Tajemnica piaszczystego kanionu.doc

(1154 KB) Pobierz
May Karol - Tajemnica piaszczystego kanionu

May Karol

 

Tajemnica piaszczystego kanionu

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydawnictwo: Krajowa Agencja Wydawnicza, Szczecin
Wydanie: I
Rok wydania: 1987
Druk: Prasowe Zakłady Graficzne w Koszalinie
Format: B5
Opracowanie graficzne: Leszek Żebrowski
Redakcja: Anna Pawlikowska
Redakcja techniczna: Ryszard Zieliński
Korekta: Jadwiga Poprawska
Seria: Biblioteka Przygody Podróży i Sensacji

 

 


Rozdział 1



 

   Jak dziwne mogą być koleje losu, ile niespodzianek kryje się w naszym cieniu, jak krzyżują się ścieżki naszego życia przekonałem się dopiero po spokojnym i dokładnym przemyśleniu tego dziwnego zdarzenia.
   Jako młody i biedny chłopiec uczestniczyłem za namową swego nauczyciela muzyki w konkursie na pieśń wigilijną. Uznanie mojego tekstu za najlepszy po pierwsze zdziwiło mnie, a po drugie uzyskałem nagrodę, która pozwoliła mi spędzić jedne z najpiękniejszych wakacji w moim życiu. W wędrówkach po górach towarzyszył mi mój najlepszy, najwierniejszy przyjaciel.
   Minęło wiele lat. Życie dało mi twardą szkołę i zrobiło z niedoświadczonego chłopca mężczyznę. Dziwność losu była w stosunku do mnie tylko pozorna; sam wytknąłem sobie drogę i znalazłem obok daremnych wysiłków i rezygnacji dużo radości i zadowolenia, które z pewnością nie spotkałoby mnie w innym, spokojniejszym trybie życia. Poznałem cudownego, niezrównanego Winnetou i zawarłem z nim związek przyjaźni, który śmiało mogę określić jako jedyny w swoim rodzaju. Sama ta przyjaźń mogłaby być pełnym zadośćuczynieniem za to, co trzeba było wycierpieć. A przecież nad stromą ścieżką, po której wędrowałem, kwitły jeszcze inne kwiaty i dojrzewały jeszcze inne owoce, które wolno mi było zrywać. W pierwszym rzędzie zaliczam do nich przyjaźń okazywaną mi przez dzielnych znajomych, bo tylko ci, którzy nie mieli czystego sumienia, bali się jak ognia imienia Winnetou i Old Shatterhanda.
   Ostatnią podróż konno odbyłem z Winnetou, tym najszlachetniejszym wśród Indian, z Rio Pecos, przez Teksas do terytorium indiańskiego nad Missouri.
   Przybywszy na miejsce pozostałem tam jakiś czas, przyjaciel zaś wyruszył w góry po nuggety. Moi liczni Czytelnicy pytali nieraz, jakie było nasze położenie finansowe; korzystam teraz ze sposobności, by dać im na to pytanie odpowiedź.
   Mówiło się i mówi dziś jeszcze, że Indianie znają wielkie złoża złota, których ani nie eksploatują, ani nie zdradzają białym. Krzewicielami tych fantastycznych wyobrażeń o czerwonoskórych są pisarze, którzy nigdy nie widzieli wigwamu ani nie czuli zapachu indiańskiego ogniska. Nie znaczy to jednak, żeby żaden Indianin nie znał tajemnic skarbów ukrytych w jego kraju. Przeciwnie!
   Sam znałem wielu Indian – do nich należał również Winnetou – którzy dobrze wiedzieli, gdzie należy szukać złota. Ale byli to ludzie niezwykli, należeli do starych, wybitnych rodów, dziedziczyli tajemnice z ojca ma syna, nie zdradzali ich nigdy innym członkom rodziny czy plemienia, a o dopuszczeniu do tajemnicy białego w ogóle mowy być nie mogło. Nie należy zapominać, że Indianie mają silne poczucie przynależności rodowej i dzięki temu przywiązują wielką wagę do nieprzeciętnego pochodzenia. Ci, którzy są przeciwnego zdania, zdradzają brak orientacji i powtarzają tylko bezmyślnie to, co ciemięzcy Indian wymyślili, by nieco usprawiedliwić swoje okrucieństwo. Jest wśród Indian wiele wybitnych rodzin; przynależność do nich uchodzi za wielki honor. Fakt, że Indianie nie posiadają nazwisk, nie ma tu znaczenia. Przecież narody starożytności i dzisiejszego Dalekiego Wschodu również nie mają nazwisk, a jednak pysznią się rodami, których sława obiega cały świat.
   Winnetou szczycił się całym szeregiem sławnych przodków, z których każdy był wodzem. Znał ich czyny i nauczył się ad nich milczenia, którego nie potrafiłyby złamać najbardziej wymyślne męki. Byłem jedynym człowiekiem, wobec którego od czasu do czasu pozwalał sobie na lekkie aluzje na ten temat. Miał niesłychanie ostry i wrażliwy wzrok; po prostu wyczuwał nim miejsca, w których kryły się szlachetne kruszce. Wiedziałem, że podczas licznych wędrówek odkrył niemało pokładów złota i srebra. Tracił później całe dni i tygodnie, by miejsca te zamaskować; zwykle mu się to udawało i ludzie przebywający opodal olbrzymich bogactw nie przeczuwali nawet, że są w ich pobliżu.
   Winnetou wędrował do tych miejsc, gdy potrzebował pieniędzy. Na Dzikim Zachodzie nie zdarzało mu się to nigdy, gdyż zawsze mógł ubić po drodze bawołu i liczyć na to, że w każdym namiocie czy obozie zaprzyjaźnionych z Apaczami plemion przyjmą go z otwartymi ramionami Gdy jednak trzeba było udać się do fortu po amunicję, albo gdy chodziło o dalszą wyprawę do „cywilizowanych” okolic, pieniądze stawały się potrzebne. Zaopatrywał się wtedy stale w większy zapas nuggetów, które zmieniał później na monetę obiegową lub banknoty.
   Nie potrzebuję chyba dodawać, że mogłem wtedy dysponować jego kasą; korzystałem jednak z tego rzadko, gdyż nie zaliczam się do ludzi, którzy lubią żyć na koszt przyjaciół Na wypadek kłopotów pieniężnych wróciłbym się raczej do kogoś obcego, gdyż wiem z doświadczenia, wyniesionego z obcowania z poczciwymi skądinąd ludźmi, że pożyczanie pienię4zy niszczy każdą przyjaźń. Niech mi kto odpowie na to, co tu się żywnie podoba, ją obstaję przy swoim. Nawet w stosunkach z człowiekiem najprzychylniej do mnie usposobionym, pełnym szacunkiem do mej osoby i przekonanym o tym, że jestem pod względem finansowym osobą zupełnie pewną, pożyczka w wysokości kilkudziesięciu marek rautu cień na naszą przyjaźń.
   Prawdziwa przyjaźń gotowa jest zawsze do największych ofiar, i przyjaźń moją z Winnetou szła nawet tak daleko, że jeden byłby dla drugiego gotów poświęcić życie. Ofiarność ta była czymś wzniosłym i wzruszającym, pożyczanie zaś jest czymś tak codziennym, niskim, niemiłym, że przyjaciele – Winnetou i Old Shatterhand – unikali transakcji pieniężnych między sobą, pozostawiając to Frankowi z Falkenau i dwóm biednym jak myszy kościelne uczniakom.
   Gdy Winnetou płacił za mnie, nie mogło być mowy o pożyczce, gdyż nuggety nic go nie kosztowały; ale nawet słowo „płacić” brzmi inaczej, jeżeli to uczyni ktoś inny, choćby był najserdeczniejszym przyjacielem. Gdyby mnie zabrał do kryjówki i pozwolił wpakować do kieszeni pełne garście nuggetów, nie byłoby żadnej kwestii! Ale pieniądze w jego kieszeni przestały już być bezpańskimi nuggetami, a stawały się jego złotem, jego własnością. Gdy je na mnie wydawał, jakiś głos wewnętrzny szeptał mi, że nie powinienem na to patrzeć. Ten głos właśnie skłaniał mnie do możliwie największego uniezależnienia się od nuggetów przyjaciela.
   Gdy przybywaliśmy do miejscowości, w których mieściła się poczta, zrzucałem powłokę westmana i zamieniałem się w pisarza. Gazety przyjmowały chętnie moje utwory i płaciły za nie niezłe honoraria, które umożliwiały mi zachowywanie zupełnej niezależności. Dzięki nim mogłem napisać szereg opowiadań podróżniczych, którymi zadebiutowałem przed swymi czytelnikami. Winnetou odczuwał to samo co ja. Nigdy nie wpadło mu na myśl choćby słowo uronić na temat zbędności moich honorariów. Przeciwnie, gdy honorarium się spóźniało, czekał cierpliwie nadejścia pieniędzy i cieszył się z nich później tak, jak gdyby sam był ubogim literatem. Z prawdziwą przyjemnością wspominał nauczkę, którą dał raz bogatemu plantatorowi, którego chłopca wyratował z nurtów Missisipi. Człowiek ten chciał mnie wynagrodzić pewną kwotą pieniężną, przypuszczając po znoszonym ubraniu, że ma przed sobą wielkiego biedaka. Gdy Winnetou to zobaczył, podszedł doń, błysnął gniewnie oczami i rzekł:
– Czy można życie ludzkie okupić złotem? – Jestem Winnetou, wódz Apaczów, ten dżentelmen natomiast to Old Shatterhand, i jest mym przyjacielem. Gdyby chciał brać ode mnie pieniądze, byłby milionerem. I ty chcesz mu ofiarować tych kijka nędznych dolarów? Schowaj je, przydadzą ci się!...
   A więc przybyłem z Winnetou nad Missouri do miasteczka St. Joseph. Wychodziło w nim pięć dzienników, w tym jeden niemiecki. Nie potrzebowałem więc czekać długo na zaspokojenie moich autorskich ambicji. Jak już mówiłem, Winnetou wyruszył po nuggety, mieliśmy bowiem zamiar udać się przez Missisipi na Wschód, co wymagało pewnej ilości pieniędzy. Nie wiedziałem, dokąd wódz się udaje; oświadczył tylko, że wróci w ciągu dwóch tygodni.
   St. Joseph było w tym czasie ostatnią zachodnią stacją kolei Hannibal – St. Joseph; na siedem tysięcy mieszkańców liczyło dwa tysiące emigrantów z Europy. Na wieść, że przybył Old Shatterhand, zjawiło się kilku dziennikarzy po wywiady. Zaspokoiłem ich ciekawość. Po trzech dniach mogłem za otrzymane honoraria kupić piękne ubranie i bieliznę, potrzebną do wyprawy na Wschód. Ubranie włożyłem od razu, gdyż pisanie w skórzanym habicie było trudne i niewygodne. Napisałem jeszcze kilka artykułów dla dziennika w St. Louis, prosząc o wysłanie honorarium do Weston, dokąd miałem się zamiar udać, aby zarobić coś do czasu powrotu Winnetou.
   Miasto, wówczas zamieszkałe w jednej trzeciej przez przybyszów ze Starego Świata, leży wśród dobrze zagospodarowanych osad; rozwinęło się pod wpływem znacznej imigracji. O ile się nie mylę, było tu pięć kościołów, w tym dwa protestanckie. Emigranci nasi żyli w najlepszych warunkach, utworzyli cały szereg związków, ufundowali nawet kompanię strzelców.
Nie miałem tu ani chwili spokoju, a to z powodu ustawicznych zaprosin. Chciałem pracować, odmawiałem, lecz to nic nie pomagało, gdyż mieszkańcy zjawiali się u mnie prosząc, bym im opowiedział o stosunkach panujących na Dzikim Zachodzie. To mi oczywiście nie odpowiadało. Nie chcąc, by w Weston powtórzyło się to samo, postanowiłem przemilczeć swoje nazwisko. W obawie, by incognito mojego nie zdradził wierzchowiec, znany wszędzie równie dobrze jak ja, zostawiłem konia u farmera, i odpłynąłem z St. Joseph niewielkim czółnem, wtajemniczywszy jedynie gospodarza, gdzie mnie ewentualnie można znaleźć.
   Od dawna nie wyglądałem tak przyzwoicie, jak teraz w swym nowym ubraniu. Zostawiłem konia, spakowałem broń, pas z nabojami i inny sprzęt myśliwski. Dzięki temu nie mogłem robić na nikim wrażenia westmana, który z narażeniem życia przekradł się niedawno przez wrogie szeregi Komanczów.
   Przybywszy .do Weston, zapytałem o dobry hotel. Wskazano mi budynek, który tylko mizantrop z Dzikiego Zachodu nazwać mógłby hotelem; mimo to, jako człowiek skromny, postanowiłem tu zamieszkać. Chodziło mi głównie o czystość, a pod tym względem nie było powodu do narzekania. Okazało się, że gospodarz jest moim rodakiem; po chwili zjawiła się miła, lśniąca czystością gospodyni; kelner przywitał mnie również w mowie ojczystej. Był to człowiek młody, najwyżej trzydziestoletni, szczupły i bardzo niski, sięgał mi bowiem zaledwie do ramienia. Za to miał potężne wąsy; fakt, że nie wypuszczał ich prawie z rąk, zdawał się wskazywać, że jest z nich niezwykle dumny. Obsłużywszy mnie wziął do ręki gazetę, którą czytał w chwili, gdy się zjawiłem na sali i zagłębił się w niej, gładząc bez przerwy potężnego wąsa. Nagle wydał okrzyk zdumienia, skoczył na równe nogi i rzekł do gospodarza, który palił i obserwował mnie w milczeniu.
– Milordzie, musi mi pan dać w tej chwili urlop na dziś i jutro!
   Nie słyszałem jeszcze by kelner tytułował swego pryncypała w ten sposób. Czy to zwyczaj w tym domu; czy też przesadna grzeczność kelnera-karzełka – oto pytanie, które mnie zajęło.
– Urlop? Dziś? – rzekł gospodarz. – Zwariował pan! Urlop? Przecież strzelcy obchodzą dziś swe święto i urządzają wieczerzę z tańcami.
– Przykro mi bardzo, milordzie – rzekł mały z głębokim, pełnym ubolewania ukłonem, ale gotów jestem ponieść dla pana każdą ofiarę z wyjątkiem tej właśnie, Muszę z nim pomówić.
– Z kim?
– Z Old Shatterhandem.
– Co? Jak? – zawołał gospodarz. – Old Shatterhand jest w Weston?
– Nie, w St. Joseph.
– Skądże pan to wie?
– Niech pan przeczyta gazetę! Przybył przed kilkoma dniami, jutro ukaże się w dodatku jego artykuł.
   Sprytny wydawca pisma reklamuje już mój artykuł, by sprzedać jak najwięcej egzemplarzy! Jak wiadomo, pisma amerykańskie liczą przeważnie na kolportaż uliczny, a nie na abonentów.
– I dlatego chce pan jechać do St. Joseph?
– Tak.
– Wiadomo panu, gdzie mieszka?
– Nie, ale się dowiem.
– Nie dowie się pan.
– Dlaczego?
– Nie będzie się pan wcale dowiadywał; nie mogę panu dziś pozwolić na wyjazd do St. Joseph.
   Kelner znowu się skłonił nisko i rzekł:
– Znam swoje obowiązki, milordzie i mam dla pana najgłębszy, płynący z serca szacunek. Mimo to muszę ku swemu ubolewaniu oświadczyć, że postanowienie moje jest niezłomne.
– Dlaczegóż maje pan wykonać właśnie dziś?
– Old Shatterhand gotów jutro wyjechać.
– Ależ pan sprawi mi dziś tą wyprawą ogromny kłopot!
– Wiem o tym, jednak nie jestem w stanie nic poradzić. Mówiłem panu, że się wybieram na Zachód i że wszystko, co z tym wyjazdem pozostaje w jakimkolwiek związku, stawiam ponad wszystko, nawet ponad przyjęte u pana obowiązki.
– Cóż to ma wspólnego z Old Shatterhandem?
– Proszę nie pytać, gdyż odpowiedź jest zbyt prosta. Poproszę Old Shatterhanda, aby mnie zabrał ze sobą na Zachód.
– Czy to pewne, że się tam wybiera?
– Oczywiście! A dokąd miałby jechać? Westman tego typu co on, musi jechać na Zachód.
– Równie dobrze może stamtąd wracać.
– Nie. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że Old Shatterhand ma właśnie zamiar ruszyć na Zachód. Lepszej sposobności do wykorzystania mego planu nie znajdę nigdy.
– Ale lepszej sposobności do przydania mi się tu na coś i do zarobienia pieniędzy nie miał pan również.
– Pieniądze są dla mnie w tej chwili rzeczą mniejszej wagi.
– Przypuszcza pan więc, że Old Shatterhand pana zabierze?
– Jestem tego pewien.
– Człowieku, co też pan wygaduje!
– No?
– Old Shatterhand nie zechce z panem jechać. Wiadomo przecież, że przebywa najchętniej sam na sam z Winnetou i unika towarzystwa innych ludzi. Wyjątki robi jedynie dla ludzi z przydomkiem.
– Więc zrobi i w tym wypadku wyjątek.
– Dla pana, który nie jesteś wcale westmanem?
– Tak.
– Wątpię.
– Mój głos wewnętrzny znowu się odzywa i szepce mi do ucha, że Old Shatterhand odstąpi w tym wypadku od zasady.
– Nie wierzę. Przepowiadam, że podróż pańska do St. Joseph będzie daremna. Nie rozumiem jak można się tak upierać przy tym szaleńczym zamyśle. Przecież u mnie ma pan dobre życie i zarobki. Jeżeli wszystko pójdzie normalną koleją, będzie pan mógł wkrótce pomyśleć o usamodzielnieniu się.
   Kelner ukłonił się dwa razy i odparł:
– Mam zaszczyt oświadczyć, że uważam swą posadę za świetną, i że nie zrezygnowałbym z niej, gdyby odwołanie nie zmuszało mnie do wędrówki na Zachód.
– E, co tam powołanie! – rzekł gospodarz niechętnie.
– Milordzie, proszę bardzo, niech pan nie lekceważy tej rzeczy! Gdy człowiek czuje w sobie jakieś powołanie, tak jak ja je czuję, wypełnia go ono całego i zmusza do działania. Nieraz miałem zaszczyt mówienia z panem o tym, niestety, bez rezultatu.
– O tym rezultacie niech pan nawet nie marzy! Powtarzam panu po raz setny, że w Weston czeka pana wspaniała przyszłość. Jest pan młodzieńcem oczytanym, sprytnym, oszczędnym – miasto nasze rozwija się wspaniale. W niedługim czasie będzie pan mógł zacząć pracować na własną rękę.
– Na to potrzeba więcej pieniędzy aniżeli posiadam.
– Bzdury! Ma pan kredyt, sam chętnie pomogę panu otworzyć hotel lub salon, gdyż wolę mieć jako konkurenta pana niż kogoś obcego, kto wcale nie będzie się ze mną liczył. Powtarzam to od dawna, niestety, bez rezultatu.
– Milordzie, rezultat jest niemożliwy, gdyż nie czuję w sobie powołania na oberżystę.
– Niech pan nie mówi o powołaniu i zawodzie; to, co przyniesie pieniądze, staje się jednym i drugim.
– Wyprawa na Zachód przyniesie mi znacznie więcej pieniędzy niż stanowisko hotelarza na miejscu. Człowiek, który się zna na anatomii jak ja, ma inne cele przed oczyma aniżeli wzbogacenie się szynkwasem.
– Nie znam się na anatomii, ale wiem, że dziś jest mi pan koniecznie potrzebny. Niech pan jedzie jutro, po balu.
– To jest niemożliwe, milordzie! Old Shatterhand gotów do jutra opuścić St. Joseph.
– Niech pan zatelefonuje.
– Nie wiem, gdzie mieszka.
– Na poczcie go znajdą.
– Przypuszczam, ale powinno się osobiście załatwiać sprawy tego rodzaju. Może przekonam go w obszerniejszej dyskusji.
   Gospodyni zaczęła również prosić, by się zatrzymał do jutra. Wysiłki jej były jednak daremne. Odpowiadał niezwykle uprzejmie, tytułował ją „milady”, kłaniał się w pas, ale od zamiaru wyjazdu nie odstępował.
   Energia tego nieco groteskowego młodego człowieka przypadła mi do gustu. Nie orientowałem się, co to za typ i czego szuka na Zachodzie. Uwaga o anatomii dawała pewne podstawy do przypuszczenia, że jest biegły w sztuce lekarskiej. Fakt, że medyk zostaje kelnerem, nie należy w Ameryce do rzadkości. Chcąc gospodarza wyciągnąć z kłopotliwego położenia, rzekłem:
– Pozwolą panowie na jedną uwagę? Podróż do St. Joseph byłaby bezcelowa, gdyż Old Shatterhanda już tam nie ma.
– Nie ma? Na pewno? Kto panu to powiedział? – zapytali obydwaj równocześnie.
– On sam – odparłem.
   Usiedli obok mnie, po chwili gospodarz zapytał:
– A więc pan z nim mówił?
– Tak. Przybyłem z St. Joseph.
– To ciekawe, bardzo ciekawe! Powiadają, że jest moim rodakiem. Czy to prawda?
– Prawda.
– To mnie bardzo cieszy! Jesteśmy wobec tego ziomkami. Skądże on pochodzi.
– Nie pytałem go.
– To jasne! Takiego człowieka nie można wypytywać jak pierwszego lepszego. A więc nie ma go w St. Joseph? Dokąd się udał?
– Przypuszczam, że to tylko jemu jest wiadome.
– Niemiła sprawa! – zawołał kelner. – Dałbym wiele, gdybym mógł z nim pomówić.
– Może pan być zupełnie spokojny, udał się tylko na wycieczkę i powróci,
– Naprawdę? Kiedyż to nastąpi, kiedy?
– Trudno to określić. Zdaje mi się, że będzie w St. Joseph czekać na Winnetou.
– Winnetou? A więc i on przybędzie? Ależ w ten sposób spełnią się moje najśmielsze marzenia! Zobaczę jednego i drugiego – Old Shatterhanda i Winnetou. Może pan będzie łaskaw opisać nam Old Shatterhanda. Czy to człowiek wysoki, barczysty? A jakie ma oczy, brodę? Jak się ubiera, jaki ma głos, chód?...
– Dosyć, dosyć! – rzekłem z uśmiechem. – Któż potrafi spamiętać te pytania.
– Racja! Jestem zbyt niecierpliwy.
   Po tych słowach wstał, ukłonił się nisko i rzekł:
– Pozwoli pan, milordzie, że będę pytać po kolei. A więc czy jest wysoki?
– Mniej więcej mego wzrostu.
– Barczysty?
– Mniej więcej jak ja.
– Hm! Muszę zauważyć, że mój głos wewnętrzny mówi mi, iż jest znacznie wyższy i szerszy w plecach aniżeli pan. Jak się trzyma?
– Prosto – jak sosna.
– Jaki ma chód?
– Biega na dwóch nogach, jeździ konno – na sześciu.
– Błagam, niech pan nie żartuje! Uwielbiam tego człowieka i nie mogę go tak lekceważyć. Jaki ma zarost?
– Wąsy i małe faworyty.
– Więc również taki sam jak pan. A ubranie?
– Skórzane, traperskie.
– Przybrane włosami ludzkimi?
– Nie, czerwonymi frędzlami ze skóry.
– No tak. Wiadomo, że nie uznaje zwyczajów indiańskich w dziedzinie barbarzyńskich oznak zwycięstwa. Rozmawiał pan z nim?
– Tak.
– O czym?
– O różnych sprawach.
– Opowiadał panu swoje przeżycia?
– Nie, ale jadłem z nim razem i piłem, goliłem się w jego towarzystwie, pisałem przy tym samym stole co on, wychodziłem z nim, nawet używałem tej samej miski, mydła i ręcznika co i on.
– Co słyszę, milordzie! Ależ to serdeczne, beztroskie stosunki! Zazdroszczę ich panu.
   Wstał, znowu złożył Ukłon i ciągnął dalej:
– Mam nadzieję, że pan będzie łaskaw opowiedzieć mi o nim coś więcej. Cieszę się bardzo, że pan tu zamierza zamieszkać; będę dumny z obsługiwania człowieka, który jest tak bliskim znajomym Old Shatterhanda. Ma się pan z nim może znowu spotkać.
– Tak.
– A kiedy to nastąpi?
– Pierwszy będę miał wiadomość o jego powrocie do St. Joseph.
– Do tego czasu zostaje pan tutaj?
– Tak.
– W takim razie musi pan obiecać, że mnie pan do niego zaprowadzi. Dobrze, milordzie?
– Hm. Old Shatterhand nie lubi nowych znajomości. Słyszałem, że postanowił odbyć podróż tylko w towarzystwie Winnetou.
– Musi zmienić decyzję po rozmowie ze mną. A więc przedstawi mnie pan?
– Nie wiem, czy będzie z tego zadowolony. Słyszałem, że pan chciałby mu towarzyszyć; otóż zwracam pańską uwagę, że Old Shatterhand nie lubi roli przewodnika.
– Cóż też pan sobie wyobraża, milordzie! Wiem doskonale, co mam o nim myśleć. Jako westman wiem, że setki zasłużonych westmanów uważałoby za największy zaszczyt samą możliwość przyłączenia się do niego i Winnetou choćby na krótki czas. Przypuszczam jednak, że – po rozmowie ze mną – nie odtrąci mnie od siebie.
– Czego pan chce od niego? Nie powoduje mną ciekawość, jeżeli jednak mam pana przedstawić, chciałbym wiedzieć, jakie są pańskie zamiary wobec niego.
   Wstał znowu, złożył ukłon i rzekł:
– Milordzie, proszę mi pozwolić powiedzieć coś niecoś o sobie. Nazywam się Sterman Rost, jestem Europejczykiem, z zawodu fryzjerem. Marzyłem o tym, by studiować medycynę, ale rodzice byli na to za biedni, wybrałem więc zawód golibrody, który nazwać można stopniem do celu, który mi przyświecał przez cały czas pracy zawodowej. Dwaj uczniowie, mieszkający u mego pryncypała, zainteresowali się mną i nauczyli mnie nieco łaciny, tak, że umiem jej tyle, ile wymaga zawód lekarski. Wszystko, co zarobiłem, wydawałem na książki, z których się w wolnych chwilach pilnie uczyłem. Ze względu na złe warunki materialne nie mogłem, oczywiście, nawet śnić o zapisaniu się na uniwersytet. Jedynym moim marzeniem była amerykańska szkoła wyższa. Udałem się więc do Hamburga i przyjąłem pracę na jednym ze statków płynących do Ameryki. Przyjechałem więc bezpłatnie do Nowego Jorku i pracowałem tam jako fryzjer, co mi nie przeszkadzało uczęszczać do Kolegium Columbia. Nie chcę pana męczyć szczegółami, milordzie, niech panu to wystarczy, że pół roku temu skończyłem uniwersytet w St. Louis z dobrym wynikiem.
   Podałem mu rękę i rzekłem:
– Proszę przyjąć wyrazy szacunku, doktorze. Skądże przyszło panu do głowy zostać kelnerem?
– Czy to coś dziwnego przy stosunkach panujących w Ameryce? Jestem medykiem, ale nie chcę nic wiedzieć o tej medycynie, którą stosują nasi lekarze. Uważam, że chore ciało, o ile w ogóle ma żyć dalej, nie potrzebuje dla wyzdrowienia obcych, a nawet trujących substancji. Natura musi sama leczyć rany i zaburzenia wywołane przez choroby; nie znaczy to, oczywiście, że przy wszystkich chorobach lekarstwa są zbędne. Postanowiłem iść dalej w tym kierunku i jestem przekonany, że dzikie plemiona, zbliżone do natury, zrozumieją mnie i przyznają mi rację. Na tej drodze powziąłem myśl udania się na Zachód i przeprowadzenia studiów w jakimś indiańskim plemieniu. Nie miałem wprawdzie środków do wykonania tego planu, ale mimo to ruszyłem w drogę i dotarłem aż tutaj. Przyjąłem miejsce kelnera, by zarobić nieco pieniędzy i doczekać się okazji wyjazdu na Zachód. Dziś przeczytałem w gazecie, że Old Shatterhand przebywa w St. Joseph, natychmiast więc postanowiłem zwrócić się do niego. Może zabierze mnie ze sobą, a jeżeli nie, to w każdym razie albo on, albo Winnetou polecą mnie jakiemuś plemieniu, które na tej podstawie nie odmówi mi dostępu. Cóż pan na to, milordzie?
– Patrzę na pana innymi oczyma niż przed chwilą, gdy miałem wrażenie, że jakiś kelner chce prosić Old Shatterhanda o zabranie go ze sobą. Byłem ponadto przekonany, że życzenie to nie spełni się, ponieważ wiem, że obydwaj nie wybierają się na Zachód, ale na Wschód.
– Na Wschód? Jaka szkoda!
– Niech go pan mimo to odszuka. W każdym razie użyczy panu swej rady i mam wrażenie, że, o ile Winnetou się zgodzi, nie odmówi panu polecenia w postaci totemu do któregoś z wodzów, z którym łączą go stosunki przyjaźni. Najlepiej byłoby, gdyby się panu udało uzyskać totem do jednego z plemion Apaczów, podległych Winnetou. Takie jest moje zdanie. Zobaczymy, co na to powie Old Shatterhand.
– Pan go przecież zna! Pozwolił panu nawet myć się w swej miednicy, nie przypuszczam więc, by nie uwzględnił pańskiej prośby. Czy nie byłby pan łaskaw, milordzie, dać mi do niego kilka słów na piśmie?
– Dlaczego nie. Spełnię chętnie pańskie życzenie, nie mogę jednak przyrzec, że słowa moje przyniosą pożądany skutek.
   Wstał znowu, ukłonił się trzykrotnie jeszcze głębiej niż przedtem i rzekł:
– Serdecznie dziękuję, milordzie! Jestem przekonany, że będę się mógł poszczycić sukcesem. Proszę pozwolić, by mi mój głos wewnętrzny mógł oświadczyć, że w każdym razie otrzymam jakiś totem. Uważa pan więc, że totem skierowany do plemienia Apaczów będzie najodpowiedniejszy?
– Tak. Jeżeli się pan przyłączy do Indian mieszkających nieco na północ, będzie pan miał mniej uciążliwą i niebezpieczną drogę. Pozwoli pan, że przy tej okazji zapytam, jak wygląda sprawa pańskiej wytrzymałości w takiej podróży, i jak sobie pan wyobraża swój pobyt w dzikim pustkowiu?
– Ach, jestem zdrów, wytrzymały, jeżdżę dobrze konno. Pamiętając ciągle o swych zamiarach, ćwiczyłem się podczas pobytu w St. Louis we władaniu bronią. Nie jestem wprawdzie człowiekiem prerii, tym niemniej jednak na dziesięć strzałów trafiam do celu sześć, siedem razy.
– Bardzo to pięknie, ale prawdziwy westman odpowie panu, że najprzedniejsze nawet strzały, o ile są skierowane do celu, nie potrafią zaimponować ludziom sawanny.
   Przerwaliśmy rozmowę, bowiem do pokoju wszedł jakiś gość i kelner musiał się nim zająć. Był to człowiek przypominający z powierzchowności eklezjastę*, czarno ubrany, gładko ogolony. W ręku trzymał małą walizkę. Wyglądał skromnie i dostojnie, po jakimś czasie dopiero stwierdziłem, że wygląd ten dziwnie kontrastuje z niespokojnym, badawczym wzrokiem.
– Ach pan prayerman* – rzekł gospodarz podając gościowi rękę.
– Tak, prayerman – rzekł gość nosowym głosem. – W naszych grzesznych czasach kaznodzieja powinien być najbardziej pożądaną osobą. Ludzie nie boją się kary Bożej, wędrują po ścieżkach zniszczenia i zepsucia. Aby uniknąć drugiego potopu, który zmiecie wszystko co żyje, cnotliwi muszą starać się sprowadzić z błędnej drogi swych bliźnich. Tu właśnie, na granicy cywilizacji i zdziczenia, spotykają się wyrzutki tego świata i przez przykład swój psują słabe, chwiejne dusze, dla których może znalazłby się jeszcze ratunek.
– Tak, tak, niestety – potwierdził gospodarz. – Pamięta pan, jak to ostatnio mówiliśmy o tym, że mieszkający naprzeciwko kupiec ma zamiar sprzedać dom, zwinąć sklep i wyjechać do Memphis?
– Nie mogę sobie tej rozmowy przypomnieć.
– Otóż sprzedał wszystko za gotówkę. I proszę sobie wyobrazić, w przeddzień odjazdu złoczyńcy włamali się do mieszkania i zabrali wszystkie pieniądze!
   Kaznodzieja załamał ręce, podniósł skromnie oczy ku górze i zawołał:
– Grzesznicy! Nie kradnij! Kto nie czci tego przykazania, ten nie jest godny wejść do królestwa niebieskiego.
– W Plattsburgu zdarzył się na parę dni przedtem taki sam Wypadek u adwokata Preltera. Pewien kupiec miał wypłacić jakiemuś klientowi 2000 dolarów. Ponieważ klient wyjechał, pieniądze leżały u adwokata. I do niego włamali się złoczyńcy. Zrabowali całą gotówkę. Pan zna adwokata Preltera?
– Nie. Sługi Boże unikają wszelkiej kłótni i nie prowadząc procesów, nie potrzebują adwokatów.
– Miałem wrażenie, że pan właśnie tego dnia przybył z Plattsburga do Weston.
– Krążę po ścieżkach mego niebiańskiego zawodu i nie widzę wcale ziemskich ścieżek. Teraz pozostanę w Weston przez kilka dni. Czy może mi pan dać ten mały, skromny pokój, w którym kiedyś mieszkałem?
– Pokój jest wolny.
– A więc zobaczę, czy Bóg pobłogosławi moje dzisiejsze wejście w ten dom.
   Otworzył walizkę, wyciągnął z niej plik papierów, podszedł do mnie i podając mi je, zapytał:
– Szanowny panie, rozumie pan po niemiecku? – Skinąłem głową.
– Przypuszczam, że witam w panu rodaka, który zna słowa Biblii: szatan chodzi po świecie w postaci ryczącego lwa i szuka, kogo by pochłonąć. Ale nie wszystko jeszcze stracone! Niech pan korzysta ze sposobności i chwyta okazję w postaci tych skromnych utworów, których cena jest uwidoczniona na okładce obok tytułu.
   Uczyniwszy nade mną gest błogosławiący, odwrócił się i podszedł z powrotem do stołu; zasiadł przy nim i czekał, czy książkę przeczytam lub kupię. A więc tak rozumiał kwestię, czy Bóg pobłogosławi jego stawienie się w tym domu!...
   Nie miałem najmniejszej ochoty na przejrzenie wręczonych mi papierów. Jednakże prócz spojrzenia prayermana poczułem na sobie również wzrok gospodarza i kelnera. Nie chcąc narazić się na podejrzenia, że jestem bezbożnikiem, zacząłem przerzucać kartki. Były to kazania i nabożne przemówienia w języku angielskim i niemieckim. Oprócz tego zobaczyłem małe książeczki do nabożeństwa i zbiorki pieśni, których tytuły zrobiły na mnie odpychające wrażenie. Brzmiały one: „Pohańbienie parszywej owcy”, „Psałterz pięciu strun duszy”, „Pioruny z ambony przeciw przeklętym żmijom ludzkim”, „Religijna luneta dla odkrycia drogi do wieczności...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin