To Loose My Life.doc

(123 KB) Pobierz

TO LOOSE MY LIFE
lawess06




Prolog

    – Ścisz to! – usłyszał Alan i w jednej chwili wypadł z transu, w którym bez wątpienia trwał od dłuższego czasu.
    – Słyszysz?! Ścisz to!
    Głos był coraz donośniejszy. Alan z niechęcią chwycił małego pilota i zmniejszył głośność muzyki wydobywającej się z jego mini wieży ustawionej na komodzie. Jednak gdy ściszył muzykę, nie mógł powrócić do poprzedniego stanu. Do głębokiego zamyślenia, podczas którego powątpiewał w sens całego swojego życia. O jego beznadziejności, braku celu i sensu. Odetchnął cicho i zamknął oczy opierając głowę na miękkim kocu. Wsłuchiwał się w proste słowa dobiegające z głośnika:
    – To loose my life, he said to lose my life...
    Kiedy zaczął nucić te słowa pod nosem, spokój przerwał mu głośny dźwięk smsa. Z ociąganiem i niechęcią wziął komórkę do ręki i niezbyt chętnie przeczytał wiadomość. Cicho parsknął śmiechem pod nosem, po czym znowu zamknął oczy i zaczął śpiewać z wokalistą magiczne słowa, do miłości aż po grób.

Rozdział 1

    Poranek powitał Alana ostrymi promieniami światła przedzierającymi się przez lukę w rolecie. Z ogromnym grymasem przewrócił się na drugi bok i zakrył głowę poduszką, jasno dając do zrozumienia, że chciałby jeszcze pospać. Słońce było jednak nieubłagane. Alan, klnąc pod nosem, podniósł się i przeciągnął. Rozejrzał się po swoim niewielkim pokoju. Stała tam jedna duża komoda, szafa, biurko, regał wypełniony po brzegi książkami i łóżko, na którym leżał. Ściany były w kolorze morelowym, co go doprowadzało do szału. Osobiście wolałby czarne. Czarny był jego ulubionym kolorem. Ów okropny ciepły kolor zakrywały liczne plakaty jego ulubionych zespołów. Jednak tylko jeden z nich mógł liczyć na honorowe miejsce, tuż obok nagród. Byli to White Lies i ich boski wokalista Harry, w którym Alan się podkochiwał.
    Wypełzł spod ciepłej pościeli i z zażenowaniem odkrył swój codzienny, poranny problem.
    – O kurwa, znowu... – powiedział na głos.
    Wybrzuszenie w bokserkach próbował ukryć w drodze do łazienki, co mu się zresztą udało z niemałą gracją. Potem poranna toaleta, skromne śniadanko złożone z ciasteczek i kawy, założenie uprzednio przygotowanego zestawu ciuchów i już był gotowy do opuszczenia swojego jednorodzinnego domu położonego w samym centrum Krakowa, tuż obok Błoni przy stadionie Cracovii.
    Mimo że słońce świeciło, Alan poczuł chłodne, wrześniowe powietrze. Nie dał się zmylić pięknym, bezchmurnym dniem i dlatego wziął ciepłą kurtę. Z jednej strony nie przepadał za chłodem, z drugiej lubił czuć z rana orzeźwiającą siłę, która działała na niego energetyzująco. Czekała go, jak codziennie, droga do szkoły – 10 minut piechotą. Chodził do XVI  LO, położonego na pograniczu Salwatora. Zbliżając się do swej szkoły, mijał grupki dzieciaków w różnym wieku podążających do gimnazjum lub podstawówki. Jednak tego dnia nie dostrzegł ani jednego licealisty.
    Budynek szkoły prezentował się wyjątkowo okazale. Był to pałacyk w kolorze cytrynowym, przystosowany do potrzeb liceum. Zadbany ogródek z ławeczkami i kute ze stali ogrodzenie dodawało temu miejscu uroku. Nie była to duża szkoła, jednak posiadała swoją salę gimnastyczną dobudowaną z boku budynku. Alan nigdy nie chodził na wf, więc ten fakt średnio go interesował. Jak zwykle tuż przed ósmą przekroczył próg szkoły i natychmiast do jego uszu dobiegł hasał z korytarza. Wspiął się po schodach i znalazł się na pierwszym piętrze. Podszedł do sali 111, gdzie miał dzisiaj swoją pierwszą lekcję – matematykę.
    Był wtorek i większość uczniów siedziała już przed salą. Przywitał się bez zbytniej wylewności, przytulił kilka koleżanek, natomiast nie podał ręki ani jednemu koledze. Wymienił kilka zdań na temat pogody i usiadł na ławce.
    Zagrzmiał dzwonek. Tuż po nim zjawiła się „Smoczyca” – tak nazywano nauczycielkę matematyki; najprawdopodobniej wzięło się to od jej niezbyt szczupłej figury. Coś jeszcze dręczyło Alana. Matura z matematyki już za rok, a on kompletnie nic nie umiał. W ławce, jak na nieszczęście, siedział z Robertem, przez którego nie mógł się skupić na lekcji. Uważał go za cwaniaka niegodnego swojej uwagi, jednak za każdym razem swój wzrok wlepiał w ciało Roberta ukryte pod koszulką. Kiedy wchodzili do Sali, Roberta jeszcze nie było.
    – Alan Namysłowski!
    – Jestem – odparł z niechęcią
    – Robert Starski!
    – Nie ma – odezwał się kobiecy głos z drugiego krańca klasy.
    Nauczycielka pokręciła głową w geście niezadowolenia. Jeszcze chwilę sprawdzała listę obecności, po czym wstała i zaczęła wykład. W tej sekundzie drzwi otworzyły się a do sali wbiegł wysoki brunet z długimi włosami i grzywką, która przykrywała jego czoło. Miał wielkie brązowe oczy i cwaniacki uśmiech na twarzy.
    O! Jak miło, że Robert zaszczycił nas swoja obecnością! Siadaj! Co tym razem?! Pies ci zdechł, czy papuga miała zatwardzenie?! – powiedziała Smoczyca z niekrytym sarkazmem.
    Od razu dało się słyszeć ukradkowe śmiechy.
    – Och, pani profesor. Skądże! To sprawa o wiele wyższej wagi. Otóż moje potrzeby fizjologiczne, które, jak pani wie, są w najważniejszej części piramidy funkcjonowania organizmu, musiały zostać zaspokojone zgodnie z przysługującymi mi prawami i zajęło mi to trochę więcej czasu niż przypuszczałem – odparł z tym samym cwaniackim wyrazem twarzy.
    – Ile ty wypiłeś, skoro tyle sikałeś?! – ciągnęła nauczycielka.
    – On konia walił, pani profesor! – krzyknął głos ze środka sali.
    Natychmiast cała klasa pogrążyła się w ataku histerycznego, głupkowatego śmiechu spowodowanego tym żartem. Jedynie Alan pozostał na tyle poważny, by nie tarzać się po podłodze z rozpuchu.
    – Otóż to, pani profesor. Potrzeba fizjologiczna – odparł Robert, kiedy był już w stanie powiedzieć cokolwiek, po ataku nieogarnionej radości. W tym samym czasie wykonał gest do jednego z kolegów siedzących w ostatnim rzędzie, pośrodku.
    – Nieważne już! Siadaj! – powiedziała z zażenowaniem „Smoczyca” i kontynuowała lekcję.
    – Siemka, smutasie – powiedział Robert, siadając na krześle obok Alana. Ten popatrzył się na niego i rzucił ukradkowym „hej”, po czym obrócił się do tablicy.
    Robert nie zamierzał słuchać nauczycielki. Zaczął gadać z Błażejem i Mateuszem z ławki za swoją. Trzymał się z nimi i dlatego Alan nie wiedział, dlaczego na pierwszej lekcji matematyki Robert usiadł właśnie z nim. Mimo że był cwaniakiem, Alan dostrzegał ukrytą inteligencję w swoim towarzyszu z ławki. Oprócz tego był mądrym i, co najważniejsze – przystojnym mężczyzną.
    – Gdyby nie ten charakter i zachowanie... – powtarzał w myślach Alan.
    Po raz kolejny zadał sobie pytanie, czemu akurat na matmie, skoro Alan, nie za bardzo był pomocny na sprawdzianach. Nie podejrzewał Roberta o bezinteresowność. Częściej się zdarzało, że to „cwaniak” pomagał jemu. Z tego zastanowienia wyprowadziło go szturchniecie i ciche „sorry”. Ukradkowe spojrzenie i powrót do rzeczywistości.
    – Ech – westchnął ciężko Alan. Teraz dopiero lepiej przyjrzał się Robertowi. Chłopak nie golił się od dwóch, może nawet trzech dni. Na jego męskiej, dobrze zarysowanej szczęce wyglądało to fantastycznie i wręcz podniecało Alana. Zresztą cała fizyczność Roberta doprowadzała go do stanu uniesienia. Oczywiście nie tylko Robert podobał się Alanowi. Często mówił, że wybrał dobre liceum, bo było tu wielu przystojnych chłopaków. Przez chwilę Alan spoglądał na koszulkę i krocze Roberta ukryte pod jasnymi dżinsami, ale próbował odgonić te myśli i skupić się na lekcji. Nie mógł. Wciąż spoglądał tylko na swojego towarzysza z ławki. Nie wiedząc, jakim cudem odezwał się dzwonek. Koniec lekcji.
    – Jak to możliwe – powiedział Alan cicho i myślał, że nikt tego nie usłyszy.
    – Ano możliwe – odpowiedział Robert. Jak się cały czas patrzy na kogoś innego to czas szybko płynie.
    Alanowi przeszła przez głowę ponura myśl, że może Robert się domyśla orientacji Alana.
    – Widziałem, jak patrzysz na Kamilę. Powiem tak: wysoko mierzysz, ale próbuj – mówiąc to zarzucił plecak na ramię i udał się w kierunku drzwi.
    To stwierdzenie o Kamili wcale nie uspokoiło Alana. Ba! Przysiągłby, że zostało dodane tylko po to, by uspokoić jego ducha. Nie pozostało mu nic innego, jak spakować się i wyjść z sali, bo przecież nie podszedłby do Roberta i spytał, o co mu tak właściwie chodziło.
    – A może by tak... – powiedział pod nosem, na schodach, jednak szybko zrezygnował z tego pomysłu. Opuścił głowę i zszedł na pierwsze piętro do sali 11.


Rozdział 2

    Reszta dnia spędzona w szkole była dla Alana męczarnią. Przez cały czas myślał tylko o słowach, które wypowiedział Robert po lekcji matematyki. „Jak się cały czas patrzy na kogoś innego, to czas szybko leci” – powtarzał. Wciąż sobie zadawał pytanie: gdzie tu jest zagadka? Po chwili uspokojenia, niepokój powrócił ze zdwojoną siłą.
    Ostatnia lekcja odbywała się w katakumbach, czyli w piwnicy. Były tylko tam dwie sale i wielki labirynt prowadzący do szatni. Zazwyczaj prawidłowe dojście było oznaczone – teraz, podczas malowania, znaki te się zatarły i trudno było znaleźć właściwą drogę. Boczne zaułki od zawsze stanowiły świetne miejsce na papieroska, dragi, pocałunki czy szybki numerek. Nieraz Alan słyszał odgłosy miłosnej rozkoszy, przechodząc obok któregoś ze ślepych korytarzy pogrążonych w ciemnościach. Zasada była prosta: nie twój interes, kto i co tam robi. Za czasów, kiedy budynek był zamieszkiwany przez szlachtę, labirynt prowadził do skarbca, później do zbrojowni. Teraz donikąd.
    Alan, kiedy dotarł do szatni, szybko chwycił swoją kurtkę, którą specjalnie wieszał blisko wejścia. Ciepło ubrany stanął przed szkołą i dopalał papierosa. Kilka metrów dalej stał Robert wraz z Błażejem, Mateuszem i Pawłem. Cała czwórka głośno się śmiała i paliła, podrywając przechodzące dziewczyny.
    – Prawdziwi heterycy – stęknął Alan i zgasił mentolowego marlborasa na popielniczce przy śmietniku. Innych nie palił, mimo że te kosztują majątek. Wziął torbę i przerzucił ją przez głowę wychodząc ze szkolnej bramy. Próbował nie patrzeć na Roberta i spółkę, ale nie mógł się powstrzymać. Spojrzał tylko raz i natychmiast poczuł na sobie wzrok Roba. Nie... taki jest zwykle. To było ciepłe i przyjemne spojrzenie. Jednak jak szybko się pojawiło, tak szybko zniknęło. Speszony Robert odwrócił głowę i teraz spoglądał w kierunku kilku dziewczyn. Alan stwierdził, że było to niezwykle dziwne zachowanie. Zupełnie nie jak Rob.
    – Przestraszył się mojego wzroku? – to wszystko wydawało mu się coraz dziwniejsze. Myślał, że zaczyna popadać w paranoję albo powoli odchodzić od zmysłów z samotności.
    – A chuj to... – rzucił, a starsza pani idąca przed nim wymownie pokręciła głową.

    – Dobra chłopaki, ja lecę – powiedział Robert ściszonym głosem.
    – Co, kurwa, dokąd ci tak spieszno? Dupa w domu na ciebie czeka? – rzucił ostro Mateusz ze swoim charakterystycznym seplenieniem.
    – Nie pochwaliłeś się nam jakąś nową lalunią? – zawtórował mu Błażej.
    – Zamknijcie dupy! – krzyknął zirytowany Robert. – Idę do domu. Nie chce mi się z wami gadać. Narka, pacany.
    – Narka – odpowiedzieli zgodnym chórem.

    Droga Robowi dłużyła się w nieskończoność. Mieszkał w wielkiej wili położonej w samym sercu Salwatora, na niewielkim wzniesieniu. Nie należał do ubogich. Właściwiej byłoby powiedzieć, że jego rodzice byli bogaci. Ojciec był przedstawicielem PKN Orlen na Czechy i Słowację, a matka była właścicielką modnej restauracji „Cherubino” w samym centrum Krakowa. Robert miał wspaniałe życie. Dostawał zawsze wszystko, czego tylko chciał.
    Stanął przed murowanym ogrodzeniem wykonanym z cegły w kolorze piaskowym, ze zdobnymi elementami z czarnej stali, wysokim na dwa metry. Wyjął pilocik i nacisnął przycisk, po czym przypiął go z powrotem do swoich kluczy. Brama zaczęła się powoli otwierać. Wszedł na długi, brukowany podjazd, który pod niewielkim kątem prowadził do rezydencji. Przeszedł obok równo przyciętego żywopłotu i kwiatowych klombów. Dom wyglądał jeszcze okazalej niż szkoła. Wejście zdobiła kolumnada, nad nią znajdował się portyk. Wszystko utrzymane w renesansowym stylu i pomalowane na śnieżnobiały kolor. Podszedł do podwójnych, hebanowych drzwi i przekręcił w zamkach trzy klucze, po czym otworzył je. Rzucił plecak w kąt. Rodziców najwcześniej mógł się spodziewać o 21:00. Brat ma swoje mieszkanie w kamienicy obok Uniwersytetu Jagiellońskiego, w centrum i rzadko kiedy wpada do rodzinnego domu, chyba że pieniądze mu się kończą. Dominik jest na trzecim roku prawa. Od zawsze obaj kochali się szczerą braterską miłością, najprawdopodobniej spowodowaną brakiem czasu rodziców dla dzieci. Właśnie dlatego starszy bat z przyjemnością opiekował się, bawił i uczył się z Robertem. Teraz, kiedy Dominika nie ma, Rob czuł się zagubiony w tym wielkim domu, samotny i opuszczony.
    Pierwsze, co zrobił, gdy wszedł do wielkiego hallu przyozdobionego w żyrandol z kryształów, było zdjęcie zbędnych ciuchów. U Roba wszystko, oprócz bielizny, było zbędne. Pozostawał w niej tylko dlatego, że w każdej chwili mógłby się zjawić jakiś kurier albo interesant do ojca i trzeba było mu cierpliwie wytłumaczyć, że ojca nie ma. Robert uwielbiał chodzić po domu półnagi. Marmurowymi schodami w kolorze beżu wspiął się na piętro i skręcił w pierwsze drzwi po prawej. Wszedł do przestronnej łazienki. Pośrodku stała wanna z hydromasażem, dalej kabina natryskowa z dyszami wodnymi, lustro i dwie umywalki. Wszystko utrzymane w kształtach geometrycznych i w bardzo nowoczesnym stylu. Kafelki na podłodze były w kolorze ciemnego kasztanu, a ściany waniliowe. Rob powoli podszedł do białej wanny i odkręcił kurek z ciepła wodą. Pomyślał, że gorąca kąpiel z bąbelkami dobrze mu zrobi. Na stołeczku obok położył ręcznik i najnowszy model Noki, bez której nie mógł żyć. Postanowił, że dzisiaj będzie jego najważniejszy dzień w dotychczasowym życiu i musi być maksymalnie zrelaksowany.

    Alan stanął przed drucianym ogrodzeniem z zieloną furtką i nacisnął klamkę. Przeszedł kilka metrów po betonowym chodniku i szybko otworzył drewniane drzwi w kolorze orzechowym z szybką pośrodku. Mimo że położenie tego domu było idealne, sam jego wygląd przyprawiał o mdłości. Typowy „kwadraciak” z lat 70. Nudny, szary i betonowy, za to przestronny, mimo pozorów: piwnica, parter i dwa piętra.
    – Hej!, mamo – krzyknął wieszając kurtkę na wieszaku.
    – Cześć, synu. Chodź do kuchni. Obiad już czeka – usłyszał w odpowiedzi.
    – Nie jestem głodny – wyjąkał i od razu pożałował, że to powiedział.
    – Alanie! Musisz coś jeść! Wyglądasz, jakbyś uciekł z Auschwitz!
    Alanowi strasznie nie podobało się to porównanie. Uważał, że jest niesmaczne. Nie mógł jednak nic poradzić i ruszył ku matce.
    – Siadaj! – rozkazała. – Już nalewam zupę, zaraz będzie drugie.
    – Ale, ale... – powtarzał.
    – Żadnych „ale”. Jesz wszystko. Proszę! – mówiąc to podstawiła mu talerz z gorącym rosołem. – Wyglądasz, jakbyśmy cię celowo głodzili! – dodała.
    – Od zawsze tak wyglądam. Bez różnicy czy jem, czy nie – oburzył się Alan. Nie utuczycie mnie i tak!
    – Nie dyskutuj! A i jeszcze zrób coś z tymi obrzydliwymi plakatami w swoim pokoju. Najlepiej wyrzuć je.
    – Nawet ich nie dotykaj! – wysyczał Alan. – To mój pokój i mogę w nim robić, co tylko chcę.
    – Dopóki mieszkasz pod moim dachem i żyjesz za moje pieniądze, będziesz robił to, co ci każę!
    – Tak?! – obruszył się Alan. Wstał od stołu, zostawiając nietkniętą zupę. Ubrał się i wyszedł trzaskając drzwiami tak, że huknęły z nieprawdopodobnym hałasem. Cały dom się zatrząsł. Chwilę później usłyszał krzyk matki:
    – Wracaj natychmiast!
    – Dopóki jeszcze mogę wychodzić, kiedy chcę i gdzie chcę, to skorzystam z tego prawa – odkrzyknął Alan z niekrytym sarkazmem, po czym skierował się w stronę Błoni.
    Przez chwilę myślał tylko o tym, jak dużą otrzyma „burę” po powrocie do domu, jednak nie zamierzał się spieszyć. Zawsze miał plan B. Jako że nie miał brata, miał najlepszego przyjaciela – sąsiada, chłopaka starszego cztery lata. Kuba studiuje medycynę na trzecim roku. Mieszka wraz ze swoim chłopakiem blisko Uniwersytetu w wyremontowanej kamieniczce na Karmelickiej. Alan nocował u nich już nie raz. Zawsze po kłótni z rodzicami lub kiedy szedł się wygadać, mógł u nich zostać na noc. Zawsze potem czuł, że wykorzystuje przyjaźń z Kubą do własnych celów. Na dodatek świadomość tego, że zepsuł im noc, była porażająca. Jednak żaden z nich nigdy nie dał mu tego odczuć. Jak zawsze byli mili i uprzejmi. To wszystko było tak wspaniałe, że aż niemożliwe. Nigdy nie było też problemów z zakwaterowaniem. Było to duże mieszkanie z trzema pokojami, kuchnią i łazienką. Naprawdę musiało kosztować majątek. Rodzice Dominika, chłopaka Kuby, kupili je z okazji dostania się syna na studia i na pewno nie podejrzewali, że będzie mieszkał w nim wraz ze swoim chłopakiem. Ba! Nie zauważyli nawet, że jest gejem.
    Było dopiero po 15:00, więc pewnie obydwaj siedzieli jeszcze na zajęciach. Stwierdził, że pojawi się u nich koło 20:00. Natomiast teraz pojedzie do Galerii Krakowskiej w poszukiwaniu nowych, czarnych dżinsów, rurek, takich samych, jakie ma jego ulubiony wokalista – Harry McVeight.
    – Matko! – krzyknął stojąc na środku Plantów. – Wiem! Zaczął płakać ze śmiechu. Teraz dopiero zauważył nieprawdopodobne podobieństwo Roberta do wokalisty White Lies. Czarne włosy, ciemne oczy, mocne, wyraziste rysy i zarost. Rob był na dodatek jeszcze o wiele wyższy i bardziej pociągający fizycznie. Ideał – pomyślał. Ale dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej? Może to przez ciuchy albo zachowanie, albo tak naprawdę nigdy dokładnie nie przyjrzał się Robertowi, biorąc go za bufona... Alan zasypywał się pytaniami. Nie znał na nie odpowiedzi. Znowu ruszył w kierunku przystanku tramwajowego. Do Galerii mimo wszystko było kawałek. Po drodze odrzucił kilka połączeń na komórkę – wszystkie od matki i nie czytał esemesów – od razu je kasował. Gdyby je zaczął studiować, najpewniej zawróciłby do domu niesiony strachem i lękiem przed konsekwencjami wynikającymi z tego strasznego czynu, jakiego dokonał.
    Ponownie powrócił myślami do Kuby i Dominika. Od dłuższego czasu czuł się okropnie, bo zazdrościł im takiej szczerej i pięknej miłości, która tak rzadko zdarza się w związkach homoseksualnych. Są już ze sobą przeszło dwa lata. Tak bardzo chciałby znaleźć takie uczucie. Uwielbia wieczory spędzone wraz z nimi przy winie, muzyce alternatywnej i inteligentnej rozmowie. Nie zachowywali się jak rasowi studenci. Miłość Kuby i Dominika była tak ogromna, że czasami wprost nie mogli się powstrzymać przed okazaniem jej w najbardziej prozaicznych aspektach życia. Krótki pocałunek, objęcie. Nieważne, czy to w domu, czy w parku, czasami także na dziedzińcu przed uczelnią, Studenci zawsze bardzo kibicowali Alanowi, gdy pojawiała się iskierka nadziei na związek. Dotąd zawsze szybko gasła, jednak to oni zmusili go do założenia profilu na IS. Jednak większych rezultatów, jak dotąd, nie było.
    Tramwaj był jak zwykle zapchany do ostatniego miejsca i bynajmniej nie było to przyjemne. Alan nienawidził przebywania w ścisku z osobami, które traktowały higienę osobistą jak najgorszą karę. Na szczęście tym razem odbyło się bez takich atrakcji. Po kilkunastu minutach jazdy Alan wysiadł przed samą Galerią, która była jak zwykle oblegana przez turystów i mieszkańców.
    – Ech – westchnął cicho i wszedł do środka. Miał zamiar pójść do zaledwie trzech sklepów: H&M, Pull&Bear i ZARY. W takim tłoku liczył, że straci na poszukiwania najmniej trzy godziny i nie pomylił się. Zakupy zaliczył jednak do udanych, ponieważ kupił w „Pullu” wymarzone spodnie za okazyjną cenę 149,99zł, tym samym stając się dumnym posiadaczem czarnych, obcisłych rurek, w których jego nogi wyglądały fantastycznie. Teraz pozostawało mu tylko przejście przez ulicę Długą, Starówkę, by chwilę później znaleźć się na Karmelickiej w mieszkaniu Kuby i Dominika.
    Alan kochał Kraków. Czuł, że to jego miasto. Bardzo często to podkreślał. Za każdym razem, kiedy przechodził przez Rynek, jego więź z tym miejscem pogłębiała się coraz bardziej, choć nie znosił turystów, a w szczególności Azjatów z aparatami w ręku.
    Gdy stał już pod drzwiami kamienicy, wyjął komórkę i wybrał numer Kuby. Po kilku dzwonkach odezwał się ciepły, męski głos.
    – Halo?
    – Hej, Kuba! Jesteś w domu? – spytał Alan.
    – Tak, jestem, a co?
    – Będę za 30 sekund – po czym rozłączył się, wspiął się po wąskich, stromych, drewnianych schodach i zapukał pod numer 4. Usłyszał tylko trzask otwieranych drzwi i zobaczył w nich wysokiego szatyna o zielonych oczach i ciepłym, uśmiechniętym spojrzeniu, stojącego przed nim tylko w bokserkach. Miał ładną sylwetkę. Nie był nadto umięśniony, ale zdecydowanie był przystojnym mężczyzną. Miał gładki tors, a na jego twarzy widniał wieczorny meszek.  Miał pociągłą twarz, a dość długie włosy swobodnie opadały mu na czoło i prawe oko. Wyglądał nad wyraz seksownie. Chociaż Alanowi podobał się od zawsze, jednak nie mógł tego okazywać, ponieważ byłoby to krzywdzące dla Dominika.
    – Mogłeś mnie uprzedzić, że będę mógł oglądać takie widoki. Wziąłbym aparat – zażartował Alan.
    – Nie pierwszy i nie ostatni raz. Wchodź śmiało – powiedział Kuba, podając mu rękę.
    – Dominik jest w domu? – zapytał ściszonym głosem.
    – Nie, nie ma i nie będzie. Ma na jutro dużo papierkowej roboty do sądu. Ma praktykę. Musi się do tego dobrze przygotować... Dobrze, że wpadłeś, przynajmniej nie będę sam – roześmiał się Kuba. – Mam dobre wino. Właśnie miałem otwierać. Napijesz się ze mną?
    – Z nieukrywaną radością powiem: tak! Czy wspominałem, że cię wprost ubóstwiam? – po czym obaj wybuchnęli śmiechem.

    – Czyli to, co zwykle, pokłóciłeś się z matką – powiedział Kuba ojcowskim tonem.
    – Tak. Jak zawsze – odparł z przekąsem Alan.
    – Może pora z nią poważnie porozmawiać. Nie chcę być niemiły, bo naprawdę lubię twoje towarzystwo i działasz na nasz związek jak lek na rany, jednak obawiam się, że kiedyś będziemy musieli odmówić ci noclegu...
    – Jestem tego świadom i dziękuję wam za każdą przysługę, ale obecnie nie mam innego wyjścia, a moja matka jest niereformowalna.
    – No cóż, jakbyś chciał, żebym z nią pogadał, to mów śmiało – powiedział wesoło Kuba.
    – Dzięki, ale raczej nie skorzystam – mówiąc to ze swej lampki pociągnął łyk trunku. – Wyśmienite wino...
    – Dominik wybierał. Ja się na tym nie znam, ale rzeczywiście jest wyborne. Czerwone, wytrawne, z nutką orzecha. Przygotowałem kolację. Zjesz?
    – Jeśli nie sprawi ci to kłopotu, to chętnie. Nie jadłem nic oprócz ciasteczek śniadaniowych z rana.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin