Rohan Scott Michael - Spirala 03 - Zamki w chmurach.pdf

(1580 KB) Pobierz
Rohan Scott Michael - Spirala 03 - Zamki w chmurach
Michael Scott
ZAMKI CHMURACH
Cykl: Spirala tom 3
Przekład Rafał Chodasz
Tytuł oryginału CLOUD CASTLES
 
Dla Maggie Noach i Ellen Levine - następne dziesięć lat!
 
Preludium
- Powiem ci coś, Steve - zaczął Jyp. Było to tego wieczoru, gdy Wilcy
wypłynęli z portu, a on zabrał mnie do Le Stryge’a. - Świat jest znacznie większy, niŜ
ludzie sobie wyobraŜają. Trzymają się kurczowo tego, co znają: niezmiennego
centrum, gdzie wszystko jest nudne, śmiertelne i przewidywalne. Gdzie od kołyski aŜ
po grób godziny upływają z szybkością jedynie sześćdziesięciu sekund na minutę, to
jest właśnie Jądro. Poza nim, tutaj na Spirali i dalej w stronę Krawędzi, jest juŜ
inaczej. Wszystko dryfuje, Steve, w Czasie, a takŜe w Przestrzeni. I istnieje więcej
prądów niŜ ten, który postrzegamy jako przypływ i odpływ obmywający brzegi Jądra.
Być moŜe kiedyś wszyscy dostrzegą jeden z nich chłupoczący u ich stóp, a wtedy
otworzy się przed nimi nieskończony horyzont! Niektórzy załamują się, wynoszą się
chyłkiem, zapominają; lecz inni robią krok naprzód, przemierzają lodowate,
niezmierzone wody - często z Portów takich jak ten, gdzie trwająca od tysięcy lat
krzątanina zadzierzgnęła węzły w Czasie, docierając do wszystkich zakątków
rozległego świata. BoŜe, BoŜe, jakŜe rozległego! I wiesz co, Steve? KaŜdy z tych
zakątków jest takim miejscem. Miejsca, które były, będą, które nigdy nie zaistniały,
chyba Ŝe w umysłach ludzi, którzy tchnęli w nie Ŝycie. Kryjące się niczym cienie
rzucone przez prawdziwe miejsca w twojej rzeczywistości, cienie ich przeszłości, ich
legend i wiedzy, tego, czym mogły i czym mogą jeszcze się stać; stykające i
mieszające się z kaŜdym miejscem w wielu punktach. MoŜesz strawić całe Ŝycie na
poszukiwaniach i nigdy nie znaleźć ich śladu, a wystarczy, Ŝe się nauczysz, a będziesz
mógł przechodzić przez nie w jednej chwili. Tam, na zachód od chylącego się ku
zachodowi słońca, na wschód od wschodzącego księŜyca, tam leŜy Morze Sargassowe
i Fiddler’s Green, tam leŜy Elephants Graveyard, El Dorado i imperium Johna
Prestera, tam jest wszystko. Bogactwa, piękno, niebezpieczeństwa, kaŜda cholerna
rzecz obecna w umysłach i pamięci ludzi. Całkiem moŜliwe, Ŝe znacznie więcej. Lecz
są to cienie, Steve. Czy ich rzeczywistość jest takŜe twoją?
Nie umiałem udzielić mu odpowiedzi. WciąŜ nie umiem.
 
Rozdział pierwszy
Kierowca nadepnął na hamulec. Samochód skręcił gwałtownie, a butelka
przepłynęła tuŜ obok nas, niemalŜe leniwie, i rozpadła się w kawałki na chodniku.
śadnych płomieni, jedynie bryzg zwietrzałego piwa. Mieliśmy więcej szczęścia niŜ
wielu innych tego dnia.
Lutz, wychylony przez okno, krzyczał coś, lecz opancerzony oddział policji
stacjonujący za hotelem ruszył juŜ falą w stronę małej grupy demonstrantów, którzy
rozpierzchli się, wyjąc niczym zwierzęta i rzucając wszystkim, co wpadło im w ręce.
Wymachiwali strzępami transparentu, którego drzewca najwyraźniej uŜyto w innym
celu. Udało mi się odczytać fragment sloganu - coś... RAUS!
Prawdopodobnie Kapitalisten albo Juden; znowu zaczynali stawiać między
nimi znak równości - otwarcie. Mijając samochód, kopali w boki, grzmocili po dachu,
walili po szybach i pluli. Dostrzegłem tępe, ordynarne twarze, krótko jak u więźniów
ostrzyŜone głowy, wpatrzone w nas okrągłe oczy, usta rozciągnięte w niemych
wrzaskach nienawiści - tylu jakŜe do siebie podobnych osobników, jak gdyby to co się
dzieje w ich mózgach, upodabniało ich niczym braci.
Lutz parsknął i usiadł cięŜko z powrotem, przygładzając rękami gęste białe
włosy.
- S tut mir leid, Stephen - zagrzmiał. - Te pawiany nie mają pojęcia, kogo
atakują!
Nie chciałem mu mówić, Ŝe mogliby rzucać celniej, gdyby wiedzieli. Baron
Lutz von Amerningen był trochę za bardzo przekonany o swojej waŜności, by zdać
sobie z tego sprawę; a poza tym sukces naszego przedsięwzięcia wprawił go w dobry
nastrój. Równie dobrze mógłbym przekłuć balon małego dziecka. Hotelowy szwajcar
otworzył drzwiczki i Lutz wypadł za mną na zewnątrz. Otoczył masywnym
ramieniem moje plecy i zionął mi w twarz kwaśnym Dom Perignon; wzdrygnąłem się.
Ceremonia otwarcia była bardzo wystawna.
- I co, jesteś pewien, Ŝe nie chcesz jechać od razu ze mną? Zagralibyśmy seta
lub dwa w tenisa, potem sauna, kilka drinków...
- Lutz, dzięki, lecz naprawdę... Muszę jeszcze coś zrobić...
- A zatem dziś wieczorem? Nie zamierzasz chyba siedzieć i wegetować? Taki
 
miody czlowik w świetnej formi?! Jesteś pewni zmęczony, ale to tylko napięcie.
Musisz się rosluśnić, chłopcze!
Lutz dobrze znał angielski, mógł teŜ poprawić swój akcent, lecz wiedziałem,
Ŝe lubi - czasami - efekt Ericha von Stroheima.
- Spójrz tylko na mni, jestem lata starszy i w rófnie dobrej formi. Nie
zagłębiam się w fotelu, jestem za to ciągle w ruchu! Bawię się! Oto jak moŜna
zachować młodość! Zatem dziś wieczór wydaję u siebie małe affairesl - zachichotał i
podał mi sztywną białą kopertę. - Nigdy nie uczestniczyłeś w czymś takim, co?
Pouczające doświadczenie, wiesz?
- Lutz, to... niesłychanie miło z twojej strony - powiedziałem nieco
oszołomiony. No dobrze, wiedziałem, czego mogę się spodziewać. „Małe affaires”
czternastego barona von Amerningen były słynne, stanowiły znakomity materiał dla
prasy brukowej całego świata, choć reporterzy i paparazzi nigdy nie przekroczyli
głównej bramy jego posiadłości. Nie mówiąc o zwykłych współpracownikach. No
cóŜ, pomyślałem, stałem się teraz pewnie jednym z gnuśnych bogaczy. - Czeka mnie
duŜo pracy - powtórzyłem - i czuję, Ŝe jestem wyczerpany. - Przynajmniej to było
prawdą, w pewnym sensie. Nie chciałem go jednak otwarcie obrazić. - MoŜe
mógłbym wpaść nieco później, jeśli nie będzie to...
- Oczywiście, oczywiście! - machnął potęŜną łapą. - Znasz drogę? W
porządku! Tylko nie zamknij się w pokoju z butelką! Ani Ŝadnych podobnych
występków, dobrze? A zatem, ciao, bambino!
Odpowiedziałem na ten poŜegnalny ozdobnik, gdy jego długa limuzyna
wyjechała z powrotem na pokrytą śmieciami drogę. Ulica była pusta, lecz w
powietrzu unosił się smród odpadków z powywracanych pojemników i inne zapachy
dochodzące z centrum miasta, gdzie demonstranci wciąŜ byli silni. Czułem na języku
swąd spalenizny, gaz pieprzowy, którego zaczęli uŜywać zamiast gazu łzawiącego,
oraz smak benzyny z koktajli Mołoto-wa i miałem ochotę splunąć.
- Motłoch, prawda? - zauwaŜył gość hotelowy, śpiesząc na postój taksówek.
Do skórzanej teczki wpychał materiały z targów. - Wie pan, przewrócili moją
taksówkę! Do góry nogami! Przeklęte faszystowskie dranie! Pan takŜe na targi, hej,
czy pan nie jest przypadkiem Stephenem Fisherem? AleŜ tak, tak! - chwycił mnie za
rękę i potrząsnął nią entuzjastycznie choć z odrobiną przeraŜenia. - Jerzy Markowski,
wiceprezes, Roscom-Warszawa, montaŜ podzespołów elektronicznych, te rzeczy!
Hej, ale dał pan nam pokaz! Jedna piekielna niespodzianka! Wie pan, co jest w tych
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin