Josef Kjellgren-W polsce pochowany.pdf

(13528 KB) Pobierz
401609984 UNPDF
JOSEF KJELLGREN
w polsce pochowany
1
Jeszcze niedawno był tu tylko naturalny, piaszczysty
brzeg morski, o który uderzały fale. Nad brzegiem tym
leżała brudna, szara, rozpadająca się wioska, zamieszkała
przez garstkę ludzi. Biednych rybaków, którzy utrzymy-
wali się z niespokojnego morza. Cisza panowała tu wówczas
i spokój. Czasem tylko jesienią przeciągały wzdłuż zatoki
gwałtowne sztormy; czasem jakaś łódź rozbijała się i załoga
szła na dno. To ryzyko istniało, tak jak istniała jego bez-
litosna świadomość. Wdowy i osierocone matki wędrowały
błotnistą drogą do wiejskiego kościoła, żeby zapalić świecę
u stóp Matki Boskiej i prosić księdza, by włożywszy ornat
odprawił mszę i modły za dusze zmarłych.
Straszliwe zimy spadały na to miejsce tumanem burz
śnieżnych i metrowymi zaspami, które grzebały w mroź-
nym uścisku niskie, szare domy. Iglasty las stał jak
czarny, nieprzebyty mur, odgradzając tę rybacką wioskę
od reszty świata. Samotność była tu we wszystkim:
w ciemnym mroku zimowych wieczorów, w walce i trudzie,
w szybko mijających godzinach radości w objęciach za-
mroczenia.
Lato objawiało swoje ubogie piękno w kwitnących
wrzosach, płomiennoczerwonych ostach i szarpanej wiatrem
wiklinie, która pokornie słała się po ziemi. Ludzie żyli tu
nieświadomi niczego, pod osłoną tysiącletnich tradycji.
Walczyli, byli pokonywani i zwyciężali. Ostra, surowa
natura szalała jak sztorm i zmagano się z nią na śmierć
401609984.002.png
i życie. To miejsce, na którym żyło kilka dziesiątków ludzi,
płynąc morzem mijało się obojętnie. Samotne wybrzeże
i kilka rozpadających się chat, skupionych szarym pierś-
cieniem wokół kościoła i gospody. W kościele panował
nastrój skupienia — nieśmiały lęk śmierci rozpościerał
się pod mrocznym sklepieniem; w gospodzie, przy zabru-
dzonych drewnianych stołach, spijano w sobotnie wieczory
najtańsze wino, jakie można było dostać w Galicji —
cierpki sok górskich gron, które dojrzały w cieniu. Po-
ruszano się w ciasnym kręgu pracy i wciąż tych samych
rozrywek. Ludzie znali swój świat i wiedzieli, czego
w nim można oczekiwać: połowów w zatoce, niebezpie-
czeństwa i nagłej śmierci, wesołych tańców na zabawach
i cierpkiego, górskiego wina z Galicji, które płynęło
ogniem we krwi przez kilka szczęśliwych godzin zapomnie-
nia.
Tymczasem coś strasznego wydarzyło się w świecie,
oddalonym o setki mil od wioski. Tu nadal śpiewano za-
chrypniętymi głosami i nadal pracowano. Morze dawało
biedakom część swego niezmierzonego bogactwa. Sztormy
i potęga morza były jedynymi siłami, z którymi liczono się
poważnie. Nie znalazł się jeszcze nikt, kto by okiełznał
sztorm i nikt, kto uciszyłby morze. Ale w każdy wolny od
pracy sobotni wieczór przy stołach w gospodzie dysku-
towano o tym, co się dzieje gdzieś tam w nieznanym
świecie. Ze wsi zabierano młodych mężczyzn do walki
o coś, do obrony części kraju, w którym żyją. Niektórzy
z nich nie wrócili już nigdy, ci co wracali, opowiadali
o okropnościach, jakie działy się po drugiej stronie ciem-
nych lasów. Ale nikt jednak nie myślał, że skutki tych
dalekich wydarzeń obejmą to pustynne wybrzeże i że
całkowicie przetopią tutejsze życie w nowe kształty. Wtedy
miejsce to nazywało się Gdingen — teraz nazywa się
Gdynia. Ale zmieniła się nie tylko nazwa. Dawnej ubogiej
wiosce nadano inny charakter i inne znaczenie. Przestała
być nieznana, rozrosła się na samotnym pasie wybrzeża
401609984.003.png
w port, do którego zawijały statki wszystkich narodowości.
Stała się miejscowością, z której płynęło nowe życie.
Kiedyś mieszkała tu tylko uboga ludność rybacka. Męż-
czyźni walczyli z żywiołami, prądy i wichry niszczyły ich
sieci, łodzie szły na dno, a oni sami znaleźć mogli śmierć
we wzburzonym morzu. W chatach panował w tamtych
czasach głód. Tym, którzy pozostali, nędza zaglądała do
okien. Kobiety i drobne, czarnookie dzieci jak bliskich
przyjaciół znały długie dni bez chleba. Były chwile, że
kobiety szukały pocieszenia w kościele. Ale potem znów
wracały do ciężkiej i smutnej rzeczywistości. Do ciężkiej
walki, którą toczyły dzień po dniu. Życie było ubogie
i znojne, ale ludzie żyli blisko siebie, znali się nawzajem,
ciepło wspólnoty dawało im poczucie bezpieczeństwa.
Stukały i dudniły warsztaty tkackie, barwy i wzory
tkanin przejęto w dziedzictwie od poprzednich pokoleń.
Trzeba było doglądać trzody: co dzień dopatrywać kilku
chudych sztuk bydła. Czarne łaciaste wieprzki orały
piaszczystą ziemię długimi ryjami szukając w niej pokar-
mu. Kiedy nie było ryb, świnie dawały omastę do czarnego
chleba. A dzieci w żółtym bursztynie, który rozrzutne
i bezlitosne fale wyrzucały na brzeg, rzeźbiły Matkę Naj-
świętszą i kościoły. Kiedy się miało szczęście, można było
dostać za nie w Gdańsku parę groszy. Kościół, obraz
Matki Boskiej; ludzie żyli blisko ziemi z silną wiarą w to,
co kiedyś miało nastąpić.
Teraz wdarły się nowe czasy.
Dawną wioskę pochłonęło budujące się wielkie miasto.
Nowi ludzie napłynęli ze wszystkich stron. Bogaci, zdolni
stworzyć niebywałe możliwości; ale także ludzie z pustyni
rękoma, odziani w strzępy worków, ci, którzy okupują
swój byt tysiącem cierpień. Nowe miasto nad morzem:
przybyło knajp, zbudowano domy, pozakładano ulice,
a proste jak strzała keje wbiegały śmiało do wody. Dawne
mocne uczucie wspólnoty rozsadził napór nowych czasów.
Powstaje miasto — dawne formy bytowania giną.
401609984.004.png
Całe życie stało się uboższe niż kiedykolwiek. Ludzie
nie znają się nawzajem tak dobrze jak dawniej. Nie są
już dla siebie tak dobrymi sąsiadami i przyjaciółmi, jakimi
byli, kiedy wszystkich spajały wspólne interesy. Nie biorą
już udziału w radościach i troskach innych. Mała wspól-
nota wioski rozpadła się, odrzucona została wstecz,
w dawno miniony czas. Wszystko jest teraz potężniejsze
i większe niż dawniej, bardziej niespokojne, kipiące. Czas
przyniósł ze sobą wiele dobrego i wiele złego. Gdyby
wziąć to wszystko i rzucić na wagę, żeby ocenić wartość
rozwoju, nikt chyba nie wiedziałby, jaki będzie tego
wynik. Teraz dawni mieszkańcy wyglądają obco w nagle
odmienionej wiosce. Ale wśród tego całego podniecenia
i zamieszania zachowują swój spokój i ufność. Nawet
jeśli niektórzy mają grosz na przeżycie dnia, nie ma
w nich tej pewności siebie nowo przybyłych ludzi interesu;
biedacy nie przypominają też dawnych, ani nowych wy-
nędzniałych poszukiwaczy szczęścia, którzy napłynęli
ze wszystkich stron. Urzędnicy, konsulowie, handlowcy
i robotnicy, policjanci i żebracy: dawni mieszkańcy różnią
się od nich wszystkich. Można ich poznać po surowych,
spalonych na brąz twarzach, po spokojnym i mocnym
spojrzeniu. Żaden z nich nie paraduje w kosztownym
futrze ani też w barwnym mundurze, na podobieństwo
licznie tu reprezentowanych wojskowych; ale i żaden
z nich nie okrywa się strzępami worków jak żebracy,
którzy wielkimi gromadami przywędrowali na to miejsce
z różnych stron kraju.
2
I oto rozgrywają się wydarzenia, które dawniej nie
mogłyby mieć tu miejsca.
Było to w pełni zimy i w całym porcie trwała for-
sowna praca z załadunkiem. Dźwigi węglowe poruszały
się całą dobę w świetle lamp acetylenowych. Na redzie
401609984.005.png
stało trzydzieści siedem statków czekając na rudę cynko-
wą, węgiel i żelazo. Mróz był niebywale ostry. Ulicą szli
patrolujący policjanci w długich, czarnych kożuchach.
Spoza nastawionych kołnierzy widać było tylko ich szero-
kie, sine od mrozu twarze. Nocą na nagich kamiennych ke-
jach płonęły ogniska wartowników. Węgiel palił się na
mroźnym powietrzu miękkim żółtoczerwonym blaskiem.
Płomienie rzucały osobliwe, nerwowe światło na sznury
pociągów, ciemne wagony towarowe, czarne kadłuby
statków i brudny śnieg na ziemi. Niepokoiliśmy się wszy-
scy, że zamarzniemy w tym porcie. Wicher dmiący w stro-
nę wybrzeża z północnego zachodu wtłaczał do ujścia zato-
ki lody z morza. Z każdym dniem wśród dźwięków jakby
tysiąca dzwonków zbliżała się jego lśniąct ściana. Ranka-
mi, o pierwszym świcie trzydziestu siedmiu kapitanów sta-
wało na mostkach, by z lunetą przy oku zbadać mglisty
i groźny, granatowy horyzont Bałtyku. Z każdą godziną
lód był bliżej. Wszyscy byliśmy tego świadomi. Do-
wództwo, my z pokładu i gorliwi dokerzy na nabrzeżu.
Jeśli dziesięć załadowanych statków mogło opuścić port
po południu, nazajutrz dziesięć nowych czekało w tym
samym miejscu. Nowy port nie rośnie w senności i le-
nistwie. A lody zbliżały się coraz bardziej. Jeśli wyjście
z portu jest już zablokowane, czy będziemy stać tu miesiąc
lub dwa czekając, aż otworzy się droga na pełne morze?
Pytanie to interesowało wszystkich w najwyższym stopniu.
Słyszeliśmy od innych marynarzy, że dawniej zdarzały
się już takie wypadki. Port wyrósł zbyt szybko i nie mógł
jeszcze obsłużyć statków równie sprawnie jak inne porty.
Staliśmy na redzie już cztery doby, czekając na miejsce
przy nadbrzeżu pod dźwigami węglowymi. „Byleby nas
tam tylko podciągnęli, a będziemy gotowi w mgnieniu
oka" •— powiedział jeden z naszych, który już bywał
przedtem w Gdyni. „Wyładowują od razu całe wagony
kolejowe na pokład. Robi się takie same piekło, jak
pod obstrzałem angielskich karabinów maszynowych.
Tyle, że zachowują się inaczej. Kiedy zwalają węgiel, ma
się wrażenie, że wyrwie dno z kadłuba statku. No i pracują
401609984.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin