Sheckley Robert - Wymiar cudow.pdf

(814 KB) Pobierz
Sheckley Robert-Wymiar Cudow
Robert Sheckley
Wymiar cudów
Mojej siostrze Joan
Istotnie zarzuciłem sieć w ich morze i chciałem nałapać ryb, ale za każdym razem wy-
ciągałem głowę jakiegoś starożytnego boga.
Nietzsche
Odlot z Ziemi
ROZDZIAŁ I
Był to typowy, nie przynoszący satysfakcji dzień. Carmody przyszedł do biura, niezo-
bowiązująco poflirtował z panną Gibbon, z szacunkiem posprzeczał się z panem Wainbock-
iem i spędził piętnaście minut z panem Blackwellem, omawiając szansę futbolowej drużyny
Gigantów. Pod koniec dnia pokłócił się z panem Seidlitzem — namiętnie i z całkowitym
brakiem znajomości rzeczy — na temat postępującego wyczerpywania się bogactw natu-
ralnych kraju i bezlitosnej ekspansji licznych niszczycielskich organizacji, takich jak Con Ed,
Korpus Inżynieryjny Armii, turyści, podpalacze i wydawcy pulpy. Wszyscy oni — utrzymy-
wał — są w różnym stopniu odpowiedzialni za niszczenie krajobrazu i zanikanie ostoi natu-
ralnego piękna.
— No cóż. Tom — stwierdził z ironią rozjątrzony Seidlitz. — Wiele nad tym myślałeś,
prawda? Nie myślał!
— Ach, panie Carmody, doprawdy uważam, że nie powinien pan tak mówić — oświ-
adczyła panna Gibbon, atrakcyjna młoda dama z nieznacznym podbródkiem.
Co takiego powiedział i dlaczego nie powinien tego mówić? Carmody nie pamiętał i
dlatego nie poczuł skruchy, choć w pewien nieokreślony sposób czuł się winny.
— Chyba naprawdę jest coś w tym, co mówiłeś. Tom. Przyjrzę się temu — rzekł jego
zwierzchnik, pulchny, łagodny pan Wainbock.
Carmody zdawał sobie sprawę, jak niewiele treści było w tym, co powiedział, a i ta
odrobina nie wytrzymywała bliższego „przyglądania się".
— Chyba masz rację, Carmody, poważnie — odrzekł wysoki, sardoniczny George
Blackwell, który umiał mówić bez poruszania górną wargą. — Jeśli przerzucą Vossa z wymi-
atacza na libero, to naprawdę coś zacznie się dziać.
Zastanowiwszy się później, Carmody stwierdził, że ten fakt nie spowoduje najmniejszej
zmiany.
Carmody był człowiekiem cichym, zwykle melancholijnym, o twarzy dokładnie od-
powiadającej jego elegijnym nastrojom. Powyżej średniej mieścił się zarówno jego wzrost
jak i skłonność do dezaprobaty wobec siebie. Był cyklo-tymikiem — wysocy mężczyźni o
psich oczach, mający dalekich irlandzkich przodków, zwykle nimi bywają, zwłaszcza po
trzydziestce. Nieźle grał w brydża, mimo tendencji do niedoceniania swojej karty. Uważał się
za ateistę, lecz bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania. Jego awatary, które można
oglądać w Sali Możliwości, były jednostajnie bohaterskie. Pochodził spod znaku Panny
zdominowanej przez Saturna będącego w Kwadracie Słońca. Już samo to wystarczyłoby, by
512857011.002.png
uczynić go znakomitością. Nosił typowo ludzkie piętno: był jednocześnie niezgłębiony i
łatwy do przewidzenia — dość zwyczajny cud.
O 17.45 wyszedł z biura i wsiadł do metra. Jechał popychany i potrącany przez tłum
ludzi, o których pragnął myśleć jako o upośledzonych, lecz których uważał, ostro i nieod-
wołalnie, za niepożądanych.
Wysiadł przy Dziewięćdziesiątej Szóstej Ulicy i przeszedł chodnikiem do swego domu
na West End Avenue. Dozorca przywitał go uprzejmie, a windziarz przyjaźnie skinął głową.
Otworzył drzwi swojego mieszkania, wszedł i położył się na kanapie. Żona spędzała wakacje
na Miami, więc pewien bezkarności oparł nogi na stojącym obok marmurowym stoliku.
W chwilę później huknął grom, a w środku salonu zajaśniała błyskawica. Carmody usi-
adł i bez szczególnych powodów chwycił się dłonią za gardło. Gromy dudniły
10
jeszcze przez kilka sekund, po czym zagrały trąby. Carmody pospiesznie zdjął nogi z
marmurowego stolika. Trąby ucichły zastąpione rytmicznym piskiem kobz. Znów zajaśniała
błyskawica i w samym środku tego blasku pojawił się człowiek.
Był średniego wzrostu, krępy, miał jasne kędzierzawe włosy, a ubrany był w opończę
koloru złota i pomarańczowe nogawice. Wyglądał normalnie, tyle, że nie miał uszu. Postąpił
dwa kroki naprzód, zatrzymał się, sięgnął w pustkę i wyszarpnął stamtąd zwój pergaminu, w
trakcie tej czynności fatalnie go rozdzierając. Odchrząknął dźwiękiem łożyska kulkowego
rozpadającego się od nadmiernego tarcia i nadmiernego obciążenia.
— Pozdrowienie! — rzekł.
Carmody nie odpowiedział, porażony chwilową histeryczną niemotą.
— Przybyliśmy — oświadczył obcy — jako przypadkowy respondent niewysłowio-
nych pragnień. Twoich! Czy jacyś ludzie? Zatem nie! Będzie tak?
Czekał na odpowiedź. Carmody za pomocą kilku tylko jemu znanych sztuczek
sprawdził, że to, co mu się przytrafiło, naprawdę mu się przytrafiło. Potem odpowiedział, już
na poziomie realności:
— O co tu chodzi, na rany Boga? Obcy uśmiechnął się.
— To dla ciebie, Car-Mo-Dee! — oświadczył. — Spomiędzy wyziewów tego-co-jest
wygrałeś niewielką, lecz znaczącą cząstkę tego-co-może-być. Ucieszony, prawda? Dokład-
niej: twoje imię przewodziło pozostałym; przypadkowość zwyciężyła i różanopalca Nieok-
reśloność o zwilżonych narkotykiem wargach raduje się, zaś pradawna Stałość pokona znowu
w swej Jaskini Nieuniknionego. Czyż to nie powód do? A więc dlaczego nie?
Carmody wstał, całkiem już spokojny. Nieznane budzi lęk jedynie, dopóki nie zreali-
zuje się fenomen powtarzalności (Posłaniec wiedział o tym, naturalnie).
— Kim jesteś? — zapytał Carmody.
Obcy zastanawiał się przez chwilę. Przestał się uśmiechać.
11
— Mętnomózgie wije — mruknął do siebie. — Znowu mnie źle przestroili! Z samego
wstydu mógłbym się ciężko pochorować. A żeby sami straszyli się śmiertelnie! Nie szkodzi;
przestrajam, adaptuję, staję się...
Obcy przycisnął palce do skroni i pozwolił im zagłębić się na jakieś pięć centymetrów.
Poruszał nimi przez chwilę, jak ktoś grający na małym pianinie, i natychmiast zmienił się w
przysadzistego mężczyznę średniego wzrostu, łysiejącego, ubranego w nie dopasowany gar-
nitur. Trzymał pękatą teczkę, parasol, laseczkę, magazyn ilustrowany i gazetę.
— Czy tak jest dobrze? — zapytał. — Tak, widzę, że tak — odpowiedział sam sobie.
— Zechce mi pan wybaczyć tę fuszerkę naszego Centrum Podobieństwa. Niech pan sobie
wyobrazi, ledwo tydzień temu zjawiłem się na Sigmie IV jako gigantyczny nietoperz trzy-
mający Zawiadomienie w pysku tylko po to, by stwierdzić, że adresatem jest rodzina lilii
512857011.003.png
wodnej. A dwa miesiące wcześniej (używam oczywiście lokalnych terminów
równoważnych), kiedy byłem w misji na Starym Świecie Thagma, ci dumie z Podobieństwa
przestroili mnie tak, że wyglądałem jak cztery dziewice, gdy właściwą procedurą było, natu-
ralnie...
— Nie rozumiem ani słowa — przerwał mu Carmo-dy. — Czy zechciałby pan wy-
jaśnić, o co właściwie chodzi?
— Oczywiście, oczywiście — zapewnił obcy. — Sprawdzę tylko miejscowe odniesi-
enia... — Zamknął oczy i zaraz otworzył je na powrót. — Dziwne, bardzo dziwne... —
mruknął. — Wydaje się, że twój język nie zawiera pojemników, których wymaga mój towar.
To przenośnia, naturalnie. Lecz kimże jestem, by wydawać sądy? Brak precyzji może wy-
woływać pozytywne doznania estetyczne; wszystko jest kwestią gustu.
— O co tu chodzi? — zapytał Carmody cicho i złowieszczo.
— No więc, drogi panie, chodzi oczywiście o Loterię Intergalaktyczną. A pan, oczy-
wiście, wygrał. Wynika to jasno z mojego przybycia, nieprawdaż?
— Nie, nie wynika — oświadczył Carmody. — I nie wiem, o czym pan mówi.
12
Na twarzy obcego pojawiło się zwątpienie i zaraz zniknęło, jakby wymazane gumką.
— Nie wie pan! Ależ oczywiście! Przypuszczam, że przestał pan wierzyć w wygraną i
dla uniknięcia ciągłych rozważań usunął pan tę wiedzę ze swego umysłu. Cóż za pech, że
przybyłem akurat w okresie pańskiej umysłowej hibernacji! Ale nie chciałem pana obrazić,
naprawdę. Nie ma pan pod ręką swojej kartoteki? No tak, obawiałem się, że nie. Wytłumaczę
więc: pan, panie Carmody, wygrał Nagrodę na Loterii Intergalaktycznej. Pańskie
współrzędne zostały wskazane przez Selektor Stochastyczny dla Dziani IV, Formy Życia
Klasy 32. Pańska Nagroda — całkiem przyjemna Nagroda, moim zdaniem — czeka na pana
w Centrum Galaktycznym.
Carmody tymczasem przemawiał do siebie następująco:
„Albo jestem szalony, albo nie. Jeśli tak, to mogę odrzucić złudzenia i poszukać po-
mocy psychiatry. Tyle że znajdę się wtedy w bezsensownej sytuacji, gdyż w imię mętnie po-
jmowanego racjonalizmu będę się starał zaprzeczyć temu, o czym moje zmysły mówią, że
jest realne. Może to wzbudzić konflikty wewnętrzne i tak pogłębić stan szaleństwa, że moja
nieszczęsna żona będzie musiała oddać mnie do szpitala. Z drugiej strony, jeżeli uznam te
złudzenia za rzeczywistość, też mogę wylądować w domu wariatów.
Jeśli jednak, przeciwnie, nie zwariowałem, wtedy to wszystko dzieje się naprawdę. A
jest to zjawisko niesamowite, niepowtarzalne, przygoda pierwszej wielkości. Najwyraźniej
— jeżeli to wszystko naprawdę się odbywa — istnieją we wszechświecie stworzenia
przewyższające inteligencję ludzi. Zawsze tak sądziłem. Ci osobnicy prowadzą loterię, w
której losowo wyciąga się nazwiska (mają prawo to robić; nie widzę powodów, dla których
loteria miałaby być sprzeczna z wyższą inteligencją). I w tej teoretycznej loterii wylosowano
moje nazwisko. To szczęśliwy przypadek, być może pierwszy, odkąd loteria objęła swym za-
sięgiem Ziemię. Wygrałem Nagrodę, a taka Nagroda może mi zapewnić bogactwo, kobiety,
sławę albo wiedzę. Każdą z tych rzeczy, a także wszystkie naraz warto by posiadać.
13
Rozważywszy to wszystko dochodzę do wniosku, że lepiej będzie uwierzyć, iż nie
oszalałem, i udać się z tym dżentelmenem po odbiór mojej Nagrody. Jeśli nie mam racji,
obudzę się w zakładzie dla umysłowo chorych. Przeproszę lekarza, oświadczę, że rozumiem
istotę moich przywidzeń, i być może odzyskam wolność".
Tak właśnie myślał Cannody i do takiej doszedł konkluzji. Nie ma w tym nic zaskaku-
jącego. Bardzo niewielu ludzi odrzuca szokująco nową hipotezę, by zaakceptować teorię
szaleństwa. Szaleńcy stanowią wyjątek.
512857011.004.png
Oczywiście, pewne wnioski w rozumowaniu Carmo-dy'ego były błędne i miało to go
później prześladować. Należy jednak stwierdzić, że w danych okolicznościach zachował się
całkiem nieźle, skoro w ogóle potrafił myśleć.
— Niewiele wiem o tym wszystkim — zwrócił się do Posłańca. — Czy na moją Na-
grodę nałożono jakieś warunki? To znaczy, czy powinienem coś zrobić albo coś kupić?
— Nie ma żadnych warunków — zapewnił go Posłaniec. — A w każdym razie
żadnych, o których warto by wspominać. Nagroda nie jest obciążona; gdyby była, nie byłaby
Nagrodą. Jeśli ją pan przyjmuje, powinien pan udać się ze mną do Centrum Galaktycznego.
Podróż taka jest interesująca sama w sobie. Tam otrzyma pan Nagrodę i jeśli będzie pan miał
ochotę, może ją pan zabrać tutaj, do pańskiej ojczyzny. Gdyby w drodze powrotnej potrze-
bował pan pomocy, to oczywiście służymy panu o tyle, o ile tylko pozwolą nasze możli-
wości. To wszystko na temat tej sprawy.
— Moim zdaniem brzmi to całkiem nieźle — oświadczył Cannody dokładnie takim
samym tonem, jakiego użył Napoleon, gdy zapoznał się z przedstawionym przez Neya
planem bitwy pod Waterloo. — Jak się tam dostaniemy?
— Tędy — wyjaśnił Posłaniec. Po czym poprowadził go do szafy w przedpokoju i
dalej, przez pęknięcie w kontinuum przestrzenno-czasowym.
To było proste. W ciągu kilku sekund czasu subiektywnego Cannody i Posłaniec prze-
byli odpowiedni dystans i zjawili się w Centrum Galaktycznym.
ROZDZIAŁ II
Podróż była krótka — trwała nie dłużej niż Natychmiastowość plus jedna mik-
rosekunda do kwadratu. Była także spokojna, jako że żadne znaczące przeżycie nie jest
możliwe w tak cienkiej warstwie trwania. A zatem bez żadnych przygód, o których warto by
wspomnieć, Carmody znalazł się wśród obszernych placów i dziwacznych budynków Cen-
trum Galaktycznego.
Stał bez ruchu i patrzył, zwracając szczególną uwagę na trzy zamglone karłowate
słońca, okrążające się wzajemnie nad jego głową. Zauważył drzewa, mruczące nieokreślone
groźby pod adresem siedzących wśród gałęzi upierzonych ptaków. Dostrzegł też inne rzeczy,
których jednak jego umysł nie zarejestrował z braku analogii.
— No, no! — powiedział wreszcie.
— Przepraszam? — spytał Posłaniec.
— Powiedziałem „no, no" — wyjaśnił Carmody.
— Ach tak. Zdawało mi się, że powiedział pan „ho, ho".
— Nie. Powiedziałem „no, no".
— Rozumiem — rzekł Posłaniec nieco rozczarowany. — Jak się panu podoba nasze
Centrum Galaktyczne?
— Robi duże wrażenie — stwierdził Carmody.
— Przypuszczam — zgodził się niedbale Posłaniec. — Zostało specjalnie zbudowane,
by robić duże wrażenie. Osobiście uważam, że przypomina wszystkie inne Centra Galaktyc-
zne. Architektura, jak pan pewnie zauważył, jest mniej więcej taka, jakiej można by oczeki-
wać: neocyk-lopiczna, bez żadnych imperatywów estetycznych, projektowana wyłącznie w
celu wywierania odpowiedniego wrażenia na wyborcach.
— Te fruwające schody to z pewnością duża rzecz — stwierdził Carmody.
— Teatralny efekt! — zaopiniował Posłaniec.
— A te olbrzymie budynki...
— Tak, projektant dość zgrabnie wykorzystał złożone krzywe rewersyjne z tranzyty-
wnymi punktami — zgodził
512857011.005.png
15
się Posłaniec uczenie. — Użył też czasowej dystorsji krawędzi dla wzbudzania uczucia
szacunku. Przyznaję, dosyć ładne, lecz niezbyt oryginalne. Projekt dla tamtej grupy
budynków, o, tej tam, został materialnie pobrany z Wystawy Generał Motors, z pańskiej ojc-
zystej planety. Uznano go za wspaniały przykład prymitywnego pseudo-modemizmu; jego
zasadnicze cechy to niezwykłość i przytul-ność. Te błyskające światła przed Pływającym
Multiwieżow-cem to czysty galaktyczny barok. Nie służą żadnemu praktycznemu celowi.
Carmody nie potrafił objąć wzrokiem całej grupy struktur naraz. Gdy przyglądał się
jednej budowli, pozostałe zdawały się zmieniać kształty. Mrugał nerwowo oczami, lecz
budynki nadal rozpływały się i przekształcały na krawędzi jego pola widzenia. (Transmutacja
peryferialna — wyjaśnił mu Posłaniec. — Ci ludzie nie cofną się przed niczym.)
— Gdzie dostanę swoją Nagrodę? — zapytał Carmody.
— Tędy, prosto — wskazał Posłaniec i poprowadził go między dwie strzelające w górę
fantazje, do prostokątnego budynku, niemal całkowicie ukrytego za odwróconą fontanną.
— Tu właśnie załatwimy nasze sprawy — wyjaśnił. — Ostatnie badania wykazały, że
formy prostoliniowe wpływają uspokajająco na synapsy wielu organizmów. Muszę się
przyznać, że budynek ten budzi we mnie uczucie pewnej dumy. Widzi pan, to właśnie ja
wymyśliłem prostokąt.
— Wymyślił pan, akurat — odparł Carmody. — My mamy go już całe wieki.
— A jak pan myśli, skąd się u was wziął? — spytał Posłaniec zjadliwie.
— No cóż, nie wydaje się to wielkim wynalazkiem.
— Doprawdy? To tylko dowodzi, że mało wiecie. Mylicie stopień komplikacji z
twórczą autoekspansją. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że natura nigdy nie stworzyła
doskonałego prostokąta? Kwadrat, przyznaję, jest w miarę oczywisty. Komuś, kto nie jest
znawcą problemu, mogłoby się wydawać, że prostokąt jest naturalnym rozwinięciem
16
idei kwadratu. Ale tak nie jest. Jeśli chce pan wiedzieć, to ewolucyjnym rozwinięciem
kwadratu jest koło.
Oczy Posłańca zamgliły się, a głos stał się odległy i rozmarzony.
— Od bardzo dawna zdawałem sobie sprawę, że musi istnieć jakieś inne przekształce-
nie kwadratu. Studiowałem go bardzo długo. Ta jego doprowadzająca do szału jednakowość
irytowała mnie i intrygowała. Równe boki, równe kąty. Przez pewien czas eksperymen-
towałem ze zmianą kątów. Romb jest także moim pomysłem, choć nie uważam go za wielkie
osiągnięcie. Badałem kwadrat. Regularność jest przyjemna, lecz bez przesady. Jak by tu
zmienić niesamowitą identyczność, by jednocześnie zachować dającą się rozpoznać perio-
dyczność? I pewnego dnia doznałem olśnienia. Wszystko, co powinieniem zrobić — zobac-
zyłem to w nagłym błysku intuicji — to zmienić długość pary równoległych boków w
stosunku do drugiej pary. Tak proste, a przecież tak trudne! Drżąc cały sprawdziłem, a gdy
zadziałało, popadłem — do czego sam się przyznaję — w rodzaj manii. Całymi dniami i ty-
godniami konstruowałem prostokąty wszelkich kształtów i rozmiarów, regularnych, a przy
tym tak różnych. To był istny róg obfitości prostokątów! Jeszcze dziś czuję dreszcze, gdy je
wspominam.
— To zrozumiałe — przyznał Carmody. — A potem, kiedy pańskie dzieło zyskało
uznanie...
— Na myśl o tym też czuję dreszcze — rzekł Posłaniec. — Ale całe wieki trwało, nim
ktoś potraktował moje prostokąty poważnie. „To interesujące — mówili — ale kiedy nowość
spowszednieje, to co pozostanie? Nierówny kwadrat i tyle!" Przekonywałem, że udało mi się
stworzyć zupełnie nową abstrakcyjną figurę, figurę tak samo nieuniknioną jak kwadrat. Wiele
wycierpiałem, lecz w końcu moja wizja zwyciężyła. Aktualnie istnieje w Galaktyce ponad
512857011.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin