Góry pod powiekami.pdf

(257 KB) Pobierz
492434217 UNPDF
Góry pod powiekami
10.01.2000, MR
ROZMOWA
Wojtek Kurtyka, wybitny polski wspinacz
MONIKA ROGOZIŃSKA: Alpiniści zachodni uważają, że jesteś największym polskim
wspinaczem, nasi zaś na ogół twierdzą to samo, tyle że po kryjomu, gdyż nie umieją
jasno umotywować tej opinii. Dzięki znajomości języków kształtowałeś poglądy na temat
polskiego alpinizmu na Zachodzie. Co zrobiłeś w himalaizmie, że masz taką pozycję?
WOJTEK KURTYKA: Twoje pytanie i postawa nawiązują do tego, co jest dziś największą
trucizną - skrajnego egocentryzmu, kultu rywalizacji, wyścigów. Nie interesuje mnie to. Jeżeli
zaś budzę pozytywne emocje tym, co robiłem w górach, to znaczy, że moje życie nie jest
zmarnowane.
Nie zależy ci na nagłaśnianiu własnych dokonań?
Wbrew pozorom bardzo się cieszę na taki pozytywny oddźwięk, ale z drugiej strony głęboko
siedzi we mnie odruch buntu wobec bycia wstawianym do jakichkolwiek tabel, przekładania
ludzkiej aktywności na listy rankingowe. Ten obłąkany kult gwiazdorstwa uważam za wielkie
oszustwo, straszną skazę na współczesności. Uzależnienie od czegokolwiek - czy to będzie
alkohol, narkotyki, kobieta, krótki błysk sławy, czy gonitwa za pieniędzmi - czyni człowieka
niewolnikiem.
Jesteś uzależniony od gór?
Tak, ale to jest jakby inna kategoria, co mnie usprawiedliwia. To uzależnienie jest dokładnie
tą samą sprawą, co uzależnienie poety od własnej twórczości. Natura satysfakcji, którą my
alpiniści przeżywamy, jest dokładnie taka sama, jak ta wynikająca z napisania wiersza czy
namalowania obrazu. Alpinizm jest niesłychanie bogatą, złożoną sztuką, kierowaną przez tę
samą energię twórczą tkwiącą zresztą w całej przyrodzie. Jest rodzajem twórczości
przesiąkniętej estetyzmem (uroda natury), sportem i mistycyzmem, która stanowi pełną
realizację naszego życia. Dramat polega na tym, że, niestety, łatwo się zabić. Bo kreatywność
jest jedynym źródłem satysfakcji, nawet jeżeli przynosi cierpienie, nawet jeżeli kosztuje
życie, jak w przypadku alpinizmu, nawet jeżeli kosztuje samobójstwo, jak w przypadku van
Gogha, nawet jeżeli kosztuje kompletną ruinę życia rodzinnego i wszelkiego innego, jak w
przypadku wielu polityków czy biznesmenów. Ja akurat marzenia górskie mam pod
powiekami. To jest mój oddech, moje życie.
Słyniesz z górskich obsesji, z atakowania wielokrotnie tych samych upatrzonych ścian
czy grani. Zachodnie urwisko K2, drugiego szczytu świata, próbowałeś przejść pięć
razy, w tym trzy z Erhardem Loretanem.
Bywało, że w ogóle nie tknęliśmy ściany. Na przykład, na 56 dni spędzone w bazie śnieg nie
padał tylko dwa. Ostatnim razem, kiedy podeszliśmy pod nią, Loretan rozłożył ręce i
powiedział: "Nieee... chyba nie damy rady" i zawrócił. A Erhard jest niebywałym fenomenem
fizycznym. To jedyny człowiek w górach, przy którym naprawdę muszę się wytężać i zawsze
zostaję gdzieś z tyłu. Jego postawę w tej sytuacji uważam jednak za pewien niedostatek u
alpinisty.
W przypadku Loretana widziałabym ogromną intuicję i instynkt.
Może. Jeśli chodzi o K2, to chyba miał rację, ale z ostatniej wyprawy na grań Mazeno na
Nanga Parbat nie powinien się wycofywać.
To twoja kolejna obsesja. Ile razy próbowałeś przejść tę dwudziestokilkumetrową grań?
Trzy. Pierwsza próba skończyła się skręceniem kostki przez Douga Scotta. Po pięciu dniach
od założenia bazy poszliśmy na spacer dla aklimatyzacji na banalny szczycik. Weszliśmy
łatwym kuluarem niemal z rękami w kieszeniach. W drodze powrotnej Doug spadł z lawiną i
skręcił kostkę. Nie zdołaliśmy nawet tknąć Mazeno.
Jak ściągnęliście stamtąd Scotta? Kiedy w Karakorum złamał sobie nogi, też w
kostkach, czołgał się 7 km do bazy.
Tak się tego nauczył, że robi to na zawołanie. Ściągnąłem do pomocy obsługę bazy. Z
Erhardem mieliśmy naprawdę dużą szansę na przejście grani, ale on był zdecydowanie na nie.
No cóż, jeśli miał przeczucie naszej śmierci, to jest usprawiedliwiony.
Czy twoje górskie fascynacje rodzą się tak, jak to bywa z miłością do kobiety - od
pierwszego wejrzenia?
Często właśnie tak. Grań Mazeno po raz pierwszy widziałem z samolotu, lecąc ze Skardu do
Islamabadu. Nanga Parbat leży z boku jak na dłoni. Chciałem za wszelką cenę ją
sfotografować. Poprosiłem stewarda, żeby mnie wpuścił do kabiny. Pilot spytał: "Którą grań
chcesz sfotografować?" Pokazałem: "Tą długą do wierzchołka." "Ano dobrze" - powiedział i
skręcił bez uprzedzenia z kursu pod kątem prostym, żeby wlecieć do kotła Diamir. Na
pokładzie było kilkudziesięciu pasażerów. Pochylił samolot tak, że straciłem grań z oczu, w
ogóle zwariowałem ze strachu. A on zrobił pętlę w dolinie.
Dlaczego właśnie ta grań w morzu gór tak cię zachwyciła?
Jest kwintesencją przygody himalajskiej, formacją o wielu niewiadomych, nieprzewidywalną,
zmuszającą do całkowitego i ufnego powierzenia siebie górze. To jest tak pasjonujące jak
trawersowanie antarktyczne, gdzie idzie się wiele dni, mnóstwo się dzieje, przezwycięża się
kolejne bariery własnego zmęczenia, odkrywa nowe partie terenu. Przy czym alpinista, który
idzie granią, ma cały świat przed sobą. To jest piękne. Podobnie wspaniałe było
trawersowanie Broad Peaków z Jurkiem Kukuczką. Mam karteczkę od Japończyków, którzy
dokonali drugiego przejścia naszej drogi cztery lata temu. Chłopak pisze w niej, że takie
wspinanie granią jest cudowne i na każdym kroku czuje się obecność Boga. Sporo
nawiedzeńców chodzi po górach, do pewnego stopnia i siebie do nich zaliczam. Dziwisz się?
Nie, to przecież naturalne mistyczne odczucie, dlatego w tak wielu kulturach góry są
siedzibą bóstw. W górach łatwo się modli, rozmawia z Bogiem. W literaturze odkrył to
romantyzm. Skoro mowa o literaturze... Wielki angielski alpinista, Chris Bonington,
zaprosił ciebie wraz z całą plejadą międzynarodowych gwiazd, żebyś napisał rozdział do
książki "Wielkie wspinaczki. Osobiste relacje najwybitniejszych ludzi gór", której był
redaktorem. Zrobiłeś to. Wyjaśniłeś Zachodowi, że polski himalaizm zaistniał dzięki
przemytowi.
Oburzona jesteś? Czy zdajesz sobie sprawę, że opisałem skromniuteńki rąbek. Chyba
widziałaś sklepy w Kathmandu nabite przez pewien okres polskim towarem: zupami w
proszku, konserwami, kremami "Nivea", tandetą sportowo-sprzętową z PRL.
Widziałam.
W drugiej połowie lat 80. szły z Polski całe ciężarówki. Wyprawa zaczynała się od jednego
wielkiego bazaru. Przecież to było cudne, niebywałe zjawisko radzenia sobie w sytuacji
zdawałoby się beznadziejnej, kiedy pensja wynosiła 30 dolarów, a wyprawa tysiące. Nie mam
z tego powodu uczucia fałszywego wstydu. Uważam, że to był dowód przebojowości
Polaków i kreatywny przejaw mądrego postępowania. Nie było innej możliwości. Tak
należało robić i w tym momencie Polacy wspaniale przeszli intensywną szkołę kapitalizmu.
Kukuczka przyznał, że w pewnym okresie byłeś inspiratorem jego alpinistycznej pasji.
Ale to do niego pisano wiersze: "O Kukuczko! Piękny wzorze/jak dla ojczyzny
pracować/Wszyscy - zuchy i harcerze/Pragną ciebie naśladować." Nie żal ci?
Ten problem nie istnieje. Jurek był dla mnie kimś niezwykłym, kwintesencją niebywałej
energii ludzkiej, inspiracją. W trudnych sytuacjach wracam pamięcią do jego osoby i to mi
pomaga.
W jaki sposób?
Po prostu pamięć jego dzielności jest dla mnie wskazówką.
Tworzyliście przez cztery lata niesamowity zespół. Jeden - szczupły, znerwicowany
intelektualista, wegetarianin, poszukujący ukojenia w buddyzmie, drugi - krępy, z
tendencją do tycia, człowiek prosty, nazywany "golonką" z racji zamiłowania do mięsa
oraz "psychicznym nosorożcem", katolik z różańcem w kieszeni. Obydwaj sobą
zafascynowani...
Jurek był cudowną emanacją siły, nawet nie w sensie fizycznym, bo tu ustępował innym
moim partnerom, ale psychicznym - wciąż uderzał, parł do przodu z nieprawdopodobną
wiarą, konsekwencją, absolutną determinacją, której nie sposób było się oprzeć. Niestety karą
za to była śmierć różnych ludzi przy Jurku i wreszcie jego własna. Próbowałem kiedyś jego
cechy wytłumaczyć przynależnością do znaku Barana.
Spod jakiego znaku ty jesteś?
Lwa. Straszny egocentryzm. Zgroza, zgroza, nieszczęście.!
"Wyjazd w Karakorum w roku 1984 miał być przede wszystkim próbą zaatakowania
słynnej Świetlistej Ściany, ponadtrzykilometrowej wysokości skalnego urwiska na
zachodnim zboczu Gasherbruma IV (7925 m). To była od lat id?e fix Wojtka. Mnie
ogromna ściana napawała niepokojem, lękiem nawet. Ale ustawiczne namowy Wojtka,
jego zapał i entuzjazm, a nade wszystko wiara, że jej pokonanie jest możliwe, powoli
rozwiały moje obawy i w końcu dałem się namówić" - powiedział Jurek Kukuczka w
książce "Na szczytach świata". W ramach aklimatyzacji "nanizaliście" trzy wierzchołki
Broad Peaków - przetrawersowaliście je granią w stylu alpejskim. To był wielki wyczyn
tamtych lat. A potem ty zrezygnowałeś nagle z dalszej wspinaczki na twoją wymarzoną
ścianę i każdy z was poszedł w swoją stronę. Słynna opowieść mówi o dwóch sznurkach
pojedynczych śladów na śniegu, biegnących w różnych kierunkach. Rozeszliście się w
środku gór. Podobne sceny rozegrały się pod ośmiotysięcznikami Makalu i Manaslu.
Wycofywałeś się z dalszej wspinaczki.
Dla mnie wejścia na szczyt normalnymi drogami to męka i udręka. Inspiracją zawsze była
idea przejścia czegoś, co w danym momencie przekracza bariery wyobraźni, z pozoru
absolutnie nie do przezwyciężenia, tak absurdalnego w warunkach himalajskich, że aż
pięknego. Zupełny pion, szpic. Z tego wyrastały takie pomysły, jak: południowo-wschodnia
strona Trango Nameless Tower (6239 m), południowa ściana Changabang (6864 m) czy
Świetlista Ściana na Gasherbrumie IV. Nasze programy wspinaczkowe bardzo się różniły.
Dla Jurka ważny był wierzchołek, a 8 tys. metrów stanowiło wyzwanie.
To niesprawiedliwe. Z 23 polskich dróg na ośmiotysięcznikach Jurek poprowadził 9, a ty
6, choć rzeczywiście tylko w stylu alpejskim.
Wcale nie chciałbym, żeby to zabrzmiało krytycznie, ale poza naszymi wspólnymi nowymi
drogami, które razem zrobiliśmy, w jego zestawie istnieje np. wejście południowym filarem
na Cho Oyu (8153 m) w wyprawie Andrzeja Zawady, rzeczywiście chyba najtrudniejszą
technicznie drogą otwartą zimą w Himalajach. Trzy dni po wejściu Maćka Berbeki i Maćka
Pawlikowskiego zrobił ją, czyli przeszedł rozpięte liny poręczowe na gotowej już drodze.
Jeszcze raz podkreślam - nie o krytykę mi chodzi, tylko o wytłumaczenie, dlaczego nasze
ścieżki się rozeszły. Mnie fascynowały trudności techniczne w skale, jego - Korona
Himalajów. Podejmując rywalizację z Messnerem, Jurek urządził pierwsze igrzyska na
ośmiotysięcznikach, które doprowadziły go do medalu olimpijskiego. Jeśli poszczególne
przejścia Jurka były szczytem trudności, to dlatego, że forsowały bariery ludzkich możliwości
na dużych wysokościach. Nowa droga na K2 ze ś.p. Tadeuszem Piotrowskim to niewątpliwie
wyczyn niesamowity, rewelacyjny, być może najlepsze przejście, jakiego dokonano do tej
pory na tej górze. Ale Piotrowski zginął w zejściu.
Na Manaslu Kukuczka chciał robić nową drogę w stylu alpejskim, a ty się wycofałeś.
To był paradoks. Nie akceptując rywalizacji w górach, która jest dla mnie barbarzyństwem,
włączyłem się w spektakularny wyścig Jurka z Messnerem, wiedząc, jak niesłychanie jest on
ważny dla niego. Podjąłem starania u Chińczyków o uzyskanie zezwolenia na Shisha
Pangma, która miała być ostatnim jego ośmiotysięcznikiem. Czekając na odpowiedź,
pojechaliśmy na przedostatni - Manaslu. Jurek, pchany niebywałą presją, ruszył do przodu z
niezwykłą energią. Warunki były coraz cięższe. Śnieg sypał na okrągło, stwarzając ogromne
zagrożenie lawinowe. A Jurek zachowywał się tak, jakby był nieśmiertelny, niezdolny do
refleksji, realnej oceny sytuacji. Zrezygnowałem z tej wyprawy.
A on wszedł na szczyt. Nie miałeś żadnego wypadku?
Nigdy. Żadnych wypadków. Żadnych odmrożeń. Żadnego włoska z głowy. W przypadku
Jurka Kukuczki oraz Erharda Loretana nasza wspólna działalność była jedyną w ich
himalajskich karierach bez żadnych trupów czy jakichkolwiek wypadków. Dla mnie to jest
istotne.
Ale chyba przeżywałeś bardzo trudne sytuacje?
Jedno z gorszych doświadczeń, jakie do tej pory mi się zdarzyły, to szokująca burza
elektryczna, jaką przeżyłem w Alpach. Kończyłem wspinaczkę na Filarze Walkera razem z
Alkiem Lwowem, kiedy zaczęły walić pioruny. Zostałem lekko porażony. Gorzej oberwał
znajdujący się poniżej Amerykanin, John Bouchard, który stracił czucie w prawej ręce i
nodze. Miał nawet osmoloną dłoń. Wyciągnęliśmy go na szczyt. Tam było piekło. Kanonada
grzmotów waliła ze wszystkich stron, a on tylko jednym był zatroskany: "Nie mam czucia w
ręce - mówił - jak ja teraz będę grał na fortepianie?" Niżej doszedł do siebie.
Jesteś autorem teorii, bardzo rozpowszechnionej w zachodnich mediach, którą uważam
za wyjątkowo szkodliwe nieporozumienie. Ogłosiłeś, że Andrzej Zawada stworzył w
himalaizmie Sztukę Cierpienia. Tak nazwałeś himalaizm zimowy.
Sądzę jednak, że jest to kwintesencja męczenia się w górach. Wiem, co mówię. Himalaje
zimą dają mniej satysfakcji wspinaczkowej, a więcej bólu. Rozumiem jednak i szanuję
potrzebę wzlotu ponad własny ból. Byłem w 1974 r. na wyprawie Zawady na Lhotse oraz
Messnera na Cho Oyu.
Lhotse była późnojesienna. Skończyła się w ostatnich dniach grudnia. Jako himalajski
żółtodziób miałeś wtedy problemy z samym sobą. Zamykałeś się w namiocie... Jak było
na wyprawie Messnera?
Duża ekspedycja z plejadą gwiazd i zespołem Szerpów, wykonujących całą czarną robotę. To
nie dla mnie. Skutecznie zatrzymały nas głębokie śniegi leżące powyżej 7 tys. metrów.
Widziałam w Himalajach dwie zimowe wyprawy. Rozmawiałam z alpinistami, którzy
brali udział w takich ekspedycjach. Wszyscy powtarzają: zimowe wyprawy są dziś
jedynymi, na których nie ma gwiazdorstwa, ścigania się, konkurowania, wzajemnych
podchodów. Góra jest czymś tak trudnym w zimie, że wszyscy pracują harmonijnie na
jeden cel w atmosferze partnerstwa, ofiarności, życzliwości. Ten klimat jeszcze istnieje
tylko w speleologii i zimowym himalaizmie. W alpinizmie letnim już go nie ma.
Być może, ale co z tego. Istotą alpinizmu nie jest praca zespołowa.
Podrzuciłeś Sztukę Cierpienia, jak kukułcze jajo, Zawadzie, entuzjaście zimowego
himalaizmu, ceniącemu na wyprawach przede wszystkim poczucie humoru. W świat
rzuciłeś też kuriozalne wytłumaczenie, że Polacy dlatego mają największe sukcesy w tej
sztuce, gdyż w swej historii przodowali w znoszeniu cierpień, żyjąc między
bezwzględnymi sąsiadami i przez wieki broniąc się przed nimi. Wchodzą na szczyty, bo
są wytrwali w walce. A gdzie jest miejsce na radość ze wspinania?
Wchodzą, dlatego, bo są dzielni i wychowywani do dzielności. Taka była intencja. Istota
himalaizmu zimowego polega na przełamaniu własnego bólu, związanego z niską
temperaturą, niewygodą, z różnego rodzaju lękami. Wierz mi, że tak jest. Dla mnie himalaizm
w wersji zimowej przestaje mieć wiele wspólnego z kwintesencją alpinizmu, który zaczyna
się tam, gdzie kończy się zwykła turystyka, a człowiek musi pokonywać trudności techniczne
za pomocą także rąk. Zimą nie ściągniesz rękawic, forsowanie więc trudnych barier
technicznych nie ma sensu. Połączenie niskiej temperatury z wysokością ośmiotysięcznika
likwiduje możliwość prawdziwego wspinania się.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin