BARBARA MCCAULEY
Z dala od zgiełku
A Man Like Cade
Tłumaczyła: Agnieszka Łuszpak
Coś było nie tak.
Cade Walker potarł kark, jak gdyby mógł w ten sposób zetrzeć to dziwne uczucie. Znał je aż za dobrze; wiele razy ostrzegało go o niebezpieczeństwie, a czasem nawet ratowało życie. Nauczył się ufać swojemu instynktowi.
Marszcząc brwi, podniósł się wolno i ogarnął wzrokiem Vermont ze swego orlego gniazda na dachu. Trzymając młotek w jednej, a dachówkę w drugiej dłoni, obejrzał uważnie korony drzew wokół siebie, na chwilę zatrzymując wzrok, by podziwiać piękne kolory jesiennych liści. Odetchnął głęboko, z przyjemnością wciągając w płuca czyste, orzeźwiające powietrze.
Był teraz tak daleko od bocznych uliczek i nędznych slumsów Nowego Jorku!
Dziwne uczucie wciąż mu dokuczało. Nie pierwszy raz, odkąd przybył na farmę ciotki Idy, odnosił wrażenie, że dzieje się coś złego. Tydzień temu, gdy naprawiał balustradę ganku, zdawało mu się, że ktoś go obserwuje. Krótko potem zauważył, że zginęła mu piła. Dwa dni później odnalazła się w szopie na narzędzia. W tej samej szopie, w której zasuwa zamknęła się „przypadkowo”, gdy był w środku. Ginęły mu też inne przedmioty – młotek, resztki drewna, gwoździe – choć większość z nich, z wyjątkiem gwoździ i drewna, znajdowała się po kilku dniach.
To wszystko było bardzo dziwne. A ponieważ nie wierzył w duchy, jedynym wytłumaczeniem była jego własna obsesja. Uznał, że lata spędzone na patrolowaniu ulic, gdy nigdy nie było wiadomo, co lub kto kryje się za następnym rogiem, uczyniły go zbyt podejrzliwym. Nawet jeśli nie był już gliniarzem, to trzynaście lat w zawodzie zrobiło swoje. Potrzebował trochę czasu, by dojść do siebie. A tego mu teraz nie brakowało.
Zaniepokojony potrząsnął głową i wzruszył ramionami. Nie zamierzał szukać kłopotów tam, gdzie ich nie było. Na litość boską, to było Clearville, małe, senne miasteczko, a nie Nowy Jork. Tutaj nikt na niego nie polował. Był tutaj, żeby się zrelaksować, przemyśleć parę spraw i zdecydować, co będzie robił przez resztę życia. Na pewno będzie to coś bezpiecznego; może otworzy mały bar lub zajmie się sprzedażą ubezpieczeń.
Zimny wiatr rozwiał jego długie, czarne włosy i Cade uśmiechnął się na wspomnienie wcześniejszych przeczuć. Po prostu nie był przyzwyczajony do małych miasteczek i samotności. To sprawiło, że stał się nerwowy. Mimo że spędzanie tu wakacji należało do rodzinnych tradycji, od czasu ukończenia szkoły średniej był tu tylko kilka razy. Jego służba była długa, męcząca i nie miał czasu na wakacje.
Był teraz jedynym spadkobiercą farmy. A biorąc pod uwagę rozmiary domu – dwupiętrowego, z pięcioma sypialniami i jadalnią, w której mógłby zasiąść regiment wojska, nie było to miejsce dla kawalera. Tak, pomyślał, przebiegając wzrokiem okolicę po raz kolejny, to jest dom dla wielodzietnej rodziny. To ostatecznie utwierdziło go w podjętej decyzji. Skończy niezbędne naprawy i wystawi dom na sprzedaż, a sam wróci do Nowego Jorku.
Burczenie w brzuchu przypomniało, że od rana nie miał nic w ustach. Otrzepał kurz ze spodni, postanawiając, że zrobi sobie kanapkę. Po lunchu postanowił pojechać do miasta, aby dokupić kilka potrzebnych rzeczy, a gdyby starczyło czasu, mógłby nawet wstąpić do sklepu spożywczego i zrobić zakupy. Jego zapas mrożonek obiadowych już się kończył, poza tym w pudełku z ciastkami też pokazało się dno. Dotarł do skraju dachu i stanął jak wryty.
Drabina zniknęła.
Oszołomiony patrzył w dół. Leżała dwa piętra pod nim, na ziemi.
Niech to jasny szlag trafi!
Przecież drabina nie mogła tak po prostu upaść! Upewniał się, że jest dobrze oparta. Co, do diabła, się działo?! Nagle jakiś dźwięk dobiegający z ganku przykuł jego uwagę. Nasłuchiwał uważnie. Znowu!
Do diabła z tym! Ktokolwiek to był, znajdował się poza zasięgiem jego wzroku i przez to miał przewagę.
Ale nie na długo. Zacisnął zęby i odwrócił się na pięcie. Popędził do szczytu domu, a potem znowu zszedł do krawędzi dachu z drugiej strony budynku. Usiadł na brzegu i chwycił się rynny. Miał nadzieję, że wytrzyma jego ciężar. Musi, pomyślał, mocno przytrzymując metalowy cylinder. Nie miał zamiaru pozwolić uciec temu dowcipnisiowi!
Dłonie ślizgały mu się na rynnie, a ciężkie, robocze buty nie ułatwiały zadania. W połowie drogi o mało nie spadł. Zaklął przez zaciśnięte zęby. Sześć stóp nad ziemią puścił się i zeskoczył. Pomijając rwący ból w ramionach, miło było znowu poczuć zastrzyk adrenaliny.
Cicho skradał się wokół domu. Zerknął za róg. Przy frontowych drzwiach zobaczył niewielką, skuloną postać, niespokojnie zerkającą w kierunku dachu.
To było dziecko. Jego „duch” był tylko małym chłopcem!
Cade mocno zacisnął wargi. Cały czas prześladował go i jakiś bachor! Sądząc z jego wzrostu, nie więcej niż dziewięcioletni. Szczupły, z lśniącymi, ciemnymi włosami sięgającymi kołnierza czerwonej baseballowej kurtki. Odwrócony tyłem, nie wiedział, że jest obserwowany, ale widać było, że jest zdenerwowany. Najwyraźniej nie był jeszcze doświadczonym złodziejem.
Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, pomyślał Cade, przypominając sobie, jak wrzucił śmierdzącą „bombę” do garażu starej pani Gossbroom. Ale złapano go i musiał za to zapłacić. Tak samo jak ten chłopiec. Starając się nadać swojej twarzy bardzo srogi wyraz, Cade cicho wyszedł zza rogu.
Chłopiec błyskawicznie wyczuł, że nie jest już sam. Stał jak skamieniały, a potem obrócił się gwałtownie. Zszokowany wpatrywał się w Cade’a dużymi, brązowymi, szeroko otwartymi oczyma, a jego piegowate policzki były trupio blade. Cofnął się o krok, tak jakby przygotowywał się do ucieczki, ale ze strachu potknął się o własne nogi i wylądował na ziemi.
– Czym innym jest kraść moje narzędzia i zamykać mnie w szopie – powiedział groźnie Cade – a czym innym zostawić mnie na dachu bez drabiny.
Dzieciak otworzył usta, ale zabrakło mu słów i dalej milczał.
Cade poczuł wyrzuty sumienia. Może był trochę za ostry dla tego chłopca? Właściwie nie stało się nic strasznego. Ale zaraz przypomniał sobie, że mógł na tym dachu spędzić długie godziny, i z powrotem przybrał marsową minę.
– Jak masz na imię? – spytał.
Zdawało się, że to pytanie przeraziło go jeszcze bardziej. Rzucił się w bok i chciał wyminąć Cade’a. Ale ten złapał go za kołnierz i przytrzymał. Zdał sobie sprawę, że w oczach chłopca było coś jeszcze poza strachem, bezgraniczne przerażenie. Gdy sobie to uświadomił, złagodniał i poluźnił swój uchwyt.
– Nie zamierzam zrobić ci krzywdy – zapewnił dziecko, ale nie zobaczył żadnego efektu swoich słów. Wzrok chłopca błądził nerwowo dookoła. Cade delikatnie wziął go za ramię i zmusił do spojrzenia na siebie. – Powiedziałem ci już, że nic ci nie zrobię. Naprawdę. Chcę tylko wiedzieć, jak się nazywasz.
Chłopiec głośno przełknął ślinę, spojrzał mu w oczy i wyjąkał:
– J-Jim-m-my.
– Jimmy?
Przytaknął i spróbował się wyrwać, ale Cade mu nie pozwolił.
– Na razie nigdzie nie pójdziesz, Jimmy. Wiesz, że źle postąpiłeś, prawda?
Chłopiec znowu przytaknął.
– Więc wiesz, że muszę wezwać twoich rodziców?
Na te słowa chłopiec przeraził się jeszcze bardziej. Otworzył usta, ale znów je zamknął i wpatrywał się w ziemię.
– Jimmy – powiedział delikatnie Cade – jeśli cię puszczę, obiecasz, że nie będziesz uciekał?
Chłopiec jeszcze niżej spuścił głowę, odetchnął głęboko i przytaknął ponownie.
– W takim razie w porządku. Chodźmy do domu i zadzwońmy do twoich rodziców.
Cade otworzył drewniane drzwi i wpuścił Jimmy’ego przed sobą. Ten wszedł niechętnie i czekał na dalsze instrukcje. Cade wskazał na drzwi przed sobą.
– Wejdźmy do kuchni. Chcę wiedzieć, co masz mi do powiedzenia, zanim zadzwonię. Poza tym – poklepał się po brzuchu – umieram z głodu i myślę, że będę dużo bardziej wyrozumiały, gdy się najem.
Jimmy podniósł głowę, a w jego oczach zabłysła iskierka nadziei. Pospieszył do kuchni, gdzie Cade kazał mu usiąść przy stole, co chłopiec skwapliwie uczynił.
Cade wyjął z szafki paczkę czekoladowych ciastek, potem otworzył lodówkę i zaczął zabierać się do przygotowania kanapek. Nagle w sypialni zadzwonił telefon.
Marszcząc brwi, zwrócił się do Jimmy’ego:
– Muszę odebrać. Obiecujesz, że będziesz tu grzecznie siedział?
Chłopiec przytaknął niespokojnie i uśmiechnął się, pokazując dołeczki w policzkach i lśniący zestaw równych, białych zębów. Cade odpowiedział uśmiechem i dał chłopcu przyjacielskiego kuksańca, zanim wyszedł odebrać telefon. Ledwo zdążył podnieść słuchawkę, gdy przez okno zobaczył pędzącą sylwetkę.
Dziecko wymknęło się przez drzwi kuchenne!
Cade, wściekły, z trzaskiem rzucił słuchawkę. Pobiegł do drzwi frontowych, postanawiając przeciąć mu drogę. Do diabła! Jak mógł być tak łatwowierny!
Jimmy był już na szczycie polany, gdy Cade zbiegał z ganku. Logika nakazywała mu się poddać, ale duma pchała do przodu. Zostać pokonanym przez dziecko, to było dla niego zbyt wiele!
– Jimmy! – wołał za chłopcem. Ten zawahał się przez moment. Odwrócił się i popatrzył na Cade’a, a potem dał nura głębiej w las.
– Jimmy! – Cade zawołał znowu, ale nie było żadnej reakcji. Jimmy kluczył pomiędzy drzewami z szybkością i zwinnością gazeli. Cade wciąż biegł, za wszelką cenę postanawiając go złapać. Jego ciężki oddech i trzask deptanych gałązek niosły się echem po lesie. Już prawie go miał, wystarczyłaby jeszcze sekunda lub dwie...
Nagle coś (lub ktoś) uderzyło w niego. Impet zderzenia odrzucił go do tyłu. Wylądował na boku i eksplozja bólu w ramieniu pozbawiła go tchu. Było na nim jakieś ruchliwe, szczupłe ciało. I na pewno nie było to kolejne dziecko, stwierdził, gdyż jego ręce natrafiły na krągły biust. Kobieta drobną pięścią okładała go po żebrach. Chwycił ją za nadgarstek, aby przerwać ten atak. Wtedy wolną ręką z całej siły uderzyła go w bok głowy.
Zaklął cicho. Dosyć tego. Starając się dosięgnąć jej drugą rękę, przeturlał ją i przygwoździł pod sobą.
– Przestań! – wrzasnął, ale dalej walczyła i próbowała się wyrwać jak uwięziona pantera. Już prawie wstawała, więc Cade zwiększył nacisk. Najwyraźniej jej nie doceniam, pomyślał, siadając okrakiem na jej drobnym ciele.
– Powiedziałem, żebyś przestała – powtórzył, przyciskając ją do ziemi. – Nie zamierzam skrzywdzić ani ciebie, ani Jimmy’ego.
Na te słowa zastygła i wpatrywała się w niego wielkimi, szarymi oczyma, ciemnymi z gniewu jak burzowe chmury. Jej policzki były zarumienione, a długie brązowe włosy w nieładzie opadały na smukłą szyję. Miała na sobie cienki sweter w tym samym ostrym odcieniu żółci, co liście okolicznych klonów. Gdy tak leżała z ramionami przyciśniętymi do boków, ostro uwydatniały się krągłe piersi. Cade zmusił się do spojrzenia z powrotem na jej twarz i zobaczył furię w zmrużonych oczach.
– Złaź ze mnie! – rozkazała mu wściekłym głosem.
– A obiecasz, że nie będziesz uciekała? – Był ciekaw, czy jej słowo jest więcej warte niż słowo jej syna Podobieństwo między nimi było oczywiste. Małe, zadarte nosy i dołeczki w policzkach.
– Nie zawieram umów z mężczyznami, którzy ścigają małych, niewinnych chłopców!
Odwrócił wzrok i odetchnął głęboko.
– Zaraz opowiem coś pani o małych, niewinnych...
Po raz drugi w ciągu mniej niż pięciu minut Cade poczuł, że ktoś go atakuje, tym razem od przodu. Małe ramiona gwałtownie owinęły się wokół jego szyi.
– Zostaw moją mamę w spokoju!
Cade skrzywił się, gdy pisk dziecka eksplodował w jego uszach. Aby nie zakląć głośno, musiał ugryźć się w język.
Wstając, oderwał od siebie dziecko, zdumiony, że to ten sam chłopiec, który tak cicho i posłusznie siedział w jego kuchni zaledwie kilka minut temu.
Kobieta podniosła się z ziemi i podbiegła do Cade’a:
– Nie waż się podnieść na niego ręki!
Prawie już stracił cierpliwość. Osłaniał się przed kobietą jedną ręką, a drugą trzymał wierzgające dziecko. Rozdrażniony, wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Już pani mówiłem, że nie zamierzam nikogo skrzywdzić. Dlaczego nie spyta pani syna, co robił dziś po południu?
Dziecko raptownie przestało się miotać. Kobieta także zaprzestała szarpaniny. Oddychając ciężko, cofnęła się trochę i spojrzała na syna.
– No więc co robiłeś?
Nagle okazało się, że na ziemi jest coś bardzo interesującego, gdyż chłopiec wpatrywał się w nią jak zaklęty.
– Eee, nic takiego.
– Nic takiego?! – Cade pochylił się i ujął chłopca za brodę. – Uważasz, że zabranie mojej drabiny, gdy byłem na dachu, to nic takiego? A co z zamknięciem mnie w szopie na narzędzia? A co z kradzieżą mojego młotka i piły? – Cade usłyszał syknięcie kobiety, ale całkowicie je zignorował.
– Nie jestem złodziejem! – zaprotestował Jimmy. – Oddałem je!
– Poza tym okłamałeś mnie. – Cade przytrzymał go za ramiona. – Obiecałeś, że będziesz siedział na miejscu, gdy ja wyszedłem odebrać telefon.
– Niczego nie obiecywałem. – Chłopiec buntowniczo podniósł wzrok.
– Obiecywałeś. – Cade przyklęknął tak, że jego oczy znajdowały się prawie na wysokości oczu dziecka.
– Nie, wcale nie – upierał się Jimmy, wytrzymując spojrzenie Cade’a bez mrugnięcia okiem.
– Prosiłem, żebyś został w kuchni, gdy szedłem odebrać telefon. Powiedziałeś, że poczekasz. Uwierzyłem ci. Kilka sekund później już byłeś na dworze i próbowałeś uciec. – Cade zacisnął zęby.
Jimmy potrząsnął przecząco głową.
Rozczarowany, Cade spojrzał na matkę chłopca. Wpatrywała się w syna zamyślonym wzrokiem. Nagle błysk zrozumienia pojawił się w jej szarych oczach. Spojrzała na Cade’a.
– Czy mógłby pan pokazać mi „miejsce zbrodni”? Mimo że nie mógł zrozumieć wyrazu rozbawienia w jej oczach, stwierdził, że podoba mu się sposób, w jaki radość rozświetla jej twarz. Zauważył też z zadowoleniem, że nie nosi obrączki.
Ich wędrówka odbyła się w całkowitym milczeniu. Jimmy szedł ze zwieszoną głową, a kobieta trzymała się sztywno. Widać było, że jest niezadowolona z zachowania syna, ale było coś jeszcze; coś, czego Cade nie mógł uchwycić.
Gdy doszli do domu, Cade otworzył przed nimi drzwi i zaprowadził do kuchni. Spojrzał ponad ramieniem na Jimmy’ego:
– Teraz powtórz mi, że nie siedziałeś dokładnie tutaj i...
Przerwał. Przy kuchennym stole siedział... Jimmy. Cade spojrzał na chłopca stojącego za nim, potem znowu na Jimmy’ego. Ta sama czerwona kurtka, te same ciemne włosy. Ta sama twarz.
Bliźniacy!
Alexandra Hollings patrzyła, jak mężczyzna wodzi zdumionym spojrzeniem od Jimmy’ego do Jonathana, a potem od Jonathana do Jimmy’ego. Zwykle bawiło ją zdziwienie podobieństwem jej dzieci, ale dziś, biorąc pod uwagę okoliczności i niezaprzeczalną winę swych synów, nie było jej do śmiechu. Czuła pulsujący ból w prawym boku, którym uderzyła w tego człowieka. W końcu był to potężnie zbudowany mężczyzna, wysoki, muskularny, z szeroką klatką piersiową.
Mężczyzna spojrzał teraz na nią i po raz pierwszy dostrzegła jego oczy: były ciemnozielone, o ton ciemniejsze od koszuli, którą miał na sobie. W ciemnych włosach tkwiły kawałki gałązek i liści, i przez moment przypomniała sobie, jak siedział na niej okrakiem, przyciskając do ziemi. To wspomnienie sprawiło, że się zarumieniła.
Wciąż waliło jej serce. Gdy zobaczyła, jak on ściga Jonathana w lesie, pomyślała... Zamknęła oczy. Poczuła nagle, że ma zupełnie miękkie nogi, i musiała oprzeć się o krzesło, aby nie upaść.
– Źle się pani czuje?
Otworzyła oczy i odetchnęła głęboko. Wpatrywał się w nią z mieszaniną troski i zakłopotania. Siląc się na uśmiech, powiedziała:
– Nic mi nie jest, panie... – przerwała, zdając sobie sprawę, że nie zna jego nazwiska.
– Nazywam się Walker. Cade Walker.
Kiwnęła głową, ale nie wyciągnęła do niego ręki.
– Alexandra Hollings. Mieszkamy po drugiej stronie lasu.
– Marszcząc brwi, spojrzała na synów. – Jonathana i Jimmy’ego zdążył pan już poznać.
– Tylko Jimmy’ego – powiedział Cade, podając rękę Jonathanowi. Chłopiec popatrzył na niego ze zdziwieniem, a potem wyciągnął do niego dłoń. Gdy Cade odwrócił się do Jimmy’ego, ten spuścił wzrok i z wahaniem podał mu rękę. Nagle Cade pomyślał o ich matce. Miała piękny, aksamitny głos. Przez moment wydawało mu się, że pochodzi z Południa albo ze Wschodniego Wybrzeża, ale akcent był inny.
– Nie jest pani stąd.
– Z Oregonu.
Nie powiedziała o sobie nic więcej, a on miał dziwne uczucie, że nie życzy sobie więcej pytań. Cade obserwował, jak Alexandra przypatruje się wielkiej rustykalnej kuchni. Jej spojrzenie ślizgało się po dębowej podłodze, spoczęło z uznaniem na wielkim, sięgającym od podłogi do sufitu kominku, a potem przeniosło się na staromodny piec jego ciotki i wiszący nad nim komplet miedzianych rondli.
– Ten dom stał pusty, gdy przyjechaliśmy przed dwoma miesiącami – powiedziała. – Nie miałam pojęcia, że ktoś w nim zamieszkał.
– Przyjechałem zaledwie kilka dni temu – wyjaśnił Cade.
– Ciotka zostawiła mi tę farmę. Gdy już dokonam niezbędnych napraw, zamierzam ją sprzedać.
Cichy smutek wypełnił jej oczy, gdy ponownie rozejrzała się po kuchni.
– Panie Walker – powiedziała Alexandra – bardzo przepraszam za wszelkie szkody i niedogodności, jakie spotkały pana przez moich synów. Wiedziałam, że bawią się w lesie, ale nie miałam pojęcia, że wchodzą na pański teren. – Skrzyżowała ręce i spojrzała na chłopców. – A tak właściwie co robiliście z narzędziami, które zabieraliście panu Walkerowi? Obydwaj wpatrywali się w podłogę.
– Budowaliśmy domek na drzewie nad stawem – odpowiedział Jonathan słabym głosem.
– Jest naprawdę fajny – dodał Jimmy. – Ma dach i wszystko, jak w prawdziwym domu, i jest bardzo bezpieczny, mamo. Spodobałby ci się.
– Jestem pewna, że jest ładny – na sekundę jej twarz złagodniała – ale nigdy nie spytaliście mnie, czy możecie go budować. Nie spytaliście także pana Walkera. Znacie zasady.
Alexandra odwróciła się do Cade’a.
– Zapewniam pana, że zostaną odpowiednio ukarani. I – dodała mocniejszym głosem – chciałabym zapłacić za wszelkie szkody, jakie spowodowali.
Nie miała pojęcia, skąd weźmie pieniądze. Byli kompletnie spłukani. Ale musiała zakończyć tę sprawę. Nie mogła sobie pozwolić na ściągnięcie uwagi na siebie lub chłopców. A gdyby ten mężczyzna chciał wnieść oskarżenie... Zesztywniała na samą myśl o tym, ale zmusiła się do spokoju.
Wciąż na nią patrzył i miała uczucie, że rozważa coś więcej niż tylko jej propozycję. Alexandra nie była zdziwiona tym spojrzeniem. Był przecież mężczyzną. Wyglądał na takiego, który nie ma skrupułów w zdobywaniu czegokolwiek lub kogokolwiek pragnie. Od czasu swego rozwodu nauczyła się, jak szybko zniechęcać autorów takich spojrzeń – i propozycji, które zawsze potem następowały.
Od jego spojrzenia przeszedł ją dreszcz. Serce zaczęło jej walić i wiedziała, że to nie z powodu przestrachu w lesie. Powodem tego był mężczyzna stojący kilka kroków od niej. Od dawna nikt nie spowodował, że jej puls tak bardzo przyspieszył.
Pomyślała z irytacją, że to nie jest najlepszy moment na takie rozważania; ani moment, ani miejsce.
Cade uśmiechnął się powoli, odsłaniając białe, równe zęby, tak jakby odgadł jej myśli. Gdy uśmiech doszedł do jego ciemnozielonych oczu, Alexandra poczuła, że w jej brzuchu tańczą setki głodnych motyli.
– Doceniam pani propozycję – powiedział Cade, rzucając spojrzenie na chłopców, którzy schylili głowy w oczekiwaniu na wyrok – ale tak naprawdę, to nie poniosłem żadnych strat – ucierpiała jedynie moja duma.
Na dźwięk tych słów Jonathan i Jimmy unieśli głowy, a ich twarze zajaśniały nadzieją. Alexandra natomiast zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową. Ramiona chłopców znów opadły.
– Nalegam, panie Walker. Po prostu proszę wymienić sumę.
Tak będzie najprościej, pomyślała. Zapłaci mu i w ten sposób uniknie wszelkich zobowiązań. Z synami policzy się później.
Cade patrzył, jak podbródek Alexandry unosi się z determinacją. W jej głosie wyczuwał niepokój, prawie desperację, która go zakłopotała. Dlaczego tak nalegała, by mu zapłacić? I dlaczego on poczuł nagłą potrzebę, by jej to utrudnić? Może z powodu zalotnego błysku, który dojrzał przez moment w jej szarych oczach? A może to jego własna ciekawość? Do diabła, była w końcu szalenie atrakcyjna, a on od dawna nie przebywał w towarzystwie pięknych kobiet. Remont domu ciotki może okazać się zajęciem bardziej interesującym, niż sądził. A teraz musi się dowiedzieć, czy jest zamężna.
– Nie byłoby grzecznie z mojej strony, gdybym zgodził się przyjąć pieniądze, ale skoro pani nalega, to mam inny pomysł, jeśli oczywiście pani mąż się zgodzi.
Chłopcy spojrzeli na niego gniewnie, a Alexandra ściągnęła usta.
– Jestem rozwiedziona, panie Walker – odpowiedziała krótko – więc jakiekolwiek rozwiązanie pan znalazł, musi je pan omówić ze mną.
Nieprzyjemny rozwód, pomyślał, sądząc z tonu jej głosu. Pomimo że usłyszał dokładnie to, co chciał usłyszeć, było coś jeszcze; coś poza tym.
– Dobrze, skoro pani synowie są tak zainteresowani majsterkowaniem i koniecznie potrzebują jakiegoś zajęcia, co pani sądzi o tym, żeby mi pomagali przez następne dwa – popatrzył na Alexandrę i zdecydował, że to za mało czasu – nie, powiedzmy przez trzy sobotnie przedpołudnia?
Bliźniacy byli wyraźnie podekscytowani.
– Tutaj jest więcej do zrobienia, niż sądziłem, i naprawdę przydałaby mi się pomoc – kontynuował Cade. – Pierwszą rzeczą, jaką powinni zrobić, jest wymiana listewki w szopie, którą musiałem wyrwać, żeby się wydostać, gdy mnie tam zamknęli.
Alexandra starała się zachow...
ala7272