Stewart Mary - Prządki ksiezycowe.doc

(1126 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

Mary Stewart

PRZĄDKI KSIĘŻYCOWE

Tytuł oryginału: The Moon-Spinners

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Zwiastun ten mały lekko wzbił się w górę... Przed siebie leci...

Aż pląsy przerwał przy grocie omszałej, Skąd źródło z pluskiem tryska bezustannie W ciszę powietrza...

John Keats: Endymion

 

Wszystko zaczęło się od czapli wylatującej z cytrynowego gaju. Nie chcę twierdzić, że od pierwszej chwili dopatrywałam się w niej umownego herolda zwiastującego przygodę, białego rogacza z bajki, który wyskakując z zaczarowanej gęstwiny leśnej wywabia księcia daleko od świty i gubi go w borze, gdzie z zapadnięciem zmroku czyha niebezpieczeństwo. Lecz gdy wielki ptak wyfrunął nagle z gąszczu błyszczącego listowia i kwiatów drzew cytrynowych i poszybował ku górom, ruszyłam za nim. Kto postąpiłby inaczej, gdyby taka rzecz zdarzyła mu się w promienne kwietniowe południe u stóp Białych Gór na Krecie, gdy szosa jest rozpalona i pełna kurzu, a wąwóz kusi zielenią i pluskiem wody, gdy w górze białe skrzydła unoszą ptaka ku cienistej otchłani, a powietrze przesycone jest zapachem cytrynowego kwiatu?

Z Heraklionu samochód dowiózł mnie do miejsca, gdzie od traktu skręca w bok ścieżka do Agios Georgios. Wysiadłam, przerzuciłam przez ramię dużą torbę z brezentu, służącą mi za chlebak, po czym zwróciłam się do pary Amerykanów, żeby im podziękować za podwiezienie.

—  To była dla nas przyjemność, kochanie. — Pani Studebaker wyjrzała przez okno samochodu z miną trochę zaniepokojoną. — Czy pani jest aby pewna, że to tu? Nie mam wcale ochoty wysadzać pani samej w sercu nie znanego kraju. Czy pani jest pewna, że to właśnie tutaj? Co piszą na drogowskazie?

Zapytany o radę drogowskaz obwieszczał pokrzepiająco:

AGGEORGIOS

—  No i co pani z tego? — spytała pani Studebaker. — Słuchaj no, kochanie...

—  Wszystko w porządku — roześmiałam się. — To właśnie jest Agios Georgios i zgodnie z opinią pani kierowcy, no i z mapą, wieś leży o trzy czwarte mili stąd; trzeba zejść w dół tą ścieżką. Jak tylko obejdę tamtą stromą skalną ścianę, prawdopodobnie zobaczę już zabudowania.

— Ja też tak sądzę. — Pan Studebaker wysiadł z wozu razem ze mną i przyglądał się kierowcy, który wyjąwszy z bagażnika moją małą walizkę postawił ją obok mnie na skraju szosy.

Pan Studebaker był tęgim mężczyzną o różowych policzkach i łagodnym usposobieniu, miał na sobie pomarańczową koszulę wypuszczoną na szare drelichowe spodnie oraz płócienny kapelusz z szerokim oklapniętym rondem. Uważał panią Studebaker za najinteligentniejszą i najpiękniejszą kobietę na świecie i wcale się z tym nie krył; jego żona, osoba również miła i łagodnego usposobienia, posiadała w dodatku spory zmysł spostrzegawczy. Oboje odznaczali się ową ciepłą, otwartą i trochę naiwną dobrocią, będącą, jak mi się wydaje, specyficzną zaletą Amerykanów. Zawarłam z nimi znajomość zaledwie wczoraj wieczór w moim hotelu i skoro tylko dowiedzieli się, że wyruszam na południowe wybrzeże Krety, nie dali mi spokoju, póki nie wyraziłam zgody, że odbędę część drogi razem z nimi samochodem wynajętym przez nich na zwiedzanie wyspy. A teraz zdawało mi się, że największą przyjemność sprawiłabym  im, gdybym się wyrzekła niemądrego projektu odwiedzenia wioski w zapadłym kącie kraju i dołączyła do ich wycieczki.

— Nie podoba mi się tu — powiedział pan Studebaker, niespokojnie spoglądając na kamienistą ścieżynę, wijącą się od szosy łagodnymi skrętami w dół wśród skalistych stoków obrośniętych niskimi krzewami i karłowatym jałowcem. — Niechętnie zostawiam tu panią samą. Wie pani — zwrócił ku mnie poważne spojrzenie łagodnych niebieskich oczu — zanim tu przyjechałem z żoną, przeczytałem książkę o Grecji i niech mi pani wierzy, panno Ferris, oni mają tu jeszcze takie zwyczaje, że pani po prostu by nie uwierzyła. Wedle tej książki Grecja w niektórych dziedzinach jest do dziś bardzo, bardzo pierwotnym krajem. Roześmiałam się.

— Być może. Ale jednym z ich pierwotnych obyczajów jest to, że traktują cudzoziemców jak świętość. Nawet na Krecie nikt by nie zamordował gościa! Niech się pan nie martwi o mnie, naprawdę. Bardzo to miłe z pańskiej strony, ale nic mi się nie stanie. Wspominałam już państwu, że mieszkam w Grecji przeszło rok, dogadam się dobrze po grecku, no i już raz byłam na Krecie. Możecie mnie więc państwo spokojnie tu zostawić. Wysiadłam na pewno we właściwym miejscu i za dwadzieścia minut będę już na dole we wsi. W hotelu oczekują mnie dopiero jutro, ale wiem, że nie mają tam żadnych gości, więc łóżko znajdzie się na pewno.

—  A co z tą kuzynką, która miała być z panią? Czy jest pani pewna, że się tu zjawi?

—  Oczywiście, że tak. — Miał tak wystraszoną minę, że jeszcze raz musiałam mu wszystko wytłumaczyć. — Miała jakieś trudności i spóźniła się na samolot, ale poleciła mi nie czekać na siebie, więc zostawiłam dla niej wiadomość. Gdyby nawet nie zdążyła na jutrzejszy autobus, złapie jakiś samochód czy coś w tym rodzaju. Jest bardzo obrotna. — Uśmiechnęłam się. — Martwiła się, żebym się nie pętała bez celu czekając na nią i nie straciła ani dnia wakacji, toteż będzie państwu wdzięczna tak jak ja za oszczędzenie mi całej doby.

—  Zgoda, jeśli pani jest pewna...

—  Jestem całkowicie pewna. A zatem, nie chcę państwa dłużej zatrzymywać. To cudownie, że podwieźliście mnie tak daleko. Gdybym czekała na jutrzejszy autobus, straciłabym cały dzień na dojazd. — Z uśmiechem podałam mu rękę. — Iw dodatku dobiłam właśnie tu! Jak państwo widzicie, podarowaliście mi cały dodatkowy dzień, nie mówiąc już o cudnej przejażdżce! Raz jeszcze państwu dziękuję.

Nareszcie uspokojeni pojechali w dalszą drogę. Samochód powoli ruszył po stwardniałym na cement błocie górskiej drogi, podskakując i chybocząc się w koleinach wyrytych potokami zimowych deszczy. Borykał się z okrążeniem stromego stoku, po czym zanurzył się w głąb lądu. W ślad za nim gęstą smugą wzbijał się kurz, powoli rozpraszany przez lekki wietrzyk.

Stałam obok mojej walizki i rozglądałam się wokoło.

Białe Góry to pasmo wysokich szczytów, kościec zachodniej, górzystej części Krety. Na południowym zachodzie wyspy pasmo górskie spada uskokami ku wybrzeżu, bardzo tu stromemu, dzikiemu i poszarpanemu. Wzdłuż brzegu, nad zatokami, w które wpadają bystre strumienie drążąc w skalistych szańcach wyłomy, usadowiły się rozsypane domki, uczepione nawarstwiających się zwałów kamyków nadmorskich i korzystające ze świeżej wody potoków, zamknięte na zapleczu dzikimi górami, gdzie owce i kozy skubią swoje skąpe pożywienie. Do niektórych wiosek można dotrzeć tylko stromymi ścieżkami wiodącymi przez labirynt górskich stoków lub żaglówką od strony morza. Właśnie jedną z takich wiosek, Agios Georgios, czyli wieś św. Jerzego, obrałam sobie na spędzenie tygodnia wielkanocnych ferii.

Jak to już opowiedziałam Studebakerom, mieszkałam w Atenach od stycznia ubiegłego roku, pracując w charakterze młodszej sekretarki w Ambasadzie Brytyjskiej. Uważałam się za szczęśliwą, że w wieku lat dwudziestu jeden zdobyłam choćby skromniutką posadkę w kraju, o którego zwiedzeniu marzyłam, jak daleko zdołam sięgnąć pamięcią. Osiadłam w Atenach, uczyłam się pilnie języka (co zostało nagrodzone szybkim osiągnięciem biegłości), zaś wakacje i weekendy wykorzystywałam na zwiedzanie wszystkich sławnych miejsc w zasięgu moich możliwości.

Na miesiąc przed feriami wielkanocnymi dowiedziałam się z wielką radością, że moja kuzynka, Frances Scorby, wybiera się tej wiosny do Grecji

planując wycieczkę morską w towarzystwie kilku przyjaciół. Frances jest znacznie starsza ode mnie, jest raczej rówieśnicą moich rodziców niż moją. Gdy przed trzema laty umarła mi matka (ojca nie znałam wcale, zginął podczas wojny), zamieszkałam u Frances w Berkshire, gdzie jest ona współwłaścicielką dość już sławnej plantacji roślin skalnych. Pisuje też artykuły i wygłasza odczyty o tych roślinach, robi piękne kolorowe fotografie, ilustrujące jej książki i wykłady. Moje pełne zachwytu listy z opisami dzikiej roślinności Grecji przyniosły więc owoce. Otóż grono jej przyjaciół wynajęło mały jacht na wycieczkę z Brindisi do Pireusu, gdzie zamierzali zatrzymać się na kilka dni, aby zwiedzić Ateny i okolice, po czym mieli zamiar pożeglować sobie wśród wysp greckich. Ich przyjazd do Pireusu zbiegał się w czasie z moimi feriami wielkanocnymi, lecz (co napisałam w obszernym liście do Frances) nawet dla niej nie chciałam poświęcić tych cennych kilku dni wolności, by je spędzić wśród świątecznych tłumów, wśród kotłujących się rzesz turystów, którzy na okres kilku tygodni zalewali miasto. Zaproponowałam więc kuzynce, żeby na kilka dni odłączyła się od swojego towarzystwa i spotkała się ze mną na Krecie, gdzie w spokoju będzie mogła obejrzeć krajobraz i legendarne kwiaty Białych Gór. Mogłybyśmy potem razem odnaleźć jacht, który w następnym tygodniu zawinie do Heraklionu, płynąc na Rodos i Sporady; później, w drodze powrotnej, mogłaby zostać na kilka dni u mnie w Atenach i oglądać widoki nie przesłonięte przez wielkanocne tłumy.

Frances zgodziła się z entuzjazmem na moją propozycję, jej towarzysze okazali się bardzo mili, a mnie pozostało zadanie wynalezienia, jeśli to możliwe, jakiegoś cichego zakątka na południowym zachodzie Krety, gdzie można by zażyć spokoju i podziwiać piękno „prawdziwej Grecji", nie rezygnując równocześnie z pewnego komfortu, na co nowa era turystyki kładzie szczególny nacisk. Chociaż połączenie tych zalet nie jest łatwo osiągalne, to jednak zdawało mi się, że znalazłam to, czego szukałam. Pewien kawiarniany znajomy w Atenach — duński autor powieści podróżniczych, który spędził kilka tygodni badając mniej uczęszczane szlaki greckiego archipelagu — opowiedział mi o małej, odosobnionej wiosce na południowym wybrzeżu Krety u stóp Białych Gór.

— Jeśli pani rzeczywiście szuka czegoś takiego, szczerej wsi, do której nawet nie ma dojazdu — po prostu tuzin chat, mały kościółek i morze — to Agios Georgios jest właściwym miejscem — orzekł. — Sądzę, że pani ma też ochotę popływać? A więc zapewniam panią, że jest tam doskonałe miejsce na kąpiel, skały, z których można skakać do wody, piaszczyste dno. A jeśli zachce się pani kwiatów i pięknych widoków — zgoda, może pani ruszyć w jakim bądź kierunku, wszędzie jest cudownie, a tak dziko, jak tylko można sobie wymarzyć. Oprócz tego, Nicola, jeśli panią to interesuje, idąc wybrzeżem, o pięć mil na wschód, znajdzie pani mały, opuszczony kościółek; chwasty zarosły wejście, ale można jeszcze zobaczyć resztki dziwacznych, malowniczych mozajek bizantyjskich na plafonie i mogę przysiąc, że jeden z kamiennych słupów przy odrzwiach jest oryginalną kolumną dorycką.

— Zbyt piękne, by mogło być prawdziwe — powiedziałam — ale niech tam, chcę wierzyć, tylko jakie są ukryte minusy? Gdzie będziemy spały? Czy nad tawerną z oryginalnymi doryckimi pluskwami?

Skądże znowu! I tu, jak się zdawało, tkwiło sedno sprawy. Wszystkie atrakcje Agios Georgios można znaleźć w całej masie podobnych wiosek na Krecie czy gdzie indziej. Lecz Agios Georgios ma hotel.

Był to, prawdę mówiąc, wiejski kafeneion, czyli kawiarenka z kilkoma izbami nad barem. Lecz zarówno ten, jak i sąsiadujący domek przeszedł ostatnio w ręce nowego właściciela, który stworzył z nich zalążek czegoś, co miało kiedyś stać się wygodnym małym hotelikiem.

— On dopiero to rozpoczął; prawdę mówiąc byłem jego pierwszym gościem — przyznał się mój informator. — O ile mi wiadomo,, władze chcą w najbliższych latach zbudować szosę aż do samej wsi, ale tymczasem pan Alexiakis, facet, który kupił tę tawernę, realizuje już swój plan. Izby są bardzo skromne, ale idealnie czyste i — niech pani posłucha uważnie — jedzenie jest doskonałe.

Spojrzałam na niego z nabożnym szacunkiem. Poza hotelami wyższej kategorii i droższymi restauracjami jedzenie w Grecji — mimo całej miłości do tego kraju — muszę przyznać, rzadko bywa doskonałe. Na ogół bardzo jednostajne, nie ma potraw gorących czy zimnych, wszystko jest letnie. A tymczasem miałam przed sobą Duńczyka, okrągłego, dobrze odżywionego Duńczyka (w Danii mają chyba kuchnię najlepszą w Europie), który oto polecał mi jedzenie w greckiej tawernie wioskowej.

Roześmiał się widząc moje zdumienie i wyjaśnił mi całą tajemnicę. — To bardzo proste. Ten Alexiakis jest Grekiem przybyłym z Soho, ale urodzonym w Agios Georgios; przed dwudziestu laty wyemigrował do Londynu, dorobił się tam restauracji, zbił spory majątek i jak większość jego ziomków,, zapragnął wrócić do ojczyzny — no i właśnie teraz osiadł tu na stałe. Postanowił sobie jednak, że Agios Georgios musi znaleźć swoje miejsce na mapie, wobec czego najpierw kupił tę tawernę i sprowadził sobie do pomocy przyjaciela ze swojej londyńskiej restauracji. Na razie nie rozpoczęli jeszcze prawdziwej działalności, zdążyli wyporządkować dwie izby na sypialnie,   w   trzeciej   urządzili   łazienkę,   a   gotowali   dla   własnej   przyjemności. Jestem jednak pewny, Nicola, że panią przyjmą. Dlaczego nie miałaby pani spróbować? Założyli nawet telefon.

Następnego  dnia  zatelefonowałam  do nich.   Właściciel  był zdziwiony, lecz  wyraźnie  uradowany.   Powiedział,  że  hotel   nie jest jeszcze  oficjalnie otwarty; jeszcze go przebudowują i malują, co muszę uwzględnić, nie ma w nim też dotąd żadnych gości; wszystko jest bardzo skromne... Lecz gdy się dowiedział, że właśnie czegoś takiego szukamy, wyraził zadowolenie, że będzie nas mógł powitać.

Jednakże nasze plany nie ułożyły się tak gładko. Ustaliłyśmy z Frances, ze w poniedziałek wieczór polecimy samolotem na Kretę, zatrzymamy się na noc w Heraklionie i następnego dnia autobusem kursującym dwa razy w tygodniu pojedziemy do Agios Georgios. Lecz w niedzielę kuzynka zatelefonowała do mnie z Patras, gdzie jacht jej przyjaciół z powodu jakichś przeszkód musiał się zatrzymać, nalegając, żebym moich cennych kilkudniowych ferii nie traciła na oczekiwanie jej, żebym pojechała sama na Kretę, a już ona własnym przemysłem co prędzej za mną tam przyjedzie. A że Frances zawsze i wszędzie umiała sobie doskonale poradzić sama, zgodziłam się, przełknęłam gorycz rozczarowania i postanowiłam polecieć zaraz w niedzielę wieczór, pozostać przez jeden dzień w Heraklionie i wedle planu wyruszyć wtorkowym autobusem. Lecz szczęśliwy los w postaci Studebakerów ofiarował mi w poniedziałek rano okazję samochodową wprost do południowo--zachodniego zakątka Krety. Tak oto znalazłam się tutaj, wygrywając jeden dzień, wysadzona w samym sercu tak dzikiej i opustoszałej okolicy, że dzikszej i bardziej opustoszałej nie mógł sobie wymarzyć najbardziej fanatyczny odludek.

Za moimi plecami od strony lądu kraj wznosił się stromo w górę, skaliste stoki strzelały ku niebu srebrzystą szarością, srebrzystym brązem, srebrzystym fioletem, poprzerzynane parowami i ożywione szybującymi cieniami wysokich, pierzastych chmur, które zdawały się dymić wśród widmowych grani. Poniżej drogi w kierunku morza krajobraz był bardziej zielony. Ścieżyna do Agios  Georgios przebijała się w dół poprzez wysokie pachnące greckie zarośla — maquis. Poczułam zapach werbeny, lawendy i czegoś podobnego do szałwi. Ponad rozpalonymi białymi skałami i ciemną zielenią maquis  drzewka judaszowe  rozsiewały woń kwiecia koloru purpurowych laurów, ich gałęzie wyciągały się ku lądowi, odwracając się od afrykańskich wiatrów.   Przez  odległą  rozpadlinę  w  skałach,  o  wiele  poniżej  miejsca, w którym się znajdowałam, dostrzegłam nagle połyskującą jasność — to lśniąca tafla morza.

Cisza. Ani głosu ptaka, ani dzwonka owiec. Jedynie brzęczenie pszczół nad niebieską szałwią na skraju drogi. Nigdzie wokoło ani śladu ludzkiej ręki, poza drogą, na której stałam, ścieżki przede mną i białej kity dymu wysoko na promiennym niebie.

Sięgnęłam po walizkę stojącą wśród zakurzonej szałwi i ruszyłam ścieżką w dół.

Od morza wiał lekki wiaterek, ścieżka opadała stale w dół, szłam więc dość szybko, niemniej dopiero po piętnastu minutach dotarłam do prostopadłej skały, zasłaniającej mi jej dalszy, niżej położony odcinek, i wtedy o paręset jardów dalej zobaczyłam pierwszy ślad pozostawiony przez ludzi.

Był to most, mały mostek z barierą z surowego kamienia przerzucony przez wąski strumień, prawdopodobnie zaopatrujący Agios Georgios w wodę. Z tego miejsca nie było jeszcze widać wsi, choć domyślałam się, że musi już być blisko, gdyż ściany wąwozu rozszerzały się po obu stronach, ukazując szeroki wycinek morza, lśniącego i błyszczącego u następnego zakrętu ścieżki.

Na mostku zatrzymałam się, postawiłam na ziemi walizkę, zdjęłam z ramienia brezentową torbę, po czym usiadłam na barierze w cieniu klonu, machając nogami i przyglądając się z uwagą ścieżce prowadzącej do wsi. Do morza — o ile mogłam to ocenić — było jeszcze około pół mili drogi. Poniżej mostka rzeczka płynęła spokojnie, z jednej szerokiej niecki przelewała się do następnej, niżej położonej, ślizgając się po lśniących płyciznach, między brzegami zarośniętymi niskimi krzewami i rozjaśnianymi barwnymi plamami drzew judaszowych. Poza tym wąwóz pozbawiony był drzew, jego skaliste zbocza wydawały się gromadzić i przetrzymywać w sobie upał dnia.

Południe. Nie drgnął żaden listek. Znikąd żadnego głosu, oprócz chłodnego szmeru płynącej wody i nagłego plaśnięcia żaby skaczącej do głębszej niecki pod mostkiem.

Spojrzałam w górę strumienia, gdzie wzdłuż brzegu wiła się pod wierzbami ścieżka. Potem zeskoczyłam z bariery, zniosłam walizkę pod most i starannie, żeby jej nie było widać, ukryłam w gąszczu jeżyn i głogów. Brezentową torbę ze śniadaniem, owocami i płaską butelką kawy przerzuciłam sobie przez ramię. W hotelu nie spodziewano się mnie dziś, to bardzo dobrze, nic więc nie stało na przeszkodzie, bym w pełni wykorzystała cały dzień; znajdę chłodne miejsce nad wodą, zjem swój posiłek i zanim zejdę do wioski, nasycę się przedtem ciszą i odosobnieniem gór.

Ruszyłam cienistą ścieżką wzdłuż rzeczki.

Ścieżka wnet zaczęła się wznosić, z początku łagodnie, a potem dość stromo, brzegi stawały się coraz bardziej skaliste, po bokach liczne wodospady coraz głośniejsze, im węższe robiło się gardło doliny. Nad zielonym rwącym potokiem, do którego nigdy nie docierało słońce, ścieżka zmieniła się w udeptaną drogę. Korony drzew tworzyły zwarty baldachim, paprocie ociekały wodą, echo moich kroków odbijało się od skał. Lecz, sądząc z różnych oznak, owa pozorna samotnia musiała być traktem uczęszczanym przez ludzi i zwierzęta. Na mocno ubitej ścieżce widniały ślady kopyt, wszędzie można było zobaczyć wystarczające dowody, że drogą tą codziennie chodziły muły, osły i owce.

Po kilku minutach przekonałam się, dlaczego tak jest. Wchodziłam pod górę stromym zboczem, wśród coraz rzadszych sosen, i raptem wynurzyłam z cienia wąwozu i stanęłam na otwartej równince, szerokiej na pół mili  i dwieście lub trzysta jardów głębokiej, podobnej do obszernej półki wśród gór.

Oto pola należące do mieszkańców Agios Georgios.

Płaskowyż z trzech stron osłonięty drzewami, od południa, ku morzu, spadał tarasami i stokami pełnymi olbrzymich głazów narzutowych Od północy, za uprawnymi polami, wznosiły się góry wznosiły s, srebrzyście brunatne w promiennym świetle, tu i ówdzie zacienione drzewami oliwnymi i poprzecinane zarośniętymi parowami.

Z największego parowu spływała rzeka szerokim zakolem torując sobie drogę poprzez płaskowyż.

Każdy jard płaskowyżu był przekopany, obrobiony motykami, zbronowanу. Wśród uprawnych zagonów ciągnęły się rzędy drzew owocowych, drzewka judaszowe morele wszędobylskie oliwki  i drzewa cytrynowe. Pola były poprzegradzane wąskimi rowami lub płaskimi kamiennymi tarasami. Wszędzie gdzie popadło rósł koper, mak i pietruszka oraz setki ziół, które jak wiedziałam, zostaną później zebrane jako pożyteczne.

Tu i tam na przeciwległej krawędzi płaskowyżu, wesołe wiatraczki kreteńskie obracały swoje białe płócienne żagle, napędzając wodę do rowów przecinających suchą glebę.

Na około nigdzie ani żywej duszy. Minęłam ostatni wiatrak, przebrnęłam przez rzędy winorośli przegradzające wznoszący się w górę teren i przystałam w cieniu drzewa cytrynowego.

Zastanowiłam się, czyby tu nie odpocząć. Od morza wiał rześki, wiaterek, kwiat cytrynowy pachniał cudownie, widok był wspaniały - gdy u mych stóp dostrzegłam wielkie muchy, bzyczące nad pozostawioną przez muły w kurzu kupką nawozu, i w chwastach nad brzegiem wody rozmiękłe pudełko po papierosach. Choć napis na pudełku brzmiał EONOE zamiast rodzimych woodbine'ów czy playersow. nie mogło to jednak zmienić faktu, że pudełko było śmieciem zdolnym zeszpecić okoli na całą milę dokoła.

Spojrzałam w drugą stronę, na ścieżkę wiodącą wzwyż

Białe Góry na Krecie są rzeczywiście białe: nawet gdy w środku lata...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin