wujek Gerome krzywiąc się z wysiłku, wyciągali z destylatora parującą tubę sprasowanych kłosów lawendy. Wraz z mamą podbiegałyśmy do niej i rozgrzebywałyśmy zioła widłami. Rzucałyśmy kłosy na rozłożone maty, a potem wywlekałyśmy je na słońce, żeby wyschły.

– Nie ma czasu do stracenia – powiedział tata. – Dzięki nowej destylarni będziemy mogli używać suchych kłosów jako paliwa.

Wraz z mamą obracałyśmy lawendę na drugą stronę, żeby nie dopuścić do fermentacji, a ciocia Yvette pomagała mężczyznom władować do destylarni następną partię. Kiedy nie było już więcej miejsca, tata kazał mi wskoczyć na szczyt sterty, żeby ugnieść kłosy i „przynieść nam trochę szczęścia!".

– Jest zbyt chuda, żeby to cokolwiek pomogło – natrząsał się wujek Gerome, ale i tak wyciągnął ręce, aby pomóc mi wdrapać się na górę.

– Uważaj na krawędzie – ostrzegł mnie. – Są piekielnie gorące. Mówią, że lawenda pobudza zmysły. Zastanawiałam się, czy to ten cudowny zapach unoszący się w powietrzu sprawia, że nawet wujek Gerome wydaje się weselszy.

Ugniatałam lawendę stopami, nie zważając na skwar i zadrapania na nogach. Jeśli plan ojca i Bernarda, aby uprawiać lawendę na szeroką skalę, wypali, tata będzie mógł odzyskać swoją część farmy. Wyobrażałam sobie, że z każdym moim stąpnięciem jest o krok bliżej do spełnienia tego marzenia.

Kiedy wujek Gerome pomógł mi wydostać się z destylatora i szczelnie zamknął pokrywę, tata zszedł po drabinie na niższe piętro. Słyszałam, jak dokłada do ognia. Gdy wrócił, oznajmił z uśmiechem:

– Już po pierwszej partii mogę powiedzieć, że olejek jest wyśmienity. Wujek Gerome podrapał się po wąsie. – Wyśmienity czy nie, najważniejsze jest to, czy się sprzeda.

W południe, kiedy destylator opuściła czwarta partia lawendy, tata zarządził przerwę. Wszyscy opadli na wilgotne siano albo przykucnęli ze zmęczenia. Mama zanurzała kawałki materiału w wodzie, a my przykładaliśmy je do ogorzałych twarzy i rąk.

Usłyszeliśmy dźwięk silnika i poszliśmy powitać Bernarda. Na fotelu pasażera siedział monsieur Poulet, burmistrz wioski i kierownik lokalnej kawiarni. Tylne siedzenie zajmowała siostra monsieur Pouleta, Odile, wraz z mężem, Jules'em Fournierem.

– Bonjour! Bonjour! – zawołał monsieur Poulet, wysiadając z samochodu i ocierając twarz chusteczką. Miał na sobie czarny garnitur, który wkładał tylko na specjalne okazje. Był on o numer za mały i uwierał monsieur Pouleta w ramiona, upodabniając go do rozwieszonej na sznurku koszuli.

Odile i Jules wysiedli z samochodu i wszyscy skierowali swe kroki do destylarni. Monsieur Poulet i Fournierowie z uwagą oglądali destylator, który był znacznie większy od maszyny używanej w regionie od lat. Chociaż żadne z nich nie trudniło się uprawą, sukces naszego przedsięwzięcia leżał również w ich interesie. Mnóstwo ludzi opuszczało Pays de Sault i wyprowadzało się do miast, więc mieli nadzieję, że dzięki lawendzie w naszej wiosce znowu rozkwitnie przedsiębiorczość.

– Przyniosę butelkę wina – powiedziała ciocia Yvette, ruszając w kierunku domu. Bernard zaproponował, że pomoże jej przynieść kieliszki. Patrzyłam, jak idą ścieżką, a ich twarze zwracają się ku sobie. Bernard coś powiedział i ciocia Yvette wybuchnęła śmiechem. Tata wyjaśnił mi kiedyś, że Bernard jest dobrym człowiekiem, który nie interesuje się kobietami, lecz on był tak miły dla cioci Yvette, że czasami zastanawiałam się, czy nie jest w niej zakochany. Spojrzałam na wuja Gerome, ale był zbyt zajęty wychwalaniem nowego destylatora, żeby cokolwiek zauważyć.

– Takich destylatorów używają wielkie przedsiębiorstwa w Grasse – powiedział. – Jest bardziej wydajny niż przenośne urządzenia, z których korzystaliśmy do tej pory.

Słysząc jego słowa, można było pomyśleć, że to on wpadł na pomysł zakupu nowego destylatora. Jednak wujek Gerome był finansistą, a nie marzycielem: zainwestował w drogi destylator i miał zainkasować połowę zysków. Mimo to z obliczeń taty i Bernarda wynikało, że jeśli trzy kolejne lata okażą się urodzajne, destylator uda się spłacić w ciągu dwóch lat, a naszą część farmy – w ciągu trzech następnych.

Odile wciągnęła przez nos zapach powietrza i podeszła do mnie.

– Olejek pachnie wyśmienicie – szepnęła. – Mam nadzieję, że dzięki niemu wszyscy będziemy bogaci, a twojemu ojcu uda się spłacić długi.

Pokiwałam głową, ale postanowiłam nic nie mówić. Zbyt dobrze znałam żałosną sytuację mojej rodziny. Po śmierci dziadka gospodarstwo zostało podzielone pomiędzy jego dwóch synów. Kiedy tata walczył na wojnie, wujek Gerome pożyczał mamie pieniądze na prowadzenie farmy. Gdy jednak ojciec wrócił okaleczony, a skromna wojskowa renta nie wystarczyła na spłacenie długów, wujek zabrał połowę naszej farmy. Kiedy tata wyzdrowiał, wujek Gerome oznajmił mu, że może odkupić swoją ziemię w ratach, do których co roku będą doliczane odsetki. Było to haniebne posunięcie wobec własnego brata, któremu podczas choroby nawet najbiedniejsi mieszkańcy wioski przynosili pod drzwi kosze pełne warzyw. Jednak w obecności ojca nigdy nie można było powiedzieć złego słowa na wujka Gerome. – Zrozumiałabyś wszystko, gdybyś wiedziała, jak traktowali go nasi rodzice – tłumaczył mi. – Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek go za coś pochwalili. Za bardzo przypominał twojemu dziadkowi jego własnego ojca. Kiedy Gerome był dzieckiem, wystarczyło, by spojrzał na ojca i już dostawał w ucho. Zgodnie z prawem, cała farma powinna przypaść jemu, lecz rodzice zawsze mnie faworyzowali. Nie martw się, odzyskamy naszą połowę.

– Kto jeszcze będzie destylował u was lawendę? – zapytał Jules.

– Bousquetowie, Negrowie i Tourbillonowie – odpowiedział ojciec.

– Inni też do nas przyjadą, kiedy dowiedzą się, jakie to korzystne – dodał wujek Gerome, dumnie wypychając do przodu podbródek, jak gdyby właśnie wyobrażał sobie siebie w roli obrotnego pośrednika. Brwi monsieur Pouleta powędrowały w górę. Być może pomyślał, że wujek Gerome wyobraża sobie siebie w roli nowego burmistrza.

Na twarzy mamy pojawił się grymas niezadowolenia. Domyśliłam się dlaczego. Wujek Gerome po raz pierwszy pochlebnie wypowiadał się o naszym projekcie. Podczas gdy on zgarniał połowę zysków, mój ojciec brał na siebie całe ryzyko. Nasza farma niemal zupełnie przestawiła się na uprawę lawendy, a wujek Gerome nadal siał owies i sadził ziemniaki. – Na wypadek, jeśli plan nie wypali i będę musiał was wszystkich karmić – powiedział.

Kiedy żniwa dobiegły końca, przyjechała ciężarówka, żeby zabrać robotników na inną farmę. Stałam na podwórzu i patrzyłam, jak Hiszpanie pakują swój dobytek na przyczepę. Był to ten sam proces, co w dzień ich przyjazdu, tylko że odbywał się w odwrotnej kolejności. Rafael podawał Fernandezowi i Jose worki i kufry, a oni upychali je z przodu ciężarówki, żeby później można było usiąść z tyłu i wyrównać obciążenie. Kiedy wszystko zostało zapakowane, Jose wziął gitarę i zaczął grać jakąś melodię, czekając, aż kierowca ciężarówki dopije wino, które ciocia Yvette nalała mu do wysokiej szklanki.

Goya tańczył wokół nóg swojej matki. Wyjęłam saszetkę z lawendą, którą trzymałam w kieszeni podczas żniw i dałam mu ją. Widocznie zrozumiał, że ten podarunek ma mu przynosić szczęście, bo wyciągnął z kieszeni kawałek sznurka i przewlókł go przez wstążkę. Kiedy usadowiono go przy mamie, na ciężarówce, zobaczyłam, że saszetka wisi na jego szyi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin