Harry Potter i Wojna Aniołów II[1-13].doc

(1093 KB) Pobierz

 

Witam :) Stęskniliście się? Oczywiście... ja również! Nie chcę bezsensownie przedłużać, ale muszę to jedno powiedzieć - to naprawdę wzruszające, widzieć takie zatrzęsienie pochlebnych i ciepłych komentarzy. Bardzo dziękuję. Publikując ostatni rozdział miałam cichą nadzieję, że może liczba (ujawnionych) czytelników dojdzie do stu... ale ponad 270?! To przeszło moje najśmielsze oczekiwania :D To dzięki Wam, nawet jeśli myśl o zakończeniu pisania jakoś zaczynała kiełkować w mej nieobliczalnej główce, to szybko była wyrywana, jak szpecący chwast. Takiej rzeszy czytelników bagatelizować mi nie wolno, zatem zapraszam na pierwszy rozdział drugiego tomu.

Wiem, że spekulacji co do treści było co nie miara - niektórzy rozumowali w całkiem dobrym kierunku :) Mam nadzieję, że rozdział przypadnie Wam do gustu...

 

 

Rozdział 1

 

Zbetowany oczywiście przez KikX :*

 

- ...Zawiódł. – W ciemności ponownie rozległ się chrapliwy męski głos.

- Nie przegrał. – Łagodny i kobiecy mu zawtórował.

- Samobójca.

- Został zamordowany.

- Poddał się.

- Oddał życie, poświęcił najcenniejsze.

- Pragnął śmierci, więc do mnie należy!

- Pragnął śmierci, by ochronić życie...

- Jego duszę skalało czyste zło piekieł!

- Miłość je zwyciężyła… – Absolutna cisza zapadła na kilka chwil. Spokojny kobiecy głos znów zabrzmiał w bezbrzeżnej pustce.

 

Temida rozważyła, Rada zdecydowała. Już wystarczająco wycierpiał, otchłań piekieł będzie mu krzywdą i niesprawiedliwością. Żywotem udowodnił swą przynależność. Światłość będzie jego domem. Na wieki. Taka jest wola moja. I taka jest wola większości.

 

***

 

Ciepłe promienie słońca delikatnie ogrzewały jego plecy, a oszałamiająco pachnąca trawa pojedynczymi źdźbłami prawie nieodczuwalnie kłuła w nos, policzki i zamknięte powieki. Z daleka dochodził uszu cichy, subtelny śpiew ptaków. Lekkie powietrze otulało go woalem błogości i beztroski. Mógłby tak leżeć do końca świata, nie martwiąc się dosłownie o nic. Nic nie było ważne, tylko spokój i wspaniała, niemal idealna cisza… Nie miał pojęcia, co się stało, dlaczego i gdzie jest, co się dzieje. W głowie miał całkowitą pustkę, czuł wewnątrz kojący spokój, pełen psychiczny komfort i mentalną wolność. Jego umysłu nie zaprzątała żadna, nawet zabłąkana myśl, jakby nie istniała ani przeszłość, ani przyszłość. Był pewien, że gdziekolwiek się znajduje, jest tu bezpieczny. Odczuwał falującą w powietrzu, przepełniającą wszystko magię, ogromną potęgę, która z każdej strony go przenikała i dawała poczucie absolutnego, niczym niezagrożonego azylu. Dlatego bez wyrzutów sumienia nawet nie otwierał oczu, tylko leżał bez ruchu, delektując się niczym niezmąconym błogostanem i niewyjaśnionym, wewnętrznym szczęściem.

Niespodziewanie promienie słoneczne coś przysłoniło, a na niego padł jakiś cień, tak bezczelnie zakłócając jakby od zawsze trwający błogostan. Myśląc, że to jakaś chmura, nadal uparcie nie otwierał oczu.

- Wstań, Harry Potterze… - rozległ się nagle cichy, ale stanowczy głos. Chłopak zamrugał zdziwiony, próbując zrozumieć, co się dzieje. Leżąc na brzuchu wiele nie widział, a źdźbła trawy denerwująco zakłuły go w oczy. Nie wiedział, do kogo to zostało powiedziane? Zamyślił się intensywnie, próbując dociec, o co chodzi. Nie miał pojęcia, czy jest sam, czy może jeszcze inni leżą tak jak on i zachowują się na tyle cicho, że ich wcześniej nie usłyszał… Pytanie - dlaczego mieliby leżeć? - niedostatecznie mocno przedarło się do jego świadomości, by zostało przez nią zauważone. „Harry Potter? Hm, to chyba… ja…?!” – pomyślał nagle, zaskakując tym odkryciem nawet samego siebie, lecz jeszcze nie do końca to było dla niego tak oczywiste. Ale jednego był już pewien – znał ten głos. Wiedział, że słyszał go wielokrotnie, a co więcej - przypominał sobie, że też rozmawiał z tym kimś… Kiedyś, dawno temu. Ów ktoś wyraźnie stał nad nim i czekał, ale Harry ponownie zamknął powieki, nawet na niego nie spoglądając. Pomału zaczęły wracać mu dziwne wspomnienia, jakieś porozrzucane strzępki wizji z życia, jakby na nowo miał je sobie układać. Ale wszystko, co widział, wydawało mu się takie obce, takie… nie jego. Jakby oglądał czyjąś biografię i miał ją uważać za swoją. Nagle, z siłą niemal przyprawiającą o zawrót głowy, przypomniały mu się ostatnie chwile, które zapamiętał – lochy, tortury, krzyki, wściekle zmrużone czerwone ślepia, matka, Severus, zielony błysk… W tej samej chwili wszystko błyskawicznie ułożyło się w idealną, chociaż nadal nielogiczną całość, której jego obecna świadomość zupełnie przeczyła.

- Sidus? – Bezwiednie wykrztusił wstrząśnięty, nieporadnie gramoląc się z trawy. W głowie miał prawdziwy szalony mętlik. Przez moment obce mu wspomnienia ożyły z tak wielką mocą, że nawet on sam był zdziwiony. Umarł? Voldemort jednak go zabił? Ile czasu minęło? Ale jak umarł, to gdzie jest? I jeśli zginął, to dlaczego czuje, widzi, słyszy…? A może to coś innego? Może jest w Międzyświecie? Ale tam było cicho i tylko w Świątyni Nadziei mógł się ktoś z nim skontaktować. A skoro słyszał głos Sidusa… To co? Śni? Było coś jeszcze bardziej zastanawiającego… Usłyszał jego głos, ale mógłby przysiąc, że słowa do niego skierowane zostały zwyczajnie wypowiedziane – a nie tak jak zawsze w przypadku Sidusa i innych Srebrnych, przekazane telepatycznie. Wstał w końcu i otworzył oczy, rozglądając się niecierpliwie.

- Kim jesteś?! – krzyknął zaskoczony, widząc całkowicie obcą mu osobę. Stojący naprzeciw niego młody mężczyzna był wyraźnie rozbawiony. Nieco wyższy od Harry’ego, z włosami barwy jasnego kasztanu swobodnie opadającymi na ramiona. Chabrowe oczy błyszczały mu wesoło, a długa do kostek szata delikatnie falowała podrywana subtelnymi powiewami spokojnego wietrzyku.

- Przed chwilą zdawałeś się wiedzieć, z kim rozmawiasz… - Skrzyżował na piersi ręce, niby na poważnie się obruszając, ale na jego pogodnej twarzy nadal błąkał się wesoły uśmiech. Harry wyprostował się i przyjrzał dokładniej rozmówcy. Był w totalnym szoku. Dobrze mu znany głos po prostu jakoś nie pasował do tego kogoś. Przyzwyczaił się, że rozmawiając z Sidusem, jego kredowo biała twarz pozostawała bez żadnego wyrazu, a usta nawet nie drgały. Teraz dziwnie było patrzeć, że ten sam głos wydobywa się z całkiem innej osoby i to w tak „normalny” sposób. Na brodę Merlina, o co w tym wszystkim chodzi?

- Masz głos Sidusa, ale nie jesteś nim – zaczął mało dyplomatycznie, bezwiednie dając krok w tył.

- Wytłumaczę ci po drodze. Chodź, czekają na nas. – To powiedziawszy, tak jak miał w swoim zwyczaju, odwrócił się na pięcie i - nie czekając na wyraźnie zszokowanego Harry’ego - ruszył przed siebie.

Chłopak dopiero po chwili ocknął się i biegiem ruszył za dziwnym mężczyzną. Rozejrzał się, próbując dotrzymać kroku. Nie miał pojęcia gdzie jest, ani co się stało, ale mógł z całą pewnością stwierdzić, że to bardzo osobliwe miejsce i jest tu po raz pierwszy w życiu. Po ich lewej stronie ląd urywał się gwałtownie, a drugiego brzegu przepaści nie można było w białej jak mleko mgle dojrzeć. Harry tego nie widział, ale domyślał się, że dna urwiska również by nie dostrzegł. Natomiast po prawej stronie - jak okiem sięgnął - rozciągał się wiekowy, gęsty, dostojny las. Jego pokryte wielkimi, soczyście zielonymi liśćmi i niemożliwie splątane konarami korony potężnych drzew pięły się niemal pod same chmury, a szerokie, popielate pnie prawie zrastały się u podstaw, obejmując się nawzajem poskręcanymi korzeniami. Bujna, aż nienaturalnie zielona trawa pokrywała całą ziemię, tworząc niezwykle miękki dywan, w niektórych miejscach upstrzony nieznanymi mu, żółto-czerwonymi kwiatuszkami.

- Gdzie jesteśmy? – zagadnął w końcu, nadal z ciekawością się rozglądając.

- Nie domyślasz się? – Zerknął na niego z ukosa, nie zwalniając kroku. Harry zmrużył oczy, pomału się irytując. Jednocześnie ta cała krótka rozmowa i jego zachowanie utwierdzała go w absurdalnej myśli, że ten ktoś faktycznie może być Sidusem. Ale co to oznacza?! Jednak chwilowo inna niewiadoma - a ściślej mówiąc sprawa miejsca przebywania - zawładnęła jego myślami…

- Oj, no powiedz… - jęknął, nawet nie chcąc werbalizować swoich domysłów.

- Tu, gdzie zwykle trafiają dusze osób, które za życia na to zasłużyły… - stwierdził, jakby mówiąc o pogodzie. Harry w szoku stanął jak wryty w miejscu.

- Za życia? Czyli naprawdę zginąłem? – zapytał, czując jak niedorzecznie to brzmi. Mężczyzna przystanął i spojrzał na niego przenikliwymi, ciepłymi oczyma. Tak bardzo niepodobnymi do tych lodowatych, nieludzko fioletowych.

- Najwyraźniej. – Uśmiechnął się, jakby to nie było nic strasznego. Harry’emu szczęka dosłownie opadła, a oczy nienaturalnie się wytrzeszczyły. Miał naiwną nadzieję, że może znów jest gdzieś w miejscu podobnym do Międzyświata, że jednak nie umarł. Na myśl o własnej śmierci nieprzyjemne ciarki przebiegły mu wzdłuż kręgosłupa.

- Co w tym śmiesznego? – warknął, nadal widząc uśmieszek na twarzy kogoś, kto podawał się za Sidusa.

- Ależ nic. – Spróbował spoważnieć, ale nie do końca mu się udało. Znów zaczął iść przed siebie, a Harry machinalnie podreptał za nim. – Pytałeś, gdzie jesteśmy. Hm, różnie nazywają to miejsce. Dla jednych jest Świętym Gajem, dla innych Krainą Wiecznej Szczęśliwości, Niebem, Rajem bądź Arkadią. Utarła się ostatnia nazwa, ale nie musisz się jej trzymać. – Harry słuchał go, nie wierząc własnym uszom. Jest w Raju?! Setki pytań natychmiast zaczęły szaleńczo kłębić się w jego, o dziwo, jeszcze nie bolącej głowie.

- Umarłeś, Harry, a twoja dusza trafiła do Arkadii – powiedział w irytująco spokojny sposób.

- Ale… - Nie wiedział, na które pytanie się zdecydować, które wybrać z setek pozornie równie ważnych i nie cierpiących zwłoki.

- Nie wierzysz? To spójrz na siebie… - Obaj się zatrzymali.

Harry dopiero teraz uświadomił sobie, że naprawdę nie wie, jak wygląda. Nie wiedział, jak to się stało, nic nie pamiętał po wydarzeniu w lochach, aż do przebudzenia na polanie. Był teraz ubrany w luźne, sięgające kostek spodnie z kremowego lnu i analogiczną, długą do kolan tunikę. Podobnie jak w snach, tak i teraz miał obie dłonie całkowicie sprawne i zdrowe, choć tym razem były wyjątkowo, tak jak i reszta ciała, nie tak potwornie wychudzone, ale raczej normalnych kształtów, a gładkiej skóry nie oszpecały żadne wstrętne szramy. Odruchowo dotknął twarzy i jakież było jego zdziwienie, że - pomimo braku okularów - widzi całkowicie ostro i wyraźnie. Wymacał też, że ma jak zazwyczaj krótkie, potargane włosy, ale też nadal pod palcami mógł wyczuć bruzdowate wgłębienie na czole. Jakimś cudem ta jedyna blizna ocalała… Dlaczego innych nie było widać?

- Okej, wierzę ci, ale to strasznie dziwne… I dlaczego blizna z czoła nie zniknęła tak jak reszta? – zadał najnowsze pytanie, jakie mu przyszło do głowy.

- Zaklęcie, po którym jest pamiątką, odcisnęło się blizną również na twojej duszy, dlatego nadal masz ślad na czole. Prawdopodobnie już się go nie pozbędziesz… Jest częścią ciebie, dlatego nie pozostała razem z ciałem.

- Z ciałem? – bąknął zaskoczony.

- Och, Harry! Ocknij się! Umarłeś, a twoje ciało zostało na ziemi. Co, myślałeś, że zostałeś wniebowzięty? – Teraz Sidus się zirytował. A Harry musiał mu niechętnie przyznać rację… Umarł i jest w zaświatach, a jego ciało, tak jak każdego umarlaka, zostało na ziemi. Fakt, co w tym dziwnego? W tym problem, że wszystko…

- No i co, może jeszcze mnie teraz chowają?! – syknął w odwecie.

- A żebyś wiedział… - Uśmiechnął się przekornie i uniósł prowokująco brew. Harry’emu żołądek podszedł pod ściśnięte gardło. Nawet nie na myśl o żegnających go osobach, ale na sam fakt jego własnego pogrzebu. Wbił wzrok w bose stopy, próbując opanować totalny mętlik myśli.

- Widzę, że fakt śmierci nie jest dla ciebie poważnym – warknął nadąsany.

- A dlaczego miałby? Każdy kiedyś umrze… Staraliśmy się ciebie uratować, ale widać nie było nam to dane… A teraz, jak już się stało - to nie ma znaczenia.

- I to tak cię śmieszy? – rzucił, widząc, że mężczyzna wciąż ma mało poważną minę.

- Nie, ale twoje zachowanie… Byłem ciekaw, jak ty przyjmiesz informację o własnej śmierci… Jak widać, zareagowałeś tak, jak wszyscy inni… - stwierdził tak denerwująco wesołym tonem.

Harry już miał w gotowości dziesiątki nowych pytań, które dziko przepychały się między sobą, chcąc być tymi pierwszymi zadanymi, ale chwilowo jego uwagę zwróciła zmiana nawierzchni, po której zaczęli iść. Z miękkiej zielonej trawy zboczyli na szeroką na jakieś trzy metry, żwirową ścieżkę… A przynajmniej z początku tak sądził. Gdy się bardziej przyjrzał, błyszczące kolorowe kamyczki zaczęły przypominać mu nieoszlifowane kamienie szlachetne, wymieszane ze sobą bez żadnej reguły. Harry potrząsnął lekko głową, nie chcąc się nad tym zastanawiać. Doszedł do wniosku, że już chyba nic go tu nie zdziwi…

Podniósł wzrok, słysząc dochodzące z daleka głosy. Nagle wciągnął ze świstem powietrze, a dłoń bezwiednie zasłoniła rozdziawione z szoku usta. Mało świadomie zatrzymał się, zadzierając głowę jak tylko mógł wysoko. Przed jego oczami malował się niesamowity widok, którego piękna nie dało się w pełni oddać słowami…

Stał na środku szerokiej ścieżki, która prowadziła do stóp dwóch ogromnych posągów, wyciosanych z białego, oślepiająco lśniącego w słońcu marmuru. Były to monumenty podobne do strażników Świątyni Nadziei w Międzyświecie. Wysokością dorównywali czubkom rozłożystych drzew, których pnie ocierały się o ich kamienne szaty. Tak samo zwróceni do siebie twarzami, z wyciągniętymi lewymi dłońmi, tworząc sklepienie otwartej na oścież bramy, z opartymi o ziemię ogromnymi mieczami. Lecz to, co ich od tamtych różniło, dosłownie wbiło Harry’ego w ziemię. Oni mieli… wielkie, pierzaste, ułożone przy sobie, ale i tak wystające ponad ramiona – skrzydła… Stojąc oniemiały, powoli zniżał wzrok, bezwiednie przenosząc uwagę na to, co jest za nimi. Pejzaż, jaki ukazał się jego oczom był naprawdę trudny do opisania. Ścieżka, na której stali, niczym główny trakt wiła się niknącą wstęgą w głąb przedziwnej krainy. Między dwoma posągami rozciągał się widok na tętniącą życiem dolinę, w której utkane, przeróżnego kształtu i koloru domki usiane były aż pod horyzont. Między nimi wiły się inne ścieżki, beztrosko chodzili i dyskutowali przeróżni ludzie i człekokształtni, a wśród nich najróżniejsze zwierzęta. Nie sposób było określić ani stylu, do jakiego pasowały budowle, ani mody, na wzór jakiej ubrani byli mieszkańcy. Kraina była przeogromna, z daleka lśniły pojedynczo rozsiane drzewa, jeziorka, gdzieś w oddali - u podnóża skalistych, ciemnografitowych gór - chyba płynęła rzeka. Tutejsi mieszkańcy wydawali się prowadzić spokojne, nawet beztroskie życie. Centralny punkt panoramy rozciągającej się między posągami zajmowała błyszcząca w bystrym słońcu, strzelista i smukła niczym iglica budowla, ze spiczastym wierzchołkiem ginącym w postrzępionych, śnieżnobiałych chmurach. Nie było wątpliwości, że jest doskonale widoczna z najdalszych zakątków tej osobliwej krainy. Prawdopodobnie to do niej prowadziła główna ścieżka, na której Harry w pewnym momencie dostrzegł stojących parami w ogromnej kolejce ludzi…

- Witaj w Arkadii, Harry – odezwał się po chwili jego towarzysz, ciepło się uśmiechając. Chłopak nadal oniemiały nie potrafił oderwać wzroku od tak niecodziennego widoku. Czuł się niezwykle dziwnie. Miejsce wyglądało na prawdziwy Raj. Emanowało spokojem, ciepłem, miłością, bezwarunkową dobrocią… W pewnym momencie umiał już sprecyzować swoje odczucia… Był pewien, że jest w… domu.

- Pięknie tu – szepnął bezwiednie, nie zdając sobie sprawy, jak mało inteligentną minę przybrała jego twarz, a oczy mocno się zaszkliły.

- Chodź… - Sidus bezceremonialnie pociągnął go za ramię, wyraźnie dając do zrozumienia, że czas pierwszego zachwytu dobiegł końca. Harry podreptał za nim, wciąż rozglądając się na boki, jakby próbując zapamiętać jak najwięcej.

Szli wzdłuż owej szerokiej ścieżki, pomału zbliżając się do pierwszych domków i mieszkańców, którzy - o dziwo - nie przejawiali żadnej formy zainteresowania nowoprzybyłymi. Niektórzy tylko zerknęli przelotnie, nie odrywając się od własnych zajęć, a większość traktowała ich jak przysłowiowe powietrze. Harry w pierwszej chwili nie bardzo rozumiał przyczyn takiego zachowania, lecz później, dostrzegając za sobą kolejnych przybyłych, już się nie dziwił. Widocznie dla nich wszystkich to było już tak normalne, że zwyczajnie przestali zwracać na to uwagę.

Zaaferowany tym wszystkim w pierwszej chwili nawet nie zauważył, że mocno zbliżyli się do tej dziwnej kolejki oczekujących na coś. Nie byli to tylko ludzie. Z nieco mniejszej odległości mógł już dostrzec, że są też tu jacyś mali ludkowie, gdzieś dalej był też centaur i ktoś ze spiczastymi uszami – jakby elf.

- Po co oni wszyscy czekają? – spytał, w końcu odzyskując zdolność mowy.

- Hm, jak by ci tu… - Westchnął, jakby miał to mówić już po raz któryś z kolei. - Bo widzisz, każdy nowy odwiedza Fatum Turris*, my też tam zmierzamy. Tam przechodzi się pewną ceremonię…

- Ceremonię?! – powtórzył nagle, całkowicie zaskoczony.

- Tak, coś podobnego jak ceremonia przydziału w Hogwarcie. Nic strasznego. – Wzruszył ramionami, jakby to faktycznie było coś banalnego. Jednak dla Harry’ego wszystko było tu nowe i nieprzewidywalne. Lecz – co zaskakujące - nie bał się, jakby przesycająca powietrze aura go uspokajała, szeptała cicho, że nic mu tu nie grozi.

- Ale chyba bez tiary? – palnął pierwsze, co mu przyszło na myśl. Idący obok mężczyzna uśmiechnął się pogodnie i pokręcił lekko głową.

- Oczywiście, że nie… Ale co ja ci będę opowiadał, za chwilę sam się przekonasz…

- Chyba za dość długą chwilę. – Harry spojrzał na - wydawać by się mogło nie mający końca - rząd postaci. Wszyscy stojący po lewej stronie byli ubrani dokładnie tak jak Harry, a ci po prawej bardzo różnie, choć wszyscy raczej skromnie i stonowanie. – A po co ten cały przydział?

- Tam się dowiesz, do jakiej części mieszkańców Arkadii będziesz należał. Czy zostaniesz po prostu arkadyjczykiem, srebrnym, złotym, albo… - zawiesił na chwilę zamyślony głos – albo z jakiś przyczyn zostaniesz uznany za wyklętego i będą musieli cię stąd eksmitować…

- Wyklęty?! – żachnął się Harry, wlepiając w niego wytrzeszczone oczy.

- Ej, spokojnie, to się niezwykle rzadko zdarza… Na ogół decyzja Sądu Dusz nie jest podważana przez Fortunę… - Machnął zbywająco ręką i wzruszył ramionami, nie zwracając uwagi na Harry’ego, na którego nagle padł blady strach i o mało nie dostał palpitacji serca. W tej chwili owa uspokajająca siła jakoś przestała na niego mieć tak dobroczynny wpływ. Bał się, że zostanie wygnany z tak cudownego miejsca, do którego ledwie co zawitał. Co prawda nie miał pojęcia, o jaki Sąd i kogoś tam jeszcze Sidusowi chodzi, ale te tytuły brzmiały groźnie i wiedział, że jak coś zostanie postanowione, to on tego nie zmieni. I znów piękny sen rozpryśnie się jak kolejna w jego życiu bańka mydlana. I co wtedy?

- Hej! Nie denerwuj się tak… - Objął go ramieniem i aż dziw, że nie potargał włosów. Harry spojrzał na niego niepewnie. – Mówię ci, to nic strasznego. Sam to przeszedłem i nic się nie stało. Należę do srebrnych. A w twoim przypadku podejrzewam, że trafisz do złotych… W szczególności ze względu na sposób, w jaki rozstałeś się ze światem żywych…

- Ja taki pewny nie jestem – wszedł mu w słowo. Bał się, że więź z Voldemortem może zaważyć na jego losie. Jeśli ów Sąd tego nie wziął pod uwagę? A skoro nadal ma bliznę na czole, pomimo że wszystkie inne - nawet te Avery’ego - zniknęły, to przesiąknięta złem dusza Voldemorta wpłynie na decyzję przy zbliżającym się przydziale?

- Nie masz co się teraz przejmować, Harry. Ech, chyba niepotrzebnie ci wspominałem o tym wszystkim… - stwierdził jakby do siebie. Przez kilka chwil nikt się nie odzywał. Nadal szli tą dziwną ścieżką, wolno zbliżając się do końca ogonka, w którym mieli stanąć. W głowie Harry’ego szalało mnóstwo przeróżnych myśli. Niepewność mieszała się z czystym strachem, który jednak powoli zaczął stopniowo słabnąć. Nie wiedział dlaczego, co powoduje ten stan, ale z każdą chwilą jego niepokój był jakby tłumiony, albo wysysany z niego, jakby moc Arkadii wchłaniała w siebie jego strach, zapewniając swym mieszkańcom jak największy spokój. Przyśpieszony ze strachu oddech zaczął wracać do normy – co jednak w żadnym wypadku nie zatrzymywało wariackiej plątaniny dziesiątek pytań, nadal pozostających bez odpowiedzi.

- Powiesz mi w końcu, kim jesteś? – spytał nagle Harry. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nadal nie wie, z kim rozmawia. W trakcie spaceru rzadko na niego spoglądał, mając na widoku inne, o wiele ciekawsze i zachwycające widoki, dlatego też ten niewyjaśniony wątek chwilowo przestał być najważniejszym. Tym bardziej, że głos rozmówcy doskonale znał.

- Myślałem, że to już sobie wyjaśniliśmy…

- Nie przypominam sobie – zirytował się Harry, widząc, że ten chce go zwyczajnie zbyć.

- Przecież poznałeś mnie po głosie, jestem Sidus i jak już wiesz, należę do srebrnych – powiedział nieco obojętnym tonem, nie zwalniając kroku.

- To dlaczego wyglądasz inaczej? Dlaczego śniłeś mi się jako ktoś inny?! – W głosie Harry’ego kłębiło się wiele emocji. Teraz - z perspektywy czasu - sny z Sidusem wydawały się jeszcze bardziej bezsensowne, niż wówczas. A jeszcze jak się okazuje inny wygląd osoby, z którą rozmawiał przez wiele miesięcy w cale nie dodaje temu wszystkiemu jasności. I kolejne pytania już czekały w gotowości, by je zadać… A najważniejsze z nich – skoro Sidus okazał się kimś innym z wyglądu, to może ci fioletowoocy z Hogwartu też się jakoś „maskują”?

- Poza Arkadią wszystkie Anioły tak wygl… - zamilkł nagle, jakby za późno ugryzł się w język. Komicznie zakrył usta dłonią, mamrocząc coś jeszcze niezrozumiale. Ale było już za późno. Harry nie po raz pierwszy dziś wstrząśnięty, zatrzymał się tak gwałtownie, że ktoś idący za nim niechybnie by nie wyhamował.

- Czy ty powiedziałeś… - wydukał.

- Wydawało ci się…

- O nie! Nie wyłgasz się! – warknął Harry, łapiąc za długi rękaw szaty Sidusa.

- Oj, daj spokój – jęknął desperacko, próbując uniknąć rozwinięcia wątku. Jednak Harry nie miał najmniejszego zamiaru odpuścić.

- Więc jesteś… Aniołem?! – dopytywał, próbując samemu oswoić się z tą przedziwną myślą. To było równie łatwe, jak złapanie kontaktu wzrokowego z uciekającymi oczyma zakłopotanego Sidusa.

- Nie odpuścisz? – sapnął podłamanym głosem. Harry uśmiechnął się przekornie.

- Już to powiedziałeś… Przecież to nie koniec świata. Nawet tu to miało być tajemnicą? – Zmarszczył brwi w zamyśleniu. Zdziwił się, że Sidusowi zdołało się coś „wymknąć”, jednak z drugiej strony – podczas snów – zwyczajnie nie było tematu. Widocznie wówczas zdradzenie, kim są było o wiele gorszym przewinieniem. A teraz niezaprzeczalnie swobodniejsza atmosfera widocznie i jemu się udzieliła.

- Nie… Ale to nie ja miałem ci o tym powiedzieć…

- Ale i tak, i tak bym się dowiedział, więc nie ma co się przejmować – skomentował Harry, jeszcze bardziej się szczerząc. Myśl, że w końcu poznał jedną z największych tajemnic nie dających mu spokoju przez ostatnie miesiące była podniecająca i napawała go prawdziwą radością. – Więc ci przy bramie to też Anioły? – Sidus dość niechętnie kiwnął głową.

- Więc jak jesteś jednym z nich, to też musisz mieć skrzydła…

- Tak, ale teraz ci ich nie pokażą – ubiegł zapowiadającą się w tonie prośbę i karcąco zerknął na niego z ukosa.

- Ale później?

- Zobaczymy…

- No dobra, trzymam za słowo. A skoro już o tym mowa… Nigdy mi nie wytłumaczyłeś, dlaczego śniłeś mi się od pewnego czasu i to zawsze w ten sam sposób… I dlaczego zawsze ty, a nie jakiś inny… Anioł? – zarzucił go pytaniami, wykorzystując chwilę szczerości. Miał nadzieję, że skoro Sidus już się wygadał, to nic nie stanie na przeszkodzie, by i o tym opowiedział. O dziwo, tym razem nadzieja nie okazała się naiwna.

- Skoro to dla ciebie takie ważne… - Westchnął. - Jako twój opiekun starałem się dbać, byś możliwie jak najmniej cierpiał, przynajmniej psychicznie. Miałem możliwość ingerencji w twoje sny, więc próbowałem ograniczyć wpływ koszmarów na twój organizm. Nie zawsze mi się to udawało, ale wydaje mi się, że poniekąd skutkowało. Wygląd twojego snu to tylko i wyłącznie twoja imaginacja. Wydaje mi się, że las, który ciągnął się po horyzont, był wstępem do koszmaru z Voldemortem. Zawsze stałeś na jego progu. Wychodzący z niego Aniołowie mieli cię zwyczajnie pilnować, byś do niego nie wszedł a ja chciałem jakoś odwrócić twoją uwagę… Ot, cała historia… - Wzruszył nieco obojętnie ramionami. Harry przyglądał mu się, jakby wyrosły mu czułki… Ale pomału wszystko zaczęło mu się układać w całkiem logiczną, choć momentami absurdalną całość.

- To by miało sens… - szepnął pod nosem. – Jesteś srebrnym, Aniołem i moim opiekunem…

- Dokładniej mówiąc Srebrnym Aniołem i twoim opiekunem.

- Aniołem Stróżem?

- Och, nie przesadzaj… Ale kimś trochę podobnym – szepnął ledwie słyszalnie i szelmowsko się uśmiechnął.

- Ale skoro…

- Ciii – przerwał mu nagle i pokręcił delikatnie głową, po chwili się zatrzymując.

Zaskoczony Harry zmarszczył brwi i rozejrzał się. Dopiero teraz uświadomił sobie, dlaczego stoją… Właśnie dotarli na koniec owej dziwnej kolejki. I jak po chwili zauważył, stojący przed nim i wszyscy dalej, również nic nie mówili. Nikt nawet nie szeptał. Kątem oka zerknął na przybyszy za jego plecami, którzy przed chwilą dołączyli do kolejki – też milczeli. Harry, chcąc nie chcąc, musiał uznać to za panujący zwyczaj i pokornie słowem się już nie odezwał, pozostając sam na sam z własnymi, nie dającymi się okiełznać myślami. To nie było łatwe zadanie, gdyż multum pytań coraz głośniej i nachalniej domagało się odpowiedzi, a od ich szalonego galopu każdemu by się zakręciło w głowie. I, co niewiarygodne, praktycznie żadne nie dotyczyły jego ziemskiej egzystencji. W tej chwili ważniejsze było to, co za kilkanaście minut go czekało, gdyż kolejka zdumiewająco szybko się przybliżała do lśniącej, dosłownie rosnącej w oczach wieży. Modlił się, by nie zostać tym wyklętym, by go nie wyrzucono z tak pięknego miejsca. W pewnym momencie doszedł do wniosku, że skoro we śnie z Sidusem widział się z mamą, to ona najprawdopodobniej też tu jest. Może ktoś jeszcze z jego rodziny? Tata? Syriusz? Dziadkowie? W końcu będzie mógł ich poznać… Ta myśl była tak niesamowita i nierealna… Zbyt piękna nawet jak na sen. I tym bardziej bał się, że go stąd wyrzucą i już nigdy nie będzie z rodziną…

Dziwił się, dlaczego świat żywych tak mało go teraz interesuje. Przecież nie miał bladego pojęcia, co się stało z Severusem, jak wielką tragedię przeżywają jego przyjaciele, co robi Voldemort… Myśli o nich wszystkich zdawały się wyblakłe i niepotrzebne, a wręcz jakby nie na miejscu.

Zanim się obejrzał, do wrót Fatum Turris dzieliło go zaledwie kilka osób oczekujących. Jednak - jak dopiero teraz dostrzegł - były dwie pary potężnych, dębowych, misternie rzeźbionych drzwi. Do jednych oczekiwały, a drugimi wychodziły kolejne dwójki arkadyjczyków. A co było jeszcze dziwniejsze, jakiś elf ze swoim opiekunem przed chwilą zniknęli za pierwszymi wrotami… A gdy te się zamknęły, już po chwili wyszli drugimi, po czym pierwsze drzwi wpuściły następnych! Wyglądało na to, jakby wszyscy tylko wchodzili i zaraz wychodzili… W mgnieniu oka sam stał przed owymi drzwiami, które same się zachęcająco otworzyły, zapraszając do środka…

 

___________________

*Fatum – los/przeznaczenie; Turris – pałac/wieża

 

 

Jednak przykro mi, że nie wszystkim chciało się skomentować pierwszy rozdział nowego tomu... Cóż, ciekawe jak długo mi będzie się chciało pisać po późnych nocach teksty, by tu je regularnie dodawać? Hm, naprawdę chcecie się przekonać?

 

Rozdział 2

 

Zbetowany przez KikX - :*

 

Stojąc przed otwartymi wrotami, nie mógł dostrzec, co go w środku czeka. Przez moment wahał się, podświadomie chcąc nieco opóźnić w czasie wielką niewiadomą. Bał się tej całej dziwnej ceremonii, ale myśl, że inni praktycznie tylko wchodzili i wychodzili, a przy tym nie wyglądali jakby im się wydarzyła jakaś krzywda, trochę go uspokajała. Jego racjonalniejsza część umysłu domagała się, by nie opóźniał pochodu, gdyż kolejka co chwilę powiększała się. Nie chcąc zwlekać dłużej, przekroczył próg. Sidus wszedł za nim.

W środku było przede wszystkim dużo chłodniej i praktycznie zupełnie cicho. Drzwi za nimi zamknęły się niesłyszalnie, zostawiając ich całkowicie samych. Miejsce było - jeszcze bardziej niż kraina na zewnątrz - przepełnione niemal namacalną magią i ogromną potęgą. Mimo iż wnętrze było raczej oszczędne i skromne, to i tak emanowało dostojnością oraz majestatem. Marmurowa wieża zdawała się być w całości wykuta z jednej ogromnej bryły kamienia. Zarówno podłoga, jak i ściany z sufitem przypominały idealnie wyrzeźbioną z jednego materiału komnatę na planie koła. Pomieszczenie było niemal puste, tylko wysoko pod sufitem wisiał lśniący, kryształowy żyrandol, oświetlający ciepłym blaskiem drogę do kilku identycznych drzwi. Półokrągłe ściany pokrywały na całej długości pogrążone w półmroku płaskorzeźby, przedstawiające przeróżne sceny z życia. Obaj przeszli na środek sali i zatrzymali się. Nikt nic nie mówił. Sidus z poważną miną złączył dłonie, na które opadł miękki materiał szerokich rękawów. Harry natomiast ciekawie rozglądał się, podziwiając niespotykany widok.

Nagle, jedne ze drzwi - prawie dokładnie naprzeciwko nich - otworzyły się bez najmniejszego skrzypnięcia, a w wejściu stanął wiekowy starzec. Ubrany w sięgające kostek jasne szaty, z daleka mieniącymi się, delikatnie błyszczącymi obszyciami. Jego długa, biała niczym śnieg broda stykała się z marmurową posadzką, a skraj łysej głowy pokrywały równie białe i - jak się później okazało - równie długie, choć rzadkie włosy. Z daleka wyglądem przypominał nieco Merlina Wielkiego, uwiecznionego na wiekowych obrazach. Sidus bez słowa wolnym krokiem ruszył w jego kierunku. Harry po sekundzie zagapienia szybko podążył za nim. Anioł w pewnym momencie zatrzymał się i z szacunkiem skłonił głowę, co oczywiście natychmiast uczynił również Potter. Starzec uśmiechnął się ciepło.

- Witaj, Harry Potterze, i ty, Sidusie. – Jego cichy, a za razem dźwięczny głos rozniósł się niknącym echem po pustych pomieszczeniach. Rzeczony Anioł wyprostował się. Harry też to zrobił, ale nie miał odwagi podnieść wzroku i przyjrzeć się starcowi. Biła z niego wręcz niemożliwie ogromna potęga, a aura magii zdawała się falować wokół niepozornej postury, delikatnie załamując powietrze. Jakby był dosłownie z niej zbudowany. Harry był pewien, że to najsilniejsza osoba, z jaką kiedykolwiek miał do czynienia. Nawet Dumbledore czy Voldemort nie mogli się z nim w żaden sposób równać. Nie trzeba było wyjaśnień, by wiedzieć, że ten ktoś jest władcą Arkadii.

- Zgadza się, Harry, jestem władcą, a raczej zarządcą Arkadii – oznajmił, nie kryjąc się z tym, że czyta w myślach Harry’ego jak z otwartej książki. Chłopak zaczerwienił się zażenowany, ale starzec nie skomentował, tylko gestem zaprosił do kolejnej sali.

Harry z wrażenia miał totalny mętlik w głowie. Do i tak ogromu pytań bez odpowiedzi teraz dołączyły dziesiątki kolejnych, równie usilnie domagających się wyjaśnienia. Szli w ciszy za o wiele niższym od nich obojga staruszkiem. Nowa komnata była o wiele większa i znacznie wyższa od poprzedniej, choć w bardzo podobnym stylu. Sufit ginął w odległym mroku, nie było widać żadnego źródła światła, sala zdawała się jaśnieć sama z siebie… Na samym środku czekała już na nich jakaś kobieta w długiej, błękitno-szafirowej sukni. Jej sięgające pasa, blond włosy delikatnie falowanymi kaskadami opływały odsłonięte ramiona. Ów kobieta stała na pewnym podwyższeni, opierając szczupłą dłoń na rzeźbionej w litym kamieniu, swobodnie wiszącej w powietrzu i zwężającej się ku dołowi czarze. Pod półokrągłą ścianą, w wysokiej drewnianej ławie zasiadało przynajmniej ze dwadzieścia dziwnych postaci, zasłoniętych w całości przezroczysto-śnieżnymi woalami, przez co wyglądali jak biali dementorzy. Harry wzdrygnął się i szybko odwrócił od nich wzrok. Obok nieznajomej kobiety, nisko nad ziemią lewitowała rozłożona w połowie ogromna księga. Harry nie miał bladego pojęcia, ile stron mogła mieć, ale było ich tak wiele, że dwie sterty ułożonych na sobie kart pergaminu sięgały pasa stojącej na podwyższeniu blondwłosej. Gdy podeszli bliżej, Harry dojrzał na twarzy nieznajomej pogodny uśmiech, a modre, bezdenne oczy błyszczały w trudny do zdefiniowania sposób.

- Harry, poznaj proszę moją żonę, Fortunę – rzekł w pewnym momencie staruszek, wskazując dłonią na ów piękną kobietę. Harry skłonił się z szacunkiem. Fortuna jednak nie odezwała się słowem, trwając w bezruchu przy czarze.

- Nie przejmuj się, Harry. Fortuna przemawia bardzo rzadko i tylko do swoich kapłanek. - Chłopak przytaknął dość niemrawo. Wszystko wydawało mu się co najmniej dziwne, a fakt posiadania żony zdającej się o całe wieki młodszej był tu zaledwie małą i nieznaczącą osobliwością. Po chwili starzec znów przemówił.

- Dobrze, przystąpmy zatem do rytuału. Kolor da nam odpowiedź, kim zostaniesz… - rzekł enigmatycznie i wskazał pomarszczoną dłonią na podwyższenie po drugiej stronie czary. Harry nie wyglądał na zaskoczonego, choć w środku emocje zaczynały szaleć z zabójczą prędkością. W głębi serca chciał zostać przynajmniej Arkadyjczykiem, choć tak naprawdę marzyło mu się bycie kimś takim jak Sidus – Srebrnym Aniołem. Ale wolał być kimkolwiek, byle nie tym wyklętym. Nawet już wolał stać się tym jakimś Złotym, mimo iż nie wiedział, co to oznacza i jakoś mało ciekawie mu się to kojarzyło. Starając się opanować buzujące emocje i prawdziwy mętlik myśli, szybko wszedł na podwyższenie. Obaj mężczyźni odsunęli się na kilka kroków, a Fortuna spojrzała na niego ciepłymi, wydawać by się mogło bezdennymi oczyma. Harry bezwiednie spuścił wzrok, skupiając chwilowo uwagę na wnętrzu kamiennego naczynia. Kłębiła się w nim biało-przezroczysta mgła, falując leniwie, przypominała krążące w myślodsiewni wspomnienia. Harry tak w nią zapatrzony nawet nie zauważył, że jego dłonie same uniosły się i jakby sterowane przez kogoś z zewnątrz zaczęły zanurzać się o owej dziwnej mgle. Ta natychmiast zawrzała i dosłownie zaczęła kipieć, przelewając się przez brzegi kamiennego naczynia. Płożąc się, dotknęła marmurowej posadzki, na której rozbłysnął podwójny krąg świetlistych symboli, których Harry nie potrafił zidentyfikować. Kręgi zaczęły krążyć w przeciwnych kierunkach, a z każdego znaku wystrzelił ku górze słup białego światła. Zamknięta w jarzącej się i wirującej wokół własnej osi klatce, mgła nie mogła się poza nią wydostać. Snuła się płożącym dywanem po posadzce, krążąc niecierpliwie niczym uwięziony zwierz. Po kilku chwilach stała się bardziej gwałtowna i zaczęła mienić się kilkoma kolorami… Barwy coraz szybciej i chaotyczniej się zmieniały, przechodząc od bieli po czystą czerń. Harry z rosnącym niepokojem obserwował, jak buzująca wokół jego dłoni dziwna substancja, jakby nie mogła zdecydować się, błyskawicznie zmieniając; pojedyncze barwy plamami pojawiały się w różnych miejscach, mieniąc się jak czterokolorowy neon. Biel zmieniała się w srebro, to w złoto, które topiło się w nieprzeniknionej czerni. Harry błagał w duchu, by w końcu przyjęła jakąkolwiek barwę… oprócz czarnej. Ta mu się podświadomie kojarzyła z tym najgorszym, wygnańczym scenariuszem. Po chwili już tylko dwa kolory siłowały się ze sobą zaciekle, a żaden z nich nie chciał odpuścić. Harry’emu serce zaczęło walić jak młotem, gdy zrozumiał, że to złoto z czernią walczy… Nie miał pojęcia, co to pierwsze oznacza, jednak modlił się po cichu, żeby to ono wygrało. Mglista fala jak wzburzone dwubarwne morze wirowała wokół jego dłoni, co wbrew pozorom nie było nieprzyjemne. Jednak ciężko skupić się na doznaniach, gdy przed oczyma toczy się tak zacięta bitwa… Wszystko zdawało się trwać całe wieki, choć tak naprawdę mijały zaledwie sekundy. Czerni i złota na początku było po równo. Ciemna barwa zaczęła dominować, jednak z każdą następną chwilą lśniąca żółć coraz bardziej tłumiła czerń, aż w pewnym momencie złocista fala mgły wzbiła się ponad brzeg kamiennej czary i z impetem bezpowrotnie zatopiła swoją smolistą część…

Harry odetchnął mimowolnie, choć nie wiedział, co owe złoto oznacza. Fakt, Sidus coś wspominał o nim i najwyraźniej miał rację, chociaż nie wyjaśnił, co to dokładnie znaczy… Potter rozejrzał się, ale wszystko wyglądało na to, że to jeszcze nie był koniec rytuału. Złota mgiełka nadal krążyła wokół dłoni, przepływając leniwie między palcami. Zerknął kątem oka na wielką księgę, której pojedyncza karta powoli przekręciła się. Sekundę później półprzeźroczysta mgła wzbiła się w powietrze, zakrywając Harry’ego w całości. Chłopak w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin