W wąwozach bałkanów.doc

(1850 KB) Pobierz
Karol May

Karol May

„W wawozach balkanow”

 

Pasjonująca książka przygodowa znanego klasy , ~ ~a..

teratury podróżniczej, której akcja rozgrywa się w

jach imperium tureckiego, w dzikiej scenerii gór Pół-

wyspu Bałkańskiego. Bohaterowie powieści: Kara ben

Nemsi w towarzystwie Hadżi Halefa Omara, Osko

i Omara ben Sadeka wyruszają z Adrianopola na

spotkanie z groźnym i tajemniczym „świętym” Muba-rekiem. W czasie wyprawy są świadkami zaskakują-cych zdarzeń, przeżywają chwile pełne emocji i na-pięć, jak np. w Melniku, kiedy Halef zakrada się do „gołębnika” lub w Ostromczy, kiedy bohaterowie stają oko w oko z Mubarekiem.

Powieść W w~wozach Balkanów to książka z tzw.  cyklu arabskiego Karola Maya.

ISBN 83-85696-70-9 aes~s

KSIĄŻKI KAROLA MAYA

z tzw. cyklu arabskiego

Przez pustynię [1990j

Przez dziki Kurdystan [1990j

Z Bagdadu do Stambułu [w przygotowaniuj

W wąwozach Bafkanów [1993j

Przez krainę Skipetarów [1991 j

Szut [w przygotowaniuj

I. PO~ZA~TEI~ POŚCIGU

Po opuszczeniu Adrianopola nie ujechaliśmy daleko, ja, Halef, Omar i Osko w towarzystwie trzech saptije, gdy usłyszeliśmy za sobą tętent kopyt. Obróciwszy się do tyłu ujrzeliśmy jeźdźca; który starał się nas dopędzić galopem. Natychmiast powściągnęliś-my wierzchowce, żeby go dopuścić bliżej, i niebawem rozpoznaliś-my Malhema, odźwiernego Hulama. Jechał na ciężko objuczonym koniu, w końcu ‘ednak dotarł do nas i zeskoczył na ziemię.

- Sela drowił nas krótko.

Odp~wi tym samym pozdrowieniem, a na nasze pyta-jące spojrzenia wyjaśnił mi, co następuje:

- Wybacz, efendi, że przerywam waszą śpieszną podróż! Mój pan przykazał mi pojechać za wami.

- W jakim celu? - zapytałem. ,

- Żeby wam doprowadzić tego konia.

- Czym go tak abjuczyłeś? - dociekałem dalej.

- Żywnością i innymi rzeczami, których być może będziecie potrzebować.

- Jesteśmy zaopatrzeni na wiele dni!

- Pomimo to. Mój pan uważał, że ludzie, których ścigacie, mo-gą zbaczyć z drogi. Jeśli ruszą w góry, to znajdziecie tam tylko paszę dla koni, a dla siebie nic.

- Twój pan jest .bardzo łaskawy. Ale ten ciężko objuczony koń nadaje się tylko do tego, żeby opóżniać naszą podróż.

- Przyprowadziłem go wam, bo taki miałem rozka~z. Afietde kalyn! Allah sefer inisi chairli eileje - bywajcie zdrowi, niech Allah da wam dobrą podróż! - Mówiąc te słowa, Malhem zarzucił koniowi lejce na szyję, wykonał w tył zwrot i ruszył śpiesznym krokiem z powrotem do Edirne.

Halef natychmiast zwrócił swego konia w stranę miasta i zapy-tał:

5

- Mam za nim jechać, sihdi?

- Po co?

- Żeby schwytać Malhema i sprowad~zić go tutaj, by poznał twoją wolę!

- Zostaw go! Nie możemy tracić czasu.

- Ciekaw jestem, co zapakowano w te derki i maty!

- Nie musimy tego wcale wiedzieć teraz. Przekonamy się, co w nich jest, wieczorem. Łap luzaka za cugle! Naprzód!  Podjęliśmy na nowo przerwaną podróż. Ja jechałem przodem, pozostali za mną, a to dlatego, że musiałem szukać śladów, choć zajęcie to wydawało się beznadziejne.

Drogę trudno było nazwać gościńcem, choć panował na niej do-syć ożywiony ruch. Mały Hadżi miał rację mówiąc, że łatwiej by było odnaleźć ślady ściganego na Saharze niż tutaj. Dlatego też zwracałem uwagę nie na samą drogę, lecz na jej lewy skraj. Dru-gą stronę drogi tworzył brzeg Ardy. Dopóki nie odkryłem tutaj śladów wskazujących na to, że trzej jeźdźcy zboczyli z kierunku, w którym podążaliśmy za nimi, mogłem być raczej pewny, iż ma-my ich przed sobą. Spotykaliśmy jeźdźców, ciężkie wozy ładowne i wędrowców pieszych, lecz nikogo nie wypytywałem. Ponieważ uciekinierzy przejeżdżali tędy jeszcze wczoraj wieczorem, nie mógł ich widzieć żaden z napotkanych ludzi. Nie zatrzy się również przy malych skupiskach domów przy trak e odchodziła tam żadna droga, którą mógłby obrać Barud e .  Kiedy jednak dotarliśmy do miejscowości zwanej Ortaktij, gdzie odbijało na ~ki parę ścieżek, zatrzymałem się i zagadnąłem pierw-szego napotkanego człowieka:

- Selam! Czy jest może w tej miejscowości, którą niech Allah błogosławi, jakiś bekezi 1?

Zapytany nosił przy boku ogromną ciężką szablę, w prawicy trzymal potężną pałkę, fez obwiązał kawałkiem szmaty, sztywnym od brudu, i był boso. Przypatrywał mi się przez chwilę, po czym przystąpil do bliższych oględzin moich towarzyszy podróży.

- No więc? - zn.iecierpliwiłem się.

- Jawasz, jawasz - powoli, powoli! - napomniał mnie łach-maniarz.

Wsparł się na swoim kiju i zaczął poddawać dokładnym oględzi-nom niewielką postać Hadżiego. Halef jednakże sięgnął do kluczki u siadła i wyciągnąl swój bicz.

‘ noCny strażnik

6

- Wiesz może, co to jest?

Zapytany wykonał szybki ruch i chwycił za szablę.

- A ty, lilipucie, wiesz, co to jest?

Lilipucie! Żadne inne słowo nie mogło tak głęboko obrazić Ha-lefa. Odchylił rękę do zadania ciosu, ale szybko wcisnąłem sżę swoim koniem pomiędzy obydwu i ostrzegłem go:

- Tylko bez pośpiechu, Halef! Ten człowiek odpowie na moje pytanie.

Wyciągnąłem z kieszeni kilka drobnych monet, pokazałem czło-wiekowi z szablą i powtórzyłem:

- No więc, jest tutaj jakiś bekczi?

- Czy dasz mi te pieniądze? - zapytał:

- Owszem.

- No to dawaj! - odrzekł krótko mężczyzna i wyciągnął rękę.

- Najpierw odpowiedź!

- Tak, jest tutaj bekczi. A teraz dawaj pieniądze!

Było tego zaledwie kilka miedzianych para.

- Masz! - powiedziałem. - Gdzie mieszka bekczi?

Schował pieniądże, przechylił głowę w bok i zapytał z krzywyxn iechem:

Czy zapłacisz też za to pytanie?

- Już dostałeś zapłatę!

- Za pierwsze pytanie, ale nie źa drugie.

- Dobrze, masz tu jeszcze dwie monety po pięć para! No więc gdzie mieszka bekczi?

- Tam, w ostatnim domu - wyjaśnił mężczyzna, wskazując na budowlę, która nie zasługiwała nawet na miano chaty, lecz najwyżej stajni.

Ruszyliśmy w podanym kierunku. Kiedy dotarliśmy do walące-go się domostwa, zsiadłem z konia, by zbliżyć się do dziury, która służyła za wejście i wyjście. W tej samej chwili w otworze poja-wiła się kobieta, którą wywabił ze środka tętent kopyt naszych koni.

- Wai atasz g~sunu - oj, biada! Zamknij oczy! - zawołała i czym prędzej wycofała się.

Jej twarzy nie zasłaniał bowiem czarczaf i stąd owa płochliwość.  Także ona była boso. Ciało miała owinięte w jakąś starą obszar-paną sukienkę, a włosy wyglądały tak, jakby były fabryką filcu.  Jej twarz nie oglądała wody przypuszczalnie już od miesięcy. Są-dziłem już niemal, że kobieta nie pokaże się więcej, ale po kilku niecierpliwych okrzykach z mojej strony pojawiła się jednak.

Twarz zasłaniała teraz dnem jakiegoś połamanego kosza. Poprzez

?

szpary w splocie ona mogła nas widzieć, tymczasem nam nie było dane radować oczu jej urodą.

- Czego chcecie? - zapytała nieśmiało.

- Czy tutaj mieszka bekczi? - musiałem zapytać znowu.

- Tak.

- Jesteś jego kobietą?

- Jestem jego jedyną kobietą - odparła z dumą. Przykładała do tego wagę i chciała podkreślić fakt, że on,a jedna posiadła serce swego nocnego paszy.

- Czy on jest w domu?

- Nie.

- Gdzie w takim razie jest twój pan?

- Wyszedł.

- Dakąd?

- Na ścieżki swojego urzędu.

- Ale przecież nie ma jeszcze nocy!

- Mój pan czuwa nad poddanymi padyszacha nie tylko nocą, ale i w ciągu dnia. Nie jest zwyczajnym bekczi, lecz także sługą kjai, którego rozkazy musi wykonywać.

Kjaja to naczelnik wioski. Wtem przypomniałem sobie mężczy-znę, z którym rozmawialiśmy”przed kilkoma minutami. Odwróci-łem się i słusznie, gdyż właśnie powoli i dumnie zbliżał się do nas Tego jednak było już dla mnie za wiele. Przybrałem najbardziej marsową minę i wyszedłem mu na spotkanie parę kroków.

- Ty sam jesteś bekczi? - zapytałem człowieka z wielką szablą.

- Jestem - oświadczył z pewnością siebie.

Hadżż Halef Omar zauważył, że nie jestem już w dobrym humo-rze, i naparł blisko koniem na strażnika nocy i dnia, cały czas przy tym patrząc na mnie. Wiedziałem, o co mu chodzi, i przyzwa-lająco skinąłem głową.

- Dlaczego nie powiedziałeś tego od ra~zu, kiedy poprzednio z tobą rozmawiałem? - zapytałem surowo.

- Nie czułem takiej potrzeby. Masz jeszcze pieniądze?

- Dla ciebie będzie dosyć. Uważaj, wypłacę ci z góry za wszy-stkie następne pytania.

Ponownie skinąłem głową, i na plecy strażnika poddanych pa-dyszacha spadł z klaśnięciem bicz Halefa. Strażnik chciał uskoczyć na bok, ale mały Hadżi tak pewnie naprowadził konia, ściskając go jedynie udami, że przyparł tamtego do ściany i wymierzał mu coraz to nowe baty. Chłostany nowet nie myślał o tym, ~żeby zro-8 bić użytek ze swojej szabli czy pałki. Krzyczał tylko we wszelkich możliwych tonacjach, a jego „jedyna” niewiasta mu wtórowała.

Kobieta zapomniała przy tym o zasłanianiu twarzy dnem kosza:

odrzuciła daleko tę tarczę swojej godności niewieściej, doskaczyła do konia Hadżiego, złapała ga za ogon i zaczęła ciągnąć ze wszyst-kich sił, krzycząc przy tym:

- Wai baszyna, wai baszyna - biada ci, biada ci! Jak możesz tak obrażać sługę i ulubieńca padyszacha? Cofnij się, cofnij się!  Bre bre, he he - na pomoc, na pomoc!

Na dźwięk jej skrzeczącego głosu ożywiło się przed drzwiami domów i chat. Wylegli z nich mężczyźni, kobiety i d~zieci i podbie-gli do nas, chcąc ustalić przyczynę tych krzyków.  Skinąłem na Halefa, żeby przestał. Spełnił moje życzenie. Nocny strażnik zdążył już chyba dostać ze dwanaście batów, wypuścił pałkę z prawej ręki, wyciągnął z pochwy szablę i rozcierał lewą ręką obolałe plecy.

- Jak śmiałeś to zrobić? Czy mam cię skrócić o głowę? Na-puszczę na ciebie całą gminę, która cię rozerwie na strzępy!

Halef roześmiał się tylko. Chciał coś odpowied~zieć, ale nie zdą-

żył, gdyż przez krąg gapiów przecisnął się jakiś człowiek i zwrócił

się do mnie, pytając ostrym tonem: , ‘

- Co tu się dzieje? Kim jesteście?

Tak czy owak miałem przed sobą dostojnego naczelnika wioski, na wszelki wypadek zapytałem jednak:

- A kim ty jesteś?

- Jestem kjają tej wioski. Kto wam dał prawo targnąć się na mojego policjanta?

- Jego zachowanie dało nam do tego prawo.

- Dlaczego?

- Domagałem się ad niego informacji, a on mż jej odmówił.

Zażądał, żebym mu płacił za każdą odpowiedź z osobna.

- Może sprzedawać swoje odpawiedzi tak drogo, jak uważa.

- A ja mogę płacić za nie tyle, ile uznam za stosowne. Teraz dostał zapłatę z góry i będzie mi musiał odpowiedzieć.

- Nawet $łowa! - wykrzyknął strażnik.

- Nawet słowa nie odpowie - potwierdził kjaja. - Targnęliś-cie się na mojego sługę. Natychmiast macie pójść za mną! Zba-dam całą sprawę, i otrzymacie zasłużoną karę!

Na te słowa mały Hadżi wyciągnął bicz i zapytał:

- Sihdi, czy mam dać temu kjai Ortakój do skosztowania pięk-ną skórę z krokodyla?

- Teraz jeszcze nie, ale może później - odrzekłem.

- Co, psi synu, mn.ie chcesz kazać wychłostać? - zawołał na-czelnik wioski.

- Niewykluczone - oświadczyłem spokojnie. - Ty jesteś kjają tej wioski. A czy wiesz kim i czym ja jestem?  Zwierzchnik wioski milczał. Moje pytanie wydawało mu się bar-dzo nie na rękę. Ciągnąłem więc dalej:

- Nazwałeś tego człowieka swoim policjantem?

- Tak, bo jest nim.

- Nie, nie jest. Jest mieszkańcem tej miejscowości, a ty uczy-niłeś go swoim sługą, lecz policjantem nie jest. Przyjrzyj się na-tomiast tym trzem jeźdźcom, którzy noszą mundury sułtana! Ty masz nocnego strażnika, a ja mam przy sobie trzech prawdziwych saptije. Czy domyślasz się już, że jestem kimś zupełnie innym niż ‘~S’?

Żeby dodać moim słowom powagi, Halef trzasnął biczem przed samym nosem kjai, który cofnął się wystraszony. Również osoby stojące za nim odsunęły się do tyłu. Poznałem po ich minach, że zaczynają mnie uważać za wielkiego pana.

- No, odpowiedz! - rozkazałem.

- Czelebim - mój panie, powiedz wpierw, kim jesteś! - po-prosił kjaja, całkiem zbity z tropu.

- Nędzniku! - ofuknął go Halef. - Jak możesz żądać, żeby tak wielki pan mówił ci, kim jest? Ale ja ci wspaniałomyślnie wy-jawię, że stoisz przed dostojnym i szlachetnym Karą ben Nemsi bejem, któremu oby Allah dał jeszcze wiele tysięcy wiosen, zim rzecz jasna nie licząc. Mam nadzieję, że o nim słyszałeś!

- Nie, nigdy! - zapewnił zgodnie z prawdą zastraszony czło-wiek.

- Co? Nigdy? - zgromił go mały Halef. - Mam może tak długo ściskać twój mózg, aż wyjdzie z niego właściwa myśl? Przy-pomnij sobie!

- Tak, słyszałem o nim - wyznał kjaja w najwyższym stra-chu.

- Tylko raz?

- Nie, wiele, bardzo wiele razy!

- Twoje szczęście, kjajo! Inaczej bym cię uwięził i wysłał do Stambułu, żeby cię utopiono w Bosforze! A teraz posłuchaj, co ten czcigodny efendi ma ci do powiedzenia!

Mówiąc te słowa, mój mały towarzysz odsu~ął się z koniem od napastowanego. Jego oczy z pozoru płonęły jeszcze gniewem, lecz 10 kąciki ust drgały zdradziecko. Dzielny Hadżi musiał się bardzo starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

Oczy wszystkich zawisły teraz na moich ustach.

- Nie przybyłem tutaj po to, żeby wam wyrządzić jakieś zło - uspokoiłem kjaję. - Przywykłem jednak do tego, że na moje py-tania odpowiada się natychmiast. Ten człowiek odmówił mi udzie-lenia informacji z dobrej woli, chciał wymusić ode mnie pienią-dze! Dlatego kazałem go wychłostać. Od niego zależy, czy dostanie jeszcze bastonadę!

W czasie gdy ja zwróciłem się do nocnego strażnika, naczelnik wioski dał śpiesznie znak swojemu podwładnemu i szepnął do niego:

- Na Allaha, odpowiedz prędko!

Nocny opiekun poddanych padyszacha przybrał tak wyprężoną postawę, jakby ujrzał we mnie władcę wszystkich wiernych.

- Efendi, zadaj rni pytanie!

- Czy czuwałeś ostatniej nocy? - zapytałem.

- Tak.

- Jak długo?

- Od wieczora do rana.

- Czy przez Ortakój przejeżdżali jacyś obcy?

- Nie:

Zanim jednak bekczi udzielił odpowiedzi na to pytanie, posłał kjai pytające spojrzenie. Wprawdzie nie widziałem twarzy tego ostatniego, ale zobaczyłem już dosyć i mogłem nie dawać wiary słowom odpowiadającego. Dlatego powiedziałem surowo:

- Kłamiesz!

- Mówię prawdę, panie!

W tej samej chwili obróciłem się szybko do kjai i spostrzegłem, że ostrzegawczym gestem położył rękę na ustach. Najpierw szep-nął do strażnika, by prędko odpowiedział, a teraz polecił mu mil-czeć. To było zastanawiające. Zapytałem strażnika:

- I nie rozmawiałeś z żadnym obcym?

- Nie.

- Dobrze! Kjajo, gdzie jest twoje mieszkanie?

- Ten dom po drugiej stronie - odpowiedział zapytany.

- Ty i bekczi pójdziecie tam ze mną, tylko wy dwaj. Muszę z wami porozmawiać.

Nie oglądając się na nich, skierowałem się do wskazanego mi domu i wszedłem do środka. Zbudowany był na bułgarską modłę i shładał się tylko z jednega pomieszczenia, podzielanego jednak 11 przy pomocy wiklinowych mat na kilka przegród. W przedniej części znalazłem niski tabo~ret na trzech nogach i usiadłem na nim.  Obydwaj wymienieni nie mieli odwagi mi się oprzeć. Prawie od razu podążyli za mną. Przez dziurę w murze, która służyła za okno, zauważyłem, że na zewnątrz dalej trzymają zgromadzonych ludzi, ale w pełnej szacunku odległości od moich towarzyszy.  Kjaja i jego podwładny wyraźnie byli w kwaśnych humorach.

Obydwaj się bali, i musiałem to wykorzystąć.

- Bekczi, czy w dalszym ciągu podtrzy~ujesz to, co powiedzia-leś przedtem? - zapytałem.

- Tak.

- Mimo że mnie okłamałeś?

- Nie kłamałem.

- Kłamałeś, a to tylko dlatego, że tak chciał kjaja.

Naczelnik wioski zerwał się przerażony z miejsca.

- Efendi!

- Ca? Co chcesz powiedzieć?

- Nie powiedziałem przecież słowa do tego człowieka! - za-pewnił kjaja.

- Ale dałeś mu znak ruchem głowy!

- Nie, efendi.

- Powiadam wam, że łżecie obydwaj. Znacie to przysłowie o Żydzie, który się utopił, bo położył się spać w studni?

- Znamy.

- W takim razie może was spotkać to samo, co tamtego Żyda.

Wystawiacie się na niebezpieczeństwo, które podobnie jak woda w studni może was zalać i udusić. Nie pragnę jednak waszego nie-szczęścia i chcę was ostrzec. Rozmawiam z wami tutaj, żeby wasi podwładni i przyjaciele nie dowiedzieli się, że powiedzieliście nie-prawdę. Jak widzicie, obchodzę się z wami łagodnie i jestem ży-czliwie nastawiony. Za to spodziewam się teraz usłyszeć od was prawdę.

- Powiedzieliśmy już - zapewnił gorliwie kjaja.

- A więc tej nocy nie przejeżdżali przez Ortakój żadni obcy?

- Nie.

- Jak chcecie. Życzyłem wam dobrze, ale gorzej jednak życzy-cie sobie sami. Ponieważ mnie okłamujecie, każę was odstawić do Edirne, do samego wali ~. Dlatega wziąłem ze sobą tych trzech saptije. Tam szybko się z wami załatwią. Pożegnajcie się ze swoimi rodzinami!

s namiestnik

12

Zauważyłem, że obaj mocno się wystraszyli.

T- Efendi, żartujesz! - wyjąkał naczelnik wioski.

- Co ei przyszło do głowy? - odrzekłem, wstając ze swojego miejsca. - Nie mam wam nic więcej do powiedzenia, a teraz przy-wołam policjantów.

Ruszyłem w stronę drzwi, lecz kjaja szybko zastąpił mi drogę i zapytał:

- Efend~i, czy to prawda, że chciałeś nas uratować?

- Z pewnością.

- I teraz też jeszcze chcesz?

- Hm! Czy ja wiem. Wyparliście się!

- A gdybyśmy się teraz przyznali?

- Może nie byłoby jeszcze za późno.

- Będziesz wyrozumiały i nie uwięzisz nas?

- Macie odpowiadać, a nie pytać. Zrozumiano? Dowiecie się, co potem postanowię. Okrutny jednak nie jestem.  Spojrzeli nawzajem na siebie. Nocny strażnik jakby w geście niemej prośby uniósł nieco rękę.

- I tutaj, efendi, też nikt się nie dowie, cośmy ci powiedzieli?

- zapytał kjaja.

- Nie przypuszczam.

- Więc dobrze, zatem usłyszysz ,prawdę. Nie wychodź! Zostań tutaj i powiedz nam, co chcesz wiedzieć. Teraz odpowiemy ci szczerze.

Usiadłem z powrotem na swym poprzednim miejscu i zwróciłem się do nocnego strażnika:

- A więc, w nocy przejeżdżali przez wioskę obcy?

- Tak.

- Kto?

- Po północy wóz zaprzężony w woły. Później jeszcze trzej jeźdźcy.

- Na jakich koniach?

- Na dwóch siwkach i na jednym kasztanie.

- Rozmawiali z tobą?

- Tak. Stałem na środku drogi, i wtedy mnie zagadnęli.

- Wszyscy trzej?

- Nie, tyiko jeden.

- Co powiedział?

- Poprosił mnie, żebym nie mówił, że widziałem trzech jeź-dżców, gdyby mnie ktoś pytał. I dał mi bakszysz.

- Ile?

- Dwa piastry.

13

- Ach, to faktycznie bardzo dużo pieniędzy! - roześmiałem się. - I za te dwa piastry zgrzeszyłeś przeciwko przykazaniu Pro-roka i okłamałeś mnie?

- Efendi, nie tylko piastry są temu winne.

- A co jeszcze?

- Spytali mnie, jak się nazywa nasz kjaja, a gdy wymieniłem jego nazwisko, kazali się do niego zaprowadzić.

- Znałeś ich wcześniej lub przynajmniej jednego z nich?

- Nie.

- Ale oni wydawali się znać kjaję, skoro zażyczyli sobie z nim rozmowy. Zaprowadziłeś ich do niego?

- Tak.

Usłyszawszy tę odpowiedź, obróciłem się do naczelnika wioski, który najwidoczniej był w znacznie viększym kłopocie niż jego podwładny. Jego niepewne spojrzenie pozwalała przypuszczać, że ma coś na sumieniu.

- Czy w dalszym ciągu twierdzisz, że nikt nie przejeżdżał przez wioskę? - zapytałem.

- Efendi, bałem się - wyznał naczelnik wioski.

- Kto czuje strach, ten popełnił jakąś nieprawość. Sam wy-stawiasz sobie w teń sposób niedobre świadectwo.

- Panie, nie przypominam sobie żadnej nieprawości!

- Skąd więc ten strach? Czy wyglądam na kagoś, kogo trzeba się bać?

- Och, ciebie, efendi, się nie obawiałem.

- W takim razie kogo?

- Manacha el Barszy.

- Ach, więc znasz go?

- Tak.

- Gdzie go poznałeś?

- W Mastanly i w Ismilanie.

- W jakich okolicznościach zetknąłeś się z nim?

- Był poborcą pogłównego w ~skub i wtedy przybył też do Seres, żeby rozmówić się z tamtejszą ludnością. Stamtąd zaś wy-brał się na słynny jarmark w Melniku.

- Kiedy to było?

- Przed dwoma laty. Wtedy to Manach el Barsza dzialał w Ismilanie i w Mastanly, i widywałem go w obu tych miejscowo-ściach.

- Czy rozmawiałeś z nim kiedyś?

- Nie. Ale słyszałem niedawno, że Manach ściągał wyższe po-datki, niż należy, i że dlatego teraz uciekł. Poszedł w góry.

14

„Pójść w góry” znaczy tyle samo co, jak już wspamniałem, zo-stać rozbójnikiem. Dlatego rzekłem teraz surowo:

- Twaim obowiązkiem było go zatrzymać, gdy tylko zjawił się u ciebie!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin