Ivar Lo-Johansson-Śmierć fornala.pdf

(4908 KB) Pobierz
401605150 UNPDF
IVAR LO-JOHANSSON
ŚMIERĆ FORNALA
N azywał się Brabant, stary fornal w majątku ziemskim
w Sörmlandii. W życiu jego nie zdarzyło się nigdy nic
szczególnego.
• Kiedy byt jeszcze w pełni sił, zdawało się, że nikt nie
zwraca na niego uwagi. Gdy dzwon wzywający do pracy
dziennej zaczynał bić pod okapem stajni, Brabant wycho-
dził do roboty w polu. Gdy wieczorem tenże dzwon oznaj-
miał koniec dnia roboczego, wracał do domu. Co roku płacił
podatek nie wiedząc, na co idą te pieniądze. Żona zrzędziła
na niego podobnie jak żony innych fornali na swoich mę-
żów. Gdy dzieci jego podrosły, wyfrunęły z domu, poszły
do miasta. Czasem, bardzo rzadko, Brabantowi przycho-
dziło do głowy, że w starości może będzie mógł pracować
nieco mniej. Miałby wtedy trochę czasu na wspominki.
O tych swoich myślach nie mówił nikomu.
Z wiekiem stwierdził, że ukształtował swoje życie tak,
że nabrało pewnego znaczenia i zdecydowanych konturów.
Był zawsze wysoki, a z upływem lat stał się dorodnym
mężczyzną. Miał długą brodę i jasne oczy. Nie wiadomo
skąd wywodziła się ta jego postawa. Ale zaczął wyróżniać
się z daleka spośród innych fornali. Gdy rozsiadali się na
posiłki i dla odpoczynku pod dębami, drzewami błogosła-
wionymi, oddawano mu nieco lepsze miejsce. Sam uważał,
iż dzieje się tak dlatego, że długo pracował w tym majątku.
1
Gdy Brabant miał lat pięćdziesiąt dziewięć, przyszło
pierwsze ważniejsze zdarzenie w jego życiu. Zachorował.
401605150.002.png
Lekarze i jeszcze parę osób wiedziało, że musi umrzeć,
nim skończy sześćdziesiątkę. On sam nic o tym nie wie-
dział.
Mniej więcej w tym samym czasie przyjechał do domu
w którąś niedzielę jego najstarszy syn. Przywiózł kilka
flaszek piwa. Również i ojciec napił się piwa. Smakowało
mu. Ale zrobiło mu się po tym gorzej. Syn wieczorem
odjechał z powrotem do miasta.
Nastąpił teraz okres, w czasie którego Brabanta jakby
dopiero odkryto. Znalazł się w centrum zainteresowania
wszystkich. Doznawał swoistego zadowolenia wiedząc, że
jest chory. Pracował dalej, nie stękał więcej niż to było
konieczne, ałe jego długie ciało zginało się w kabłąk od
bólu w boku. Równocześnie zaś jak gdyby się na tym bólu
podpierał.
Wszyscy sąsiedzi wiedzieli, albo przynajmniej mogli się
domyślić, jak cierpiał stary Brabant. Patrzyli na niego
właśnie w taki sposób, jak się patrzy na chorego. Pytali
go czasem, jak się czuje, a on odpowiadał, że z tym bywa
różnie. Jak przez dzień czy choćby przez chwilę było nieco
lepiej, zdawało mu się, że odniósł wielkie zwycięstwo.
Odczuwał zadowolenie, o którym nigdy nawet nie zama-
rzył, będąc całkiem zdrowym.
— Wszyscy musimy kiedyś umrzeć — mawiał. —
Wszyscy powędrujemy tą drogą. Oby tylko można to było
zrobić w domu, we własnym łóżku.
Gdy Brabant po całodziennej pracy zabierał się do
rąbania drzewa koło drewutni, odczuwał znowu ów silny
ból. Bolało go nieustannie i wtedy pozwalał czasem pola-
nom spadać, jak same chciały.
Całe jego ciało osłaniało jak gdyby chorobę, podobnie
jak odzież osłania ciało, toteż znosił ból z wielką cierpli-
wością. Przywykł, że jest on cząstką jego życia, pierwszym
odczuciem, gdy budził się rano, ostatnim, gdy kładł się
wieczorem spać. Od dawna już zdążył oswoić się ze swoją
chorobą.
Nagle ktoś powiedział:
-— Płaciłeś państwu podatki przez całe życie. Teraz,
401605150.003.png
kiedy jesteś chory, państwo musi się tobą zająć! Idź do>
szpitala!
Z początku nie chciał o tym myśleć, ale wszyscy zaczęli
mówić, że jest to jego obowiązkiem. Obowiązkiem? Jakżeż
to? Raczej prawem, gdyż płacił przecież podatki, ale nie
obowiązkiem. Wtedy powiedziano mu:
— Jak już nie dla czego innego, zrób to dla rodziny. Co
to, nie chcesz być zdrowy?
Nie znalazł na to odpowiedzi. Nie chciał przecież pozba-
wiać czegoś swej rodziny. Skutek był taki, że Brabant po-
szedł do szpitala.
Czasy, które minęły, i te nowe, które nadeszły, zazna-
czyły się w jego przypadku w charakterystyczny sposób.
Przyszedł wprost z poła do szpitala. Musiał zostawić sze-
rokie, rozległe pola, z pracującymi na nich fornalami i wy-
robnikami i leniwie pasącym się bydłem, dla nowoczesnego
szpitala, który postawiło dla niego państwo. Zawieziono
go do jasno oświetlonej sali operacyjnej, urządzonej na
najwyższym poziomie według najnowszej techniki, i tam
stwierdzono, że wypadek jego jest beznadziejny.
.Choć zawsze pragnął umrzeć w domu, we własnym
łóżku, leżał dalej w szpitalu.
2
W majątku od dawna rozeszła się wiadomość, że Bra-
bant z tej choroby nie wyjdzie, że musi umrzeć. Żona jego
mówiła:
— Jak teraz pomyślę, to przypominam sobie, że już
w zimie było to po nim widać. Rąbał coraz dłuższe polana.
W końcu nie chciały wcale wchodzić do pieca.
Sąsiedzi gadali:
— Gdyby było wiadomo, że to się już tak daleko posu-
nęło, mógłby przecież równie dobrze zostać w domu.
A na to żona:
— Chyba najchętniej byłby został. Ale równocześnie
chcieliśmy zrobić dla niego, co tylko możliwe. Choć rozu-
miałam, że to już-za późno.
401605150.004.png
Tak więc tylko sam Brabant był aż żenująco nieświa-
domy, co się z nim działo. Leżał w łóżku i o niczym nie
wiedział. Lekarze, szpital, sąsiedzi wiedzieli wszystko.
Wierzył wprawdzie lekarzom, ałe nie chciał ich pytać,
a wszyscy milczeli. Pielęgniarki chodziły koło jego łóżka
bez słowa. Ściany były nieme. Koledzy z sąsiednich łóżek
patrzyli na niego niemo. Wszyscy byli chętni do niesienia
pomocy. Ale milczeli.
O, Brabant starał się być spokojny, sprawiać jak naj-
mniej kłopotu, okazywać wdzięczność za to, co dla niego
robiono. Ale gdy ból stawał się zbyt ostry i Brabant nie
mógł prawie przyjmować jedzenia, wtedy robił się przecież
wymagający. Wtedy pragnął wyjść ze szpitala. Chciał iść
do domu!
Jego wspomnienia — to skwarne dni na polach. To
wielka, porośnięta dębami równina, gdzie fornale przez
wiele pokoleń własnym potem zraszali ziemię. To wczesne
poranki przedwiosenne, kiedy to już o piątej wydeptana,
pełna sęków podłoga w kuchni fornalskiej dudniła od
ciężkich kroków obutych nóg. To zawieszony pod okapem
stajni dzwon wzywający do pracy dziennej, pokrzykiwania
mężczyzn i ciche trajkotanie dziewek. Co powiedzą ko-
ledzy, że on tak tutaj leży? W takich chwilach chciał ko-
niecznie wracać do domu.
Pewnego dnia przyszedł go odwiedzić syn. Niski, przy-
sadzisty siedział w milczeniu przy łóżku chorego. Brabant
odezwał się:
— Nie mógłbym to ja dostać takiego piwa, jakim mnie
poczęstowałeś wtedy, kiedy przyjechałeś na niedzielę do
domu?
Nigdy przedtem ojciec nie prosił o piwo. Teraz to uczy-
nił. Krępy, barczysty syn poszedł zapytać siostry.
— Piw^a? Teraz? To byłoby morderstwo! — powiedziała
siostra. Nie ma nawet mowy o tym...
Syn wróciił z tą decyzją. Nie, ojcu nie wolno napić się
piwa.
— Tak przypuszczałem — odpowiedział krótko Bra-
bant. W głębi duszy myślał, że pewnie nie zapłacił dość
401605150.005.png
podatków. Syn opuścił go niebawem. I Brabant znowu sta-
rał się, aby godziny jakoś biegły i przemijały.
Ale później poczuł skruchę. Nie chciał pytać o nic wię-
cej. Czy aby nie sądzono, że sprawia za dużo kłopotu? Czy
nie uważano go za zbyt uciążliwego pacjenta? Wtedy po-
myślał o tym, co mówiono w domu, przed wyjazdem do
szpitala. Leżąc tu, wykorzystuje swoje prawa. Ałe czy to
było jego obowiązkiem?
Raz przyszła żona. Przyjechała za wcześnie. Musiała
więc czekać na ławce w korytarzu szpitalnym na czas
odwiedzin. W końcu pozwolono jej wraz z wielu innymi
odwiedzającymi wejść do sali.
Siedziała przez chwilę zakłopotana przy jego łóżku.
Nic do siebie nie mówili. Otoczenie było zbyt niezwykłe,
inni pacjenci i odwiedzający ich goście patrzyli na nich.
Oboje nie przywykli omawiać swoich spraw w obecności
obcych.
•— Nie wiem, co oni chcą ze mną zrobić •— odezwał się
wreszcie Brabant, nieudolnie ukrywając pytanie. — Czy
będzie operacja, czy nie?
Żona odwróciła wzrok. Wszyscy przecież już wiedzieli.
Tylko sam Brabant był aż krępująco ślepy. Pomyślała, że
wstydzi się za niego. Rozejrzała się dokoła, czy inni pac-
jenci nie słuchają.
—• Może obejdzie się bez operacji — powiedziała z za-
kłopotaniem, myśląc o tych innych, którzy się przysłuchi-
wali.
Zdawało się, że Brabant nie zrozumiał.
— Nie wńem, co oni ze mną zrobią — powtórzył i ciąg-
nął dalej: — Wszyscy tutaj są tacy zacni, ale człowiek nic
nie wie. Jak myślisz, będą mnie operować?
Znów odwróciła oczy. Ona i ci inni byli jakby z sobą
sprzysiężeni. Tylko Brabant nie chciał zrozumieć.
— Właściwie nie ma też co się tak rwać do tej opera-
cji — dodał, nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje pyta-
nie. -— Jak tam z żytem? Czy nie było za sucho w, czerwcu,
przy kłosieniu?
Żona ukradkiem sięgnęła do kieszeni spódnicy. Przy-
401605150.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin