Tadeusz Boy-Żeleński - Slówka.pdf

(765 KB) Pobierz
file://\\krka\wymiana\pbi\Site\katalog\_a2\slowka_pdf.html
Tadeusz Żeleński - Boy , Słówka
SŁÓWKA
Wydanie nowe przedmową i komentarzem opatrzył dr Tadeusz Żeleński
OD AUTORA
Kiedy nakładca zwrócił się do mnie z tym, że Słówka znowu, jak co parę lat, są na wyczerpaniu i że
trzeba pomyśleć o ich przedruku, zafrasowałem się nieco. Uczucie to miałem już przy paru ostatnich
wydaniach. Miałem świadomość, że trzeba by coś zrobić, coś przewietrzyć, przebrać, przesiać przez
sito, że sporo już w tej książeczce jest rzeczy niezrozumiałych dla publiczności. Ale po namyśle
zmieniłem zamiar. Niech zostanie wszystko, jak było: właśnie takie Słówka, jak są, mogą być
dokumentem chwili, miejsca i okoliczności, które je wydały i od których nie da się ich oderwać. Raczej
należałoby opatrzyć rzecz jakimś komentarzem, mniej lub więcej historycznym. Tak szybko życie nasze
zmienia się dziś w historię... Sposobność nastręcza się bodaj i dlatego, że wydanie niniejsze schodzi się
z d a t ą j u b i l e u s z o w ą, a wszak jubileusze to moja słabość. W jesieni 1930 upłynęło dwadzieścia
pięć lat od powstania "Zielonego Balonika". Wprawdzie Słówka, to nie "Zielony Balonik" - w każdym
razie nie całe Słówka - ale geneza ich jest ściśle z tą wesołą instytucją związana. Kusiłoby mnie tu
napisać monografię tego pierwszego "kabaretu" artystów, ale na to nie starczy miejsca. Trzeba by
wprzódy podjąć to, co - bardzo szkicowo, co prawda - czyniłem[1] gdzie indziej: podmalować tło
dawnego Krakowa, tej jedynej w swoim rodzaju maleńkiej stolicy; pokazać te stare mury, te wąskie
ulice, jesienią i zimą tonące w lepkim błocie, licho oświetlone, wczesnym wieczorem puste, bez ruchu,
nie dające żadnej strawy młodzieńczemu głodowi wrażeń; nabożeństwa majowe i pasterki w
mrocznych, przesyconych zapachem kadzideł kościołach jako surogat erotycznych przeżyć; dewocje,
sodalicje, sutanny, św. Wincenty a Paulo, matrony o tłustych lub kościstych rękach, czarne mantyle,
dobroczynne hrabiny z ich cudzoziemską polszczyzną, a często polską francuszczyzną, więdnące
pannice w oczekiwaniu na męża, latami oprowadzane przez matki "po Plantach"; obchody, pogrzeby,
linia A-B, lejtnanci, handelki, pilzner i bryndza, bryndza, bryndza...
W tym historycznym mieście wszystko było historyczne. Gdy w Warszawie wrzała walka około
pozytywizmu i postępu, w Krakowie terenem jej były retrospektywne spory o rok 1863. Na obchody
jedni kładli kontusze, drudzy przeciwstawiali im czamary. Gdy w kościele ci intonowali Boże, coś Polskę,
tamci przekrzykiwali ich śpiewem Z dymem pożarów. Ale nam, malcom, wszyscy kazali śpiewać "Przy
Cesarzu mile włada Cesarzowa pełna łask..." Mówię tu oczywiście o bardzo dawnym Krakowie, z epoki
mojej ławy szkolnej; a mówię o nim dlatego, że ta rozpaczliwa młodość zaciążyła na całej naszej
generacji. Szkoła trzymała nas zresztą jak pod brudnym kloszem, spod którego nie widziało się świata.
Nie dawała nic, nawet tego ucisku, który rodzi bunt i mocne podziemne życie. Ot, rośliśmy, młodzi
durnie, kując gramatykę i stękając Odę do młodości. Jako wyżycie się fizyczne - ślizgawka kilkanaście
razy do roku; jako nasycenie romantycznego głodu - przyglądanie się "facetkom" wychodzącym w
niedzielę ze mszy u Kapucynów.
Było coś chorowitego w ówczesnym Krakowie, z jego nienaturalnie rozdętą głową na maleńkim
korpusie. Można by ówczesny jego symbol widzieć w anachronicznie "hetmańskiej" głowie na małym
ciałku hrabiego Stanisława Tarnowskiego, wielokrotnego rektora uniwersytetu i prezesa Akademii. Ten
papież dawnego Krakowa trzymał rękę na wszystkim i wszystko naginał do katechizmu grzecznych
dzieci: profesor literatury, który później jeszcze, w epoce Przybyszewskiego, Wyspiańskiego,
Kasprowicza, dąsał się na nich, przeciwstawiając im Rydla; któremu Litka z Rodziny Połanieckich
wydawała się nie dość dobrze wychowana; który po ukazaniu się tomu poezyj Kazimierza Tetmajera
pytał w "Przeglądzie Polskim": "Co by powiedział pan Tetmajer, gdyby ktoś, przejąwszy się jego
hasłami, oblał naftą kościół Mariacki i podpalił?"
Zabawna figura, powie ktoś. Ale wówczas to nie było zabawne. Bo koteria, której szczytowym punktem
byt "Szlak" (pałac Tarnowskiego), skupiała całkowitą i bezwzględną władzę. Miała nieoficjalny wpływ na
"rząd", którego każdorazowy "delegat" był na jej usługi; obsadzała urzędy starostów; miała mandaty
poselskie dzięki systemowi kurialnemu; miała w ręku Wydział Krajowy i Radę Szkolną; kler i banki;
"Floriankę" i "Zachętę"; miała wpływ na wszystkie instytucje, obsadzała swoimi ludźmi uniwersytet,
trzymała za łeb Akademię i wszystko, co się z nią wiązało w postaci nagród, stypendiów, podróży. Dla
grzecznych dzieci były wszystkie ciasteczka, krnąbrnym, groził absolutny post. Dodajmy do tego
osobisty prestige tej kasty. W maleńkim Krakowie, który w epoce, gdy ja chodziłem do szkół, miał mało
co ponad 50 000 mieszkańców, nie było przemysłu, handlu, finansów; nie było nic, co by się mogło
przeciwstawić tej sile społecznej. "Arystokracja" - często dość samozwańcza - była zarazem plutokracją
w tym ubożuchnym mieście; ona bywała za granicą, znała świat, miała powozy, strojne kobiety,
 
salony. Miała w swoich najlepszych egzemplarzach rzetelną kulturę; ich malował Matejko, im
przygrywała księżna Czartoryska, uczennica Szopena, ich bawił dowcipem znakomity Kazimierz
Morawski, dla nich błaznował niewysłowiony ksiądz Pawlicki. Tak więc kasta ta miała wszystkie środki
władania duszami i nigdy może władza nie była tak kompletna. Bo cóż mogło przeciwstawić tylu
splendorom zahukane "miasto"? Chyba pocieszną bałucczyznę swoich "domów otwartych"... Nie chcę tu
popełniać niesprawiedliwości. Bardzo być może, że ówczesny Kraków nie byłby się mógł zdobyć na nic
innego i że byłby jeszcze mizerniejszą mieściną bez tej "śmietanki", w której pływało zresztą kilkunastu
istotnie wartościowych ludzi. Ale faktem jest, że ta przewaga, w połączeniu z wpływami Tow.
Jezusowego, zanurzała ów dawny Kraków w letniej wodzie "dobrze myślącej" martwoty.
To była epoka, w której dosłownie nie było młodzieży, w której dwudziestoparoletni ludzie byli
rozsądni, ograniczeni i - mierni. To wszystko trzeba by pokazać. Trzeba by dalej w owym szkicu
nakreślić, jak w owej martwocie zbudziło się nowe życie: jak wtargnęło w ten cichy pański folwarczek,
jak nastała nagle doba "renesansu", jak nagle Kraków stał się miastem, na które zwróciły się oczy całej
Polski. Teatr, malarstwo, rzeźba, literatura, polityka, cyganeria... Szczęśliwym zbiegiem zeszło się kilka
faktów, spotkało się kilka indywidualności. Otwarcie nowego teatru, Pawlikowski. Przemiany w szkole
sztuk pięknych i napływ nowych sił (zwłaszcza Stanisławski); przyjazd Przybyszewskiego w momencie
przesilenia w założonym przez Ludwika Szczepańskieeo i Gabrielę Zapolską "Życiu"; wreszcie
Wyspiański. Z drugiej strony, na innej płaszczyźnie, działy się znamienne rzeczy: pierwsze procesy
polityczne młodzieży o socjalizm (a także "o symbolizm i dekadentyzm, i inne prądy wywrotowe", jak
brzmiał w jednym takim procesie prokuratorski akt oskarżenia), potem Daszyński, młody walczący
socjalizm, odświeżający stęchliznę galicyjskiej polityki. Zarazem coraz gęściej napływał do Krakowa
element młodzieży zmuszonej opuszczać Warszawę, co - zwłaszcza w r. 1905 - stało się masowym
zjawiskiem. Rzecz osobliwa: właśnie w tym dramatycznym roku 1905 powstał "Zielony Balonik".
Przypadek? Nie sądzę. Mimo że wyda się to paradoksem, bardzo być może, że właśnie ów dreszcz, jaki
wznieciły wypadki warszawskie, spowodował tę nieoczekiwaną reakcję. Blut ist ein ganz besondrer
Saft, jak powiada Goethe. Jedna tylko istnieje rzecz stała: energia; natomiast transmisje jej i wędrówki
podlegają najosobliwszym kaprysom.
"Zielony Balonik" był "kropką nad i" przeobrażenia starego Krakowa; był niby ową małą farsą, jaką
niegdyś w dawnym teatrze dawano po pięcioaktowej dramie. Czerpał soki z wszystkich owych spraw,
które się rozegrały w artystycznym światku Krakowa w poprzedzającym go dziesięcioleciu.
Znamienną rzeczą jest, że "Zielony Balonik" był pierwotnie pochodzenia malarskiego raczej niż
literackiego, narodził się przy "stoliku malarskim" w kawiarence opodal Akademii Sztuk Pięknych. Bo
też przemiana, która się dokonała w świecie malarskim, była najbardziej dotykalna. Przedtem, na
schyłku życia Matejki, panował w tej uczelni malarskiej też swojego rodzaju terror, terror genialnej, ale
zamkniętej w sobie indywidualności. Gdy z Zachodu szły już nowinki o "plenerze", słońcu,
impresjonizmie, w szkole były wciąż gipsy i draperie, i historyczne "kobyły" epigonów Matejki. Ci,
którzy rwali się do pejzażu, do natury, kryć się niemal musieli przed Mistrzem. Naraz - zupełna zmiana.
Słońce i powietrze w miejsce brudnych pracownianych "sosów"; zamiast Monachium - Paryż,
koleżeńska swoboda zamiast dystansu i respektu.
Paryż! To czarodziejskie miasto coraz bardziej stawało się wówczas celem tęsknot. Przedtem, gdy
malarze jeździli nagminnie do Monachium, intelektualiści wędrowali do Lipska, do Berlina, do
Heidelberga. Bohater Kisielewskiego W sieci marzy o... Zurychu, ale sam Kisielewski w parę lat potem
przybywa do Krakowa już z Paryża. Coraz więcej młodych tam śpieszy. Czy nie z Paryża, tego
buntowniczego miasta, powiała na Kraków szczęśliwa fala nieuszanowania? Tak powstał "Zielony
Balonik". Nie będę tu powtarzał tego, co gdzie indziej opowiadano o organizacji tego "kabaretu" i jego
dość nielicznych zresztą manifestacjach, które w ciągu kilku lat odbywały się, zachowając charakter
raczej towarzyski niż widowiskowy. Nie było tam właściwie ścisłego rozdziału między estradą a salą,
między dostawcami a odbiorcami zabawy; piosenkarz bywał nieraz redaktorem intencyj całej grupy.
Gdyby obecny jubileusz "Zielonego Balonika" mógł zgromadzić wszystkich jego weteranów, zasiadłoby
u stołu kilku dzisiejszych dyrektorów teatru, kilku czołowych publicystów, sporo wybitnych ludzi w
różnym zakresie, no i zatrzęsienie tęgich malarzy i rzeźbiarzy, dziś profesorów, rektorów, laureatów. Ta
mała, setkę osób zaledwie licząca salka "Jamy Michalikowej" była naładowana elektrycznością. Było coś
radosnego w tej maleńkiej biesiadzie wszystkich sztuk, w tym misterium duchowej wolności, było
jakieś zbawcze odprężenie dziesiątków lat zakrzepłej żałoby, frazesu, celebry, załgania. Toteż ten
wybuch śmiechu, jaki poszedł na całą Polskę, miał energię większą, niżby pozwalał wnosić drobny krąg
zdarzeń, z których się urodził. Bo oto minęło ćwierć wieku, a wciąż jeszcze zdaje się, że to ten nabój
śmiechu raz po raz eksploduje. Ile i jak oddziałał na formy naszego nowego życia, nie moją rzeczą
robić tego bilans; może bardziej, niż się niejednemu buchalterowi literatury wydaje.
I "Balonik" nie uniknął wszakże tego losu, który groził wszelkim krakowskim poczynaniom: znów ta
duża głowa na małym tułowiu! Wszystko można było w Krakowie zmienić, ale nie to, aby przestał być
 
małym, zabiedzonym miasteczkiem, w którym się "nic nie działo". Mieliśmy ostre zęby, nie bardzo
mieliśmy co gryźć. Ówczesne życie galicyjskie było tak mizerne... To, co było w sferze teatru, sztuki,
literatury, ogryźliśmy do kostki. Zbiorowy a bezinteresowny wysiłek zmontowania - na raz jeden, bo
każdy wieczór był tam premierą! - nowego programu przychodził organizatorom coraz ciężej, wieczory
"Balonika" stawały się co rok rzadsze. Co do mnie, odczuwałem to bardzo dotkliwie. Miałem już
trzydziestkę, kiedy zabłąkałem się do "Balonika"; byłem od lat kilku lekarzem, asystentem kliniki,
mordowałem się nad pracą habilitacyjną, jako że szanujący się człowiek nie mógł zostać w Krakowie
czym innym jak profesorem uniwersytetu. Gdyby nie "Balonik", męczyłbym się z pewnością całe życie
w fałszywie obranym zawodzie, nigdy nie dowiedziałbym się o swym istotnym powołaniu. Ale od czasu,
jak mnie ono nawiedziło, męczyłem się inaczej. Byłem jak mamka, która ma za dużo pokarmu.
Wstrzymany tak długo zmysł pisania rozpierał mnie; skąpe okazje wieczorów "Balonika" nie
zaspokajały go, pisać zaś wiersze tak, bez okazji, jakoś mi było głupio.
Stary koń, lekarz, asystent kliniki... To mnie pchnęło w dwóch kierunkach. Z jednej strony instynktem
samozachowawczym zwróciłem się ku przekładom, które zaspakajały bodaj formalną potrzebę
tworzenia. Polski Molier, Villon, Rabelais wyszli najzupełniej z ducha "Zielonego Balonika". Z drugiej
strony zaczęły się lęgnąć we mnie wiersze jakieś inne, bardziej osobiste, których wydawanie na świat
połączone było z pogwałceniem wrodzonej mi wstydliwości ducha. To są te inne Słówka, nie
kabaretowe, zabłąkane tu między innymi, zahukane i cokolwiek onieśmielone tym towarzystwem. Mało
też kto je zauważył... Ale to uczucie zawstydzenia stawało mi się coraz bardziej przykre, tak że w
końcu zacząłem się bronić tym napadom. Niebawem przemiana warunków naszego życia otwarła nowe
możliwości i dała mi możność wypowiadania się w sposób nie tak upokarzający, jak pisanie wierszy.
Słówka się skończyły.
Poza tym nie wydaje mi się, abym się odmienił zbytnio. Sposób, w jaki tymi Słówkami ćwierć wieku
temu na ciemnym rogu ulicy Floriańskiej poznałem się z literaturą, wycisnął piętno na całej mojej
karierze literackiej. Jak wówczas, tak i dziś jeszcze wszystko wydaje mi się w niej zabawną i
niespodzianą przygodą. I tak samo, jak po pierwszym tomie moich wierszyków czytałem w pierwszej w
ogóle, jaką miałem w życiu, "recenzji" takie dusery, jak "znikczemniały drab" - "zwyrodniały głuptas" -
"szarganie świętości", tak samo czytuję mniej więcej to samo i dziś. Tylko już za co innego: Słówka
stały się tymczasem nietykalne, czcigodne, weszły niemal w program szkolny. Niechże ten krótki
komentarz naukowy posłuży kochanym malcom, pocącym się nad wypracowaniem: "Słówka" Boya na
tle epoki, albo: Krzywa humoru Boya na zasadzie chronologii "Słówek".
Nie poprzestając na tym ogólnym komentarzu, umieściłem na końcu tomu przypisy z objaśnieniem
zawilszych miejsc tekstu. Nie taję, iż sporządzenie tych przypisów nie przyszło mi bez trudności;
wielokrotnie dawał mi się we znaki mój niedostatek metody naukowej. Starałem się robić jak najlepiej;
jako niedościgły wzór przyświecał mi ów znakomity profesor-polonista, który (kilkanaście lat temu) w
"krytycznym" wydaniu dzieł Słowackiego wiersz z Grobu Agamemnona "tu cząbry smutne gór
spalonych pachną" opatrzył następującym objaśnieniem: "Comber - pieczeń sarnia lub cielęca". Było z
tego dużo śmiechu; ostatecznie trzeba było wycofać tom z obiegu i przedrukować kartkę. Temu to
królowi mimowolnych humorystów naukowych niniejsze pierwsze "krytyczne" wydanie Słówek
poświęcam.
Warszawa, grudzień 1930.
RÓŻNE WIERSZYKI
SŁÓWKA
Gdy coś mnie nadto wzruszy
Lub serce mi podrażni,
Chowam się po uszy
Do swojej wyobraźni.
Tam o każdziutkiej porze
Schronienie mam zaciszne,
Gdzie myśl wyprawiać może
Przeróżne rzeczy śmiszne.
Miast czerpać próżną chwałę
 
W tym, że jak z książki gada,
W głupiutkie słówka małe
Calutka się rozpada.
Te słówka mi uciechy
Sprawiają nieraz mnóstwo,
Lubię ich puste śmiechy
I ducha ich ubóstwo.
Jak błazenkowie mali
Słówko się z słówkiem cacka,
To jęzor mu wywali,
To szczypnie je znienacka.
Jedno przez drugie hasa
Wydając kwik wesoły
Niby dzieciaków masa,
Gdy wyrwie się ze szkoły.
Jednemu w tej pogoni
Pąsem nabiegną lice,
Gdy żywszy ruch odsłoni
Młodziutkich płci różnice;
Inne, troszeczkę z boku,
Przystanie gdzieś nieśmiele
I stoi z mgiełką w oku
Jak zadumane ciele;
Te dwa, w pustocie nowej,
Objęły się przyjemnie
I same w rym gotowy
Splatają się beze mnie;
Ja patrzę na niewinne
Figielki miłych dziatek
I wolę niźli inne
Ten mały własny światek...
O BARDZO NIEGRZECZNEJ LITERATURZE
POLSKIEJ I JEJ STRAPIONEJ CIOTCE
J. E. Prof. Dr Hr. St. Tarnowskiemu poświęcam
I
Pełna gracji, zacna, słodka,
Żyła sobie stara ciotka.
Bez zbytków, lecz i bez braku
Miała swój domek na Szlaku.
Oprócz cnót rozlicznych wieńca
Hodowała też siostrzeńca.
Brzydki chłopiec, z krzywą buzią,
Zwał się - dajmy na to - Józio.
Ciotka była panną czystą,
A Józio był modernistą.
(Modernista - znaczy chłopak,
Co wszystko robi na opak;
Każdego się głupstwa czepi,
A zawsze chce wiedzieć lepiej.)
 
Z tym smarkaczem ciotka stara
Miała strapień co niemiara.
Zawsze jej czymś umiał dopiec,
Taki już był brzydki chłopiec.
Próżno ciotka mu wymienia
Albo Lucka, albo Henia,
Co ich przykład wszystkim świeci,
Jako grzecznych, dobrych dzieci;
On rozeprze się wygodnie,
Obie ręce włoży w spodnie,
Śmieje się i kiwa głową,
Jakby mówił: "Gadaj zdrowo!"
II
To rzecz nie do uwierzenia,
Co on ma za przywidzenia!
Czasem coś bez sensu maże
I mówi, że to w i t r a ż e.
To znów wieczór biega nago
I rozbija wszystkich lagą.
Ciotka krzyczy: "Joseph! arrete!"
A on: "Ciociu, to kabaret!"
Wszystkie meble w domu psuje:
Mówi, że sztukę s t o s u j e.
Wszędzie wlezie, wszędzie dotrze,
Deprawuje dzieci młodsze.
To rzecz w Polsce niesłychana:
Nie chcą wierzyć już w bociana!
Kiedyś wpada mała Hanka:
"Ciociu, jestem r o t o m a n k a" -
"Któż cię tak nauczył?!" - "Józio" -
Mówi z rozpaloną buzią.
"A ja - sepleni Ludwiczka -
Jestem święta pla-samiczka".
Chociaż zwykle dobra, słodka,
Zawyła ze zgrozy ciotka:
Raziła ją na kształt gromu
Taka hańba w polskim domu!
III
Czasem dobra ciotka woła:
"Usiądźcie, dzieci, dokoła,
Powiem wam o dawnych dziejach,
O hetmanach, kaznodziejach,
Potem każde z was wymieni,
Którego najwyżej ceni".
A Józio ze śmiechu kona
I krzyczy: "Ciociu! Kambrona!"
IV
Czasem, a najwięcej w poście,
Przychodzą do ciotki goście.
"Józiu, przywitaj się z panem!
Co ty tam za parawanem?!
Wyłaź stamtąd, puść Haneczkę
I powiedz gościom bajeczkę".
Wylazł Józio, głową kiwa
I w te słowa się odzywa:
"Bajeczka pana Jachowicza.
Staś na sukni zrobił plamę,
Oblał bowiem ponczem mamę;
A widząc ją w srogim gniewie,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin