Roman Bratny - Rok w trumnie.pdf

(585 KB) Pobierz
ROMAN BRATNY
ROK W TRUMNIE
Co się właściwie stało? Co może mnie zmusić, abym odebrał sobie ostatnie tygodnie
wolności przed powrotem do więzienia po to, by spisać dzieje mojego bez mała rocznego urlopu z
kryminału? „Przerwa w karze” dobiega końca. Żadnej ze swych spraw nie załatwiłem. Chyba, żeby
brać serio prognozy kardiologów, że jestem „w normie”. Czy ci ludzie, którzy zawodowo piszą
książki, też ulegają takiemu złudzeniu, którego nie sposób odeprzeć: że bez tego co napiszą świat,
jakiś kawałek świata, nie da się zrozumieć? I kto ma „zrozumieć” ten rok, ten kawałek świata
między sierpniem 1981 a majem 1982, który mi się odsłonił, gdy stanąłem za bramą więzienia? Na
dobrą sprawę nie wiem, czy wyszedł ten, którego zamknęli, czy ktoś zupełnie inny. Co zostało ze
mnie, skoro uczeni powiadają, że organizm ludzki co siedem lat „wymienia” wszystkie swoje
składowe komórki? Chyba poza szarymi z kory mózgowej, skoro zachowują pamięć? Tak, pamięć
to jedyne co stanowi o tożsamości. Może dla jakiejś pamięci wyższego rzędu potrzebny jest obraz
tego czasu odbity w moim koślawym „na trzy kwartały” życiu? Nie wiem. Przecież nigdy nie
miałem skłonności do pióra. Nawet w więzieniu nienawidziłem tych chwil, w których musiałem
pisać za kolegów listy do narzeczonych. Tak, bo do matki czy siostry pisali jakoś sami. Ale te
„zasadnicze” musiały być inne. Takie tylko ja w celi, a ponoć „na całym korytarzu”, umiałem
pisywać, „Tak mnie wzruszyło, że musiałem polecieć w konia, ledwom przepisał” - przyznawał się
taki szczerze do onanistycznej ekstazy. Tak. To chyba sukces więźnia Juliana Patryka, syna
Anatola, jako »pisarza”. Jedyny dotychczas. Ale wiem, że jednak przepaskudzę parę dni czy
tygodni, żeby opisać ten czas, ten wspaniały i obrzydliwy, a także straszny okres mojej wolności,
który się rychło skończy. Moja siostra, Basia, dokonała cudu. Napisałem kiedyś, że z moim sercem
jest „raczej średnio” i ona dokonała cudu. Po wielu komisjach lekarskich nagle dowiedziałem się,
że w „celu przeprowadzenia obserwacji klinicznej (nie wyklucza się operacji zastawki) zostaje mi
udzielona przerwa w karze”.
„Przerwa w karze” w papierach zaczyna mi się od pierwszego sierpnia i nie wiem, jaki
diabeł ukradł mi dwa pierwsze dni wolności, gdyż dopiero 3 sierpnia zamknęły się za moimi
plecami wrota więzienia. Przestraszyłem się. Tak. Wcale nie radość - przestrach. Ludzie byli
szaleni. Każdy dokądś się spieszył. Szedł sam. Jeden naprzeciw drugiego. Czasem po dwóch. Ja też
ruszyłem stamtąd szybko. Nie chciałem, żeby widzieli tę bramę za mymi plecami. Zresztą w tym
miejscu czułem na sobie spojrzenia wszystkich. Wiedzieli, oglądali mnie. I ta przestrzeń. Poczucie
własnej małości, bo horyzont jest za daleko - na długość ulicy, nie korytarza. Ściany domów po
przeciwległej stronie nieosiągalnie daleko. Przyspieszyłem kroku... Na rogu ulicy przystanąłem, bo
nie wiedziałem, gdzie jestem. Skąd mogłem wiedzieć, skoro przywieźli mnie tu suką z
zakratowanymi szybami, a wszystko co widziałem z okien naszych cel, w których przyszło mi
spędzić lata, to kominy okolicznych kamienic. Zatrzymałem się na rogu ulicy i zrozumiałem, że
skoro nie wiem, gdzie jestem, to jestem na wolności. Samochody jechały każdy w swoją stronę.
Kupiłem gazetę. Po prostu. Żeby się wprawić. A potem zobaczyłem tramwaj. Tramwaj był wreszcie
do czegoś podobny. Nie rozumiałem z początku, dlaczego tak mnie uspokajał widok tramwaju, aż
za trzecim - bo stałem tam bardzo długo przy tej budzie z gazetami („kiosk Ruchu” - nauczyłem się
potem mówić)-- więc za trzecim tramwajem to już wiedziałem, dlaczego mam zaufanie. Szyny -
jechał tam, gdzie musiał jechać, nie tam gdzie mu się podoba. Więc wsiadłem do tramwaju i
dopiero potem spytałem, jak dojechać do dworca autobusowego. Bo Basia napisała w ostatnim
liście, że mam do Warszawy pojechać autobusem. Podała nawet godziny. Ale teraz było mi
wszystko jedno - musiałem jechać „dokądś”, a więc na ten dworzec. Nawet okazało się, że
wsiadłem jak trzeba. Jedna przesiadka. Nie, nie byliśmy tak całkiem ciemni tam za murem. Trafiały
się gazety. Ze dwa razy miałem w ręku i „Solidarność”.
Z tą „Solidarnością” była zresztą heca. Po jakimś tam więziennym strajku-głodówce
uzgodniono, że na oddział wolno będzie abonować 3 egzemplarze tygodnika. Na nasz wpuścili
jeden. Otrzymywał go siedzący w izolatce więzień z dwudziestopięcioletnim wyrokiem,
kompletnie ślepy. No, ale udało mi się parę razy dorwać ten jego egzemplarz... Niektórym
funkcjonariuszom miękła rura. Woleli być za „swoich”. Słyszeliśmy o buncie więźniów w
Kamieńsku, a i u nas mieliśmy głodówkę, co poskutkowała. W końcu dziś też wyglądam inaczej,
niż gdybym wyszedł za mur przed pół rokiem. Zaprowadzili mnie do fryzjera. Strażnik, z którym
byłem zawsze dobrze, dogadał się z magazynierem i jego żona przeprasowała mi w domu ubranie
zmięte w więziennym depozytowym worku. Całkiem normalny ze mnie mężczyzna. Przystojny -
mogłem się ze zdziwieniem przekonać w lustrze dworcowej toalety. Człowiek odzwyczaił się od
widoku odbicia własnej gęby. Tak, świat się zmienił. Coś drgnęło nawet w więzieniu. Ale co innego
domyślać się, co innego zobaczyć. Zresztą perspektywa spędzonych na wolności miesięcy już mi
coś zafałszowała w opisie pierwszych godzin.
Tak, widzę, że dzisiaj już niemal zapomniałem, co było najważniejsze. Naprawdę
najważniejsze - to kobieta. Miejsce mi wypadło dobre. Nie przy oknie, ale przy pani. Pachnąca
czterdziestka. Ładna. Dla takich jak ja, wyposzczonych, ładne było wszystko, co miało nogi... Ale
ta była ładna. Przyglądać się mogłem swobodnie, bo niby na to co za oknem. Ale ona szybko
zauważyła, i jak się uśmiechnęła, to byłem całkiem gotów. Autobus kołysał. Było jak na pierwszym
w życiu filmie. Dziś zastanawiam się, już jako człowiek odzyskany przez swój dawny świat, kim
byłem tego dnia. Aktorem? Kiedyś wybitnym i cenionym, jednym z tych młodych, o których się
mówiło? (W naszym zawodzie człowiek, który ma powodzenie, odnosi sukcesy, jest „młody”, jak
długo nie zaproponują mu Króla Leara). Czy raczej już tylko więźniem? Człowiekiem o umyśle
odłączonym od kultury, od wrażliwości, od myślenia właściwie. Kim bym nie był, to tam w
autobusie byłem tylko nabrzmiały wściekłym pożądaniem kobiety; Patrzyłem na moją sąsiadkę
coraz bezczelniej. Z początku jakby się spłoszyła, ale zaraz ją wzięło. Widziałem drobny ruch ręki,
jakim poprawiła włosy. Uśmiechnęła się kącikiem warg. Zobaczyłem lekki rysunek zmarszczek i
jeszcze bardziej mnie wzięło. Wiele było godzin przegadanych w ciemności celi, w pospiesznym
sapaniu mechanicznego szukania ulgi, i częste było to nawijanie o „czterdziestce” jako „chętnej”,
„nauczonej”, że z taką można „z przodu, z tyłu, z boczku i jeszcze pod pazur i jak chcesz” (cytuję
naszego celowego seksuologa Zenka Siekierkę). A tymczasem coś się działo wokół nas. Na
najbliższym przystanku na peryferiach miasta wsiadł do autobusu młody człowiek w dżinsach,
rozpiętej koszuli. Zajął miejsce plecami do kierowcy, którego zresztą pozdrowił całkiem prywatnie.
Usiadł na swój sposób. Tyłek na poręczy, nogi na siedzeniu. Przedstawił się. Był „Informacyjną
Służbą Solidarności”. Wyjął jakąś kartkę i zaczął uświadamiać podróżnych, dokąd zmierzamy.
Usłyszałem, że wkrótce będziemy jednym z najbogatszych krajów Europy... Ta pani była ciepła,
udało mi się tak przesunąć w fotelu, że biodra nam się zetknęły - była to niby moja próba zbliżenia
się do umieszczonej pod oknem popielniczki... W Złotoryi, jak sama nazwa wskazuje, znajdują się
ogromne nie eksploatowane wobec presji wielkiego sąsiada złoża drogocennego kruszcu. Boją się
naszej konkurencji na światowych rynkach złota... W tym momencie uczułem ciepło na moim
udzie. To ona przysunęła nogę. Spojrzałem bezczelnie, ale patrzyła niewinnie przez okno. Złoty
kosmyk włosów za uchem drgał w rytm wstrząsów autobusu, serce podchodziło mi pod gardło...
Ropy naftowej mamy w bród. Najlepiej świadczy o tym niekontrolowany wybuch w Karlinie. Sam
wybuch zresztą też jest świadectwem. Ale teraz knowania zewnętrznego wroga, który chce nas
trzymać na uwięzi monopolu swoich dostaw, zostaną przerwane... Gdyby energię z jaką
wierciliśmy co noc nasze więzienne sienniki obrócić na takie poszukiwania - pomyślałem ze
zgrywą, czując jak strasznie uwierają mnie spodnie. Chyba to było widać. Moja sąsiadka miała
oczy spuszczone.
- Pan do Warszawy? - usłyszałem jej pytanie i przestały do mnie dochodzić słowa
agitującego „informatora”.
Dowiedziała się, że jestem” aktorem. W końcu prawda. Skoro przestałem być więźniem, to
kim jestem? Tym kim byłem! I było nieprawdopodobnie. Za oknem zielony świat. Dokąd leci?
Tam, gdzie ja chcę. Uwierzyć trudno, że gdzieś tam daleko stoi nieruchomy budynek, kraty,
skrzynia na oknach, a w celach... Gdyby mnie widzieli, całą noc waliliby w konia. Bo już
trzymałem za rączkę. Skóra kobiety. A rękę miała delikatną. W domu gosposia. Dużo podróżowała.
Truła mi o Grecji. Kupowała wina dla naszej centrali. „Ubóstwiam słodkie”. Wypijemy? - pytam. -
Figlarz - drapie mi paznokciem wnętrze dłoni, a ja już nie wiem, co mam w spodniach. Tamten
nawija uparcie. Teraz o jakichś workach rzekomego cementu, w których nasz rząd wysyła do NRD
smalec. Świat jest nieprawdopodobny. Dziś, kiedy głaszczę ją przez sukienkę po biodrze, zgadzam
się: niech wysyłają. Ale czemu w tych workach? Jasne, ze strachu przed głodującym ludem. Moja
dłoń spoczywa na jej udzie. To śmieszne, jak człowiek pisze frazesem. Chyba świadomi - pisarze -
spostrzegają takie rzeczy od razu. Bo jak „spoczywa”, skoro drży. Naprawdę drży mi ręka, jak
pijakowi gdy wyciąga ją do kieliszka. Ręka drży. To się posunie o centymetr, to lekko zbierze
trochę materiału... Widzę opięte jedwabiem pończochy kolano... A ja mówię. Coś o graniu w filmie.
Ona, że nigdy mnie nie widziała na ekranie. Ja, że zerwałem z filmem. Ona, że rzadko ma czas
bywać w teatrze. Często w delegacjach za granicą (kupuje te słodkie wina, o Jezu!), a jak w kraju
to mąż, „człowiek już starszy”, często choruje... (No, teraz już jasne, śmiało naprzód.
Zameldowała, że szpara wolna - no tak, tak pomyślałem, trudno. Ja mam czterdzieści lat, a może
tylko te dziesięć, które spędziłem w więzieniu. Nauczyłem się mówić tamtym językiem, ale także
nim myślę.) Upuszczam paczkę papierosów na podłogę. Zsuwam się w ciasnotę, przyciskam
plecami do fotela z poprzedniego rzędu, aż czuję jak tamten pasażer kręci się niespokojnie, ale
mam czego szukać. Gdy lewa ręka udaje, że zbiera z podłogi, prawa jest pod sukienką pani...
Cudowny poślizg dłoni po jedwabiu pończochy... Nie broni... Nawet po sekundach rozsuwa kolana.
Młoty w skroniach. Ręka już czeka na pasek nagiej skóry powyżej pończochy i sekunda
rozczarowania - rajstopy - żadnego dostępu. Ale już czuję jej paznokcie wbijające się w moją rękę i
błogie spełnienie. Wstrząsa mną raz i drugi pełnym wyzwoleniem z napięcia. Jakbym te dziesięć lat
wyrzucił tamtędy z siebie. Wilgoć i cisza.
Teraz słychać, że Ameryka jest potęgą, która nas nie opuści. Ona sama bierze mnie za rękę.
Ile to lat? Te rajstopy... były już, były, oczywiście. Ale pamięć dyktowała dłoni ten dotyk nagiej
skóry nad pończochą z tamtych czasów, w których opuściłem świat pełen kobiecych nóg... Cały
Zgłoś jeśli naruszono regulamin