LILITH
Antoni Lange
(Ustęp z poematu)
Poezye cz. 1 - Erotyki
[073]
Oto poeta, smętku pełny, schodzi do nie-
znanych krain, gdzie pierwsza Adamowa żona,
Lilith, pani mądra, piękna i okrutna, o cier-
pieniach mu prawi miłosnych...
[074]
Gdym ostatniego cekina postradał
I gdy mię chytra zdradziła niewiasta,[1]
Niewysłowiony ból mem sercem władał,
Niby krzak róży, co w kolce porasta.
I, gdym tak we łzach rozpacznych upadał,
Chciałem opuścić mury tego miasta,
Gdzie każdy ogród i każda ulica
Szkarłatem wspomnień krwawiły mi lica.
I wszystkie kwiaty mych marzeń ogrodu
Porwał i uniósł zabójczy Akwilon,
I, choć mą boleść kryłem w masce z lodu,
Nieraz tak byłem od smutku pochylon,
Iż mi się zdało, że tłumy narodu
Wołały na mnie: „Patrzcie, blady Filon,
Oto jak płacze po zdradzie niewieściej!”
I tak szydziły z mej wielkiej boleści...
A jam od tłumów uchodził jak dziecko,
Ale wspomnienia biegły wszędzie ze mną
I wszędziem widział tę postać zdradziecką,
Którą zapomnieć chciałem naderemno!
Uciec, ba, uciec! Gdzieś tam na wenecką
Lagunę, albo gdzieś na wyspę Lemno,
Gdzieś, kędy słońce złoci się przecudnie,
Gdzie Boreasze milczą — na południe!
[075]
Patrz! tędy codzień szła na nabożeństwo,
Spuściwszy oczy, niby dziewczę skromne,
A w tym ogrodzie — o, dziwne szaleństwo!
Ukląkłem przed nią pierwszy raz! Tu — pomnę
Jej pocałunek — pierwszy raz! Przekleństwo
Tobie, niewierna! Są światy ogromne,
Gdzie mi zaginiesz w sercu i pamięci!
Dość — bądź mi zdrowa — niech ci los się święci.
Tak, chwiejny gniewem i żalem i trwogą,
Z własnej boleści szydziłem w goryczy.
Nieraz myśl moją kołysał złowrogo
Zimnej mogiły oddech tajemniczy
I śniłem ciszę wiekuistą, błogą,
Gdzie się uśmiechów ani łez nie liczy,
Dokąd trucizny prowadzą i noże...
Ha, płyńmy, płyńmy na szerokie morze!
Powędrowałem w świat z rozdartem łonem:
Klęczałem w burgów niemieckich kościołach,
Błądziłem stepów bezdrożem zielonem,
Na gór wyniosłych byłem śnieżnych czołach,
W lasach, co bujnie kwitły winogronem,
W dolinach, puszczach i miastach i siołach...
Świat mi zewnętrzny ciągle się odmienia,
Lecz w sercu niema, niema zapomnienia!
Ani Paryża tryumfalne łuki,
Gdzie płoną gwiazdy myśli i przepychu,
Gdzie wszystkie cuda nauki i sztuki
Wypijasz w jednym rozkoszy kielichu;
Ni gajów cisza, ni wulkanów huki
Nie nakazały milczeć temu lichu,
Które ścigało mię przez oceany,
Wciąż odradzając mego ducha rany.
[076]
I tylko dziwnie to moje uczucie
Zmieniło postać i treść i istotę:
Nieraz mi drżało w takiej rzewnej nucie,
Żem się obawiał patrzeć w jutro złote,
I ból utracić, aby to ukłucie,
Które w półsenną mi przeszło tęsknotę,
Nie popłynęło tak, jak płynie woda...
I tak, boleści mej było mi szkoda.
Zaprawdę, mówię! Nawet żmija owa,
Co pierś mi żądłem skrwawiła zatrutem,
W myśli mi stała już nie tak surowa,
Nie tak potworna! I z mniejszym wyrzutem
Ważyłem czyny jej, ruchy i słowa
I łzy mi ciekły strumieniem mniej sutym.
Siebiem ja sądził, siebiem winił raczej,
Że we mnie źródło mych klęsk i rozpaczy.
Moc-że to czasu, czy wrażeń zewnętrznych,
Że mi się ból mój stał taki błękitny,
Jak błękit nieba śród nocy miesięcznych
I taki cichy — i tak nieuchwytny,
Jakbym ukochał ten zdrój łez niewdzięcznych
I w sen go jakiś zmieniał starożytny,
Który w mej duszy był jak widmo senne,
Żem odrodzenie jakieś czuł wiosenne.
I dusza moja była taka łzawa,
Tak melancholii uwieńczona kwiatem,
Że nie wiem, byłże-to sen, czyli jawa,
Był-żem na świecie, czyli poza światem,
Gdy raz, zbłąkana mego życia nawa,
Lecąc za jakiemś widzeniem skrzydlatem,
Zmęczona, widać, szlakami znanemi
Do jakiejś obcej zawinęła ziemi.
[077]
Na żadnej mapie ziemia ta nieznana,
A droga do niej przez bór ciemny wiedzie,
A poza borem skał olbrzymia ściana,
W szkarłacie, kirze, w zieleni i kredzie,
W pierwiastki różnych kolorów przybrana.
Na skale błądzą sępy i niedźwiedzie,
Co w ciemnym borze mają legowiska,
I chodzą grzać się tam, gdzie słońce błyska.
Szkarłat żelaza, czarne melafiry,
Białe marmury i bazalty czarne,
Jedne na drugich — niby cierpień wiry
Na wirach cierpień — jak bryły cmentarne
Ciążą na sobie. Przeczyste szafiry,
Promienie słońca posyłają skwarne
Tej ścianie z głazów, co się w skrach migota
I grobom płoną, jak nadzieja złota.
O serce moje, ty się krwią zarumień,
Krwią odrodzenia, nadziei, wesela,
Bo oto nadszedł dzień cudów i zdumień!
Wszedłem na skałę, co najgórniej strzela,
U stóp mych płynął zwierciadlany strumień,
Co przezroczystą głębią swą przedziela
Te nagie szczyty murów niebotycznych
Od cichej gąszczy lasów bezgranicznych.
Gaje to były wonne, południowe,
Tonące w morzu zieleni bogatej,
Patrzące w jezior fale kryształowe,
Mchami porosłe, przystrojone w kwiaty,
Błękitne, złote, białe i różowe,
I tak świeżemi pełne aromaty,
Że od rozlanej ich woni subtelnej —
Duch jakiś w serce mi zstąpił weselny.
[078]
Jakby pijany mistycznym nektarem
W strumienia fale spoglądałem srebrne,
Na drugą stronę, zda się, party czarem,
Myślałem tylko, jak te fale przebrnę,
Aż oto niebios tajemniczym darem
Zaprawdę, moce czuję tu nadniebne!
Ujrzałem nagle łódź, która bez wiosła,
Jak skrzydło ptaka lekko mię uniosła.
O, co za laurów gęstwiny bezbrzeżne,
O, co za otchłań róż oleandrowych,
Co za obrusy mirtów białośnieżne,
Co za girlandy drzew pomarańczowych!
Jakieś mię dreszcze przechodzą lubieżne
Od tych błękitnych gwiazd i purpurowych...
Za wonne łoże dla Heliogabala
Służyćby mogła ta kwiatowa fala!
Z trzcin, ponad wodę, kołowemi loty
Niosły się jętki. Motyli rój biały
W zieleni ścigał motyli rój złoty
Tak, jakby kwiaty po kwiatach latały.
Gromady ptaków swoich serc tęsknoty
Głosiły gajom dźwięcznemi hejnały;
Powietrzem płynął jakiś oddech świeży,
Jakby dysząca toń mórz bez rubieży.
Więc szedłem dalej w las. O, nowe cuda!
Co to za chóry przerywają ciszę
Czarownym śpiewem! Nie, to nie ułuda,
Ja słyszę głosy, śmiech i pieśni słyszę —
To głosy ludzkie są! Czy mi się uda
Przez gaj, co do snu zapachem kołysze,
Przejść, aby ludzi tych ujrzeć oblicze?
Ujrzałem cudne postaci dziewicze!
[079]
Ale, pamiętny losów Akteona,
Skrywszy się w gaju, odchyliłem liście.
I, niby dusza piękności spragniona,
Z cienia patrzałem tam, gdzie w ametyście
Kąpielnej strugi białe dziewic łona
Od pryskających fal lśniły śrebrzyście
I pieśń śpiewały, pełną łez serdecznych
I pruły tonie śród pląsów tanecznych!
Nie da się słowem powiedzieć, ni piórem
Najwymowniejszem nie da się opisać,
Jak się tam róże zlewały z marmurem,
Jak złoty warkocz zdawał się kołysać
Nad promienistym spojrzenia lazurem,
Jak z tych różanych warg biegły wysysać
Motyli roje miód i aromaty:
Takie rozkoszne wypadły mi czaty!
Naraz umilkła pieśń. W przecudnej bieli
Własnego ciała wyszły z fal dziewice,
Może upiory, a może anieli —
(Bo któż odgadnie owę tajemnicę?),
Żem klął tę przestrzeń, co mię od nich dzieli: —
Chciałem przemówić i spojrzeć im w lice,
Chciałem całować... Więc biegłem, lecz rychło
Zbłądziłem. Wszystko mi znikło i ścichło.
I cała boleść odżyła w mem łonie
I zapłakałem nad swym ciężkim losem:
Znów mię nieznane czekają pogonie!
Wtem nad różowym zawisły lotosem
Ptak białoskrzydły w złocistej koronie
Uleciał w górę — i człowieczym głosem
Rzecze mi: „Powstań!” — a gdym wstał: „Chodź ze mną!”
Więc szedłem, trwogą wzruszony tajemną.
[080]
I poprowadził mię ptak do polanki,
Gdzie pośród gajów, ogrodów, strumieni,
Cudnego zamku błysły mi krużganki!
Zamek był z złota i drogich kamieni,
Niby w tych baśniach, co nam prawią niańki,
Gdzie to rycerze błądzą, aż zdumieni
Śród puszczy nagle ujrzą zamku mury,
A w oknach dziewic czarodziejskie chóry.
Zaprawdę, pałac był to nad pałace!
Architektura nad architektury!
Panteon stylów! Wszechstuleci prace
Stawiały, zda się, te przedziwne mury,
Gdzie, w fantastycznych kolorów oznace,
Przez czarodziejstwo nieznanej natury,
Jaskrawa sprzeczność tylu form, barw tylu
Zlewa się w jednym harmonijnym stylu.
Cyklopy, zda się, kładły fundamenta,
A kolumnadę stawiał Grek; zaś Goty
W renesans wplotły swoje ornamenta
Na barwnych ścianach bizanckiej roboty
Z wież maurytańskich sznurem. Któż spamięta
Te okna, wieże, balkony, namioty,
Kioski, pagody, mosty i altany,
Pełne harmonii, wdzięku i odmiany?
Wszystkie tu cuda Hellady i Tyru,
Bizancyum, Niemiec, Italii i Romy;
A takie skarby, rubinu, szafiru,
Takie szmaragdów, marmurów ogromy,
I malachitu, albastru, porfiru,
Że, zda się, wszystkich ziem kamieniołomy
Skroś rozkopano na wieże i mury,
Kopuły, dachy i drzwi tej struktury.
[081]
Wokoło zamku był ogród zielony,
A w nim cieniste, tysiącletnie drzewa,
Miękkie murawy, jedwabne gazony,
Po których wietrzyk łagodnie powiewa.
W złotych cysternach zasiadły trytony,
Wodotryskami szumiąc, jak ulewa.
Pod gęstym cieniem mirtu i oliwy
Stał tłum posągów, niby marmur żywy.
A w zamku tłumem zaległy wieżyce,
Okna, galerye, balkony i schody,
Jak gdyby kwiaty czarowne — dziewice
Tak nieśmiertelnie kwitnącej urody,
Że, zda się, wiecznej młodości krynice
Życiodajnemi kąpały je wody,
I takie piękno wlewały w ich ciała,
Że się boginią każda wydawała.
I otom ujrzał tych bogiń tysiące,
Te marmurowe, białośnieżne łona
I te warkocze, falą spadające
Czarną lub złotą na białe ramiona,
I owe oczy, płomieniem ziejące,
Lub takie jasne, jak niebios opona,
Te białe czoła, te usta różane,
I owe dusze, jak zorza, świetlane.
Formą i krojem różnowzore szaty
Jeszcze tych bogiń podnoszą uroki:
Te prawie nagie, te w liście i kwiaty
Strojne; te w greckiej chitonie szerokiej,
Te przyodziane w królewskie szkarłaty,
Te w habit mniszki, te w nędzy powłoki —
I wszystkich czasów i stanów i ludów
Widziałeś stroje w tym Babelu cudów.
[082]
Nikt chyba nie czuł takiego olśnienia
Pod takich czarów tajemniczą siłą,
Jak ja pod czarem tego objawienia,
...
Semi111