Arnold Judith - Milosc na cale zycie.rtf

(608 KB) Pobierz

 

Judith Arnold

 

Miłość na całe życie

 

Tłumaczyła Urszula Wrońska


Prolog

 

Wiedział, że nie będzie to łatwe. Wracanie pamięcią do tamtych wydarzeń sprzed pięciu łat zawsze było dla niego trudne. Mówienie o nich było jeszcze trudniejsze. Wprawdzie rany na ciele i duszy dawno się zabliźniły, mógł normalnie żyć, funkcjonować, ale...

Wspomnienia wciągały go niczym rzeczny wir, kręciły nim, rzucały w różne strony.

Trudne to było. Trudne i bolesne.

Znajdował się w przestronnym, zalanym światłem słonecznym gabinecie Maggie Tyrell, szefowej agencji detektywistycznej „Dwa Serca”, specjalizującej się w odnajdywaniu zaginionych kochanków. Przyszedł tu, ponieważ gdy już raz zdobył się na odwagę, by cofnąć się pamięcią do swego pobytu w San Pablo, zdał sobie sprawę, że wszystkie jego myśli koncentrują się na Erne Kenyon.

Tęsknił za nią.

Martwił się o nią.

Chciał ją przeprosić za to, co się stało; za to, że zniknął bez słowa. Chciał usłyszeć, że mu wybacza. I że jest szczęśliwa.

Rozmowa z panią detektyw, która siedziała po drugiej stronie biurka z ołówkiem w ręku i włączonym komputerem, stanowiła prawdziwą udrękę. Pocieszał się jednak tym, że może dzięki Maggie i agencji „Dwa Serca” zdoła odnaleźć Erne.

– Nazywa się Mary Elizabeth Kenyon – zaczął – ale wszyscy mówili do niej Erne. To od jej inicjałów: M. E. Erne.

Maggie Tyrell uśmiechnęła się i skinęła zachęcająco głową. Jedną ścianę gabinetu zdobił oprawiony w ramki plakat przedstawiający elegancką parę tancerzy w wystudiowanej, pełnej gracji pozie. Właścicielka agencji wydawała się być ich zaprzeczeniem; pulchnawa, z burzą poskręcanych włosów, ubrana w luźny, sportowy kostium, w niczym nie przypominała zwiewnej, obdarzonej subtelnym wdziękiem balet – nicy na plakacie.

Sprawiała wrażenie osoby rzeczowej, konkretnej, co bardzo Michaelowi odpowiadało. Nie chciał, by ktokolwiek się nad nim litował; nie chciał słuchać uprzejmych, nic nie znaczących słów współczucia czy otuchy.

– Poznaliśmy się pięć lat temu – ciągnął, widząc wyczekujące spojrzenie. – W San Pablo, niedużym miasteczku w Ameryce Łacińskiej.

Zobaczył na jej twarzy wyraz zaciekawienia. Przestała się bawić ołówkiem i pochyliła nieco do przodu.

– Muszę pana uczciwie ostrzec, panie Molina, że poszukiwanie osoby przebywającej poza granicami Stanów jest procesem o wiele bardziej skomplikowanym niż...

– Nie sądzę, żeby Erne nadal tam przebywała – przerwał jej. – Przyjechała do San Pablo na rok. Uczyła w miejscowej szkole.

Maggie zapisała coś w leżącym na biurku notesie.

– Podstawowej? – zapytała. – Średniej?

– Pracowała z małymi dziećmi, więc to musiała być szkoła podstawowa.

– Co jeszcze może mi pan powiedzieć o pani Erne Kenyon?

Mógł powiedzieć, że był nią oczarowany od samego początku. W kraju śniadych, ciemnookich ludzi od razu zwrócił uwagę na tę długonogą istotę o rozwianych jasnych włosach, niebieskich oczach i policzkach zaróżowionych od słońca, która stała na targu w cienkiej bawełnianej sukience i kupowała owoce. Patrzył na nią jak zahipnotyzowany, pragnąc ją poznać.

Mógł powiedzieć, że pokochał jej cudowny południowy akcent, delikatne dłonie i dźwięczny śmiech. Mógł powiedzieć, że w jej ramionach czuł się jak w raju, że wcale nie trzeba umrzeć, aby trafić do nieba; wystarczy kochać się z Erne. Mógł to wszystko powiedzieć, lecz miał świadomość, że tego typu informacje nie pomogą Maggie w odnalezieniu Erne Kenyon.

– Co jeszcze? – zadumał się. – Hm. Obecnie ma trzydzieści lat, najwyżej trzydzieści jeden. Pochodzi z Richmond w stanie Wirginia. Jej rodzice byli ludźmi dość zamożnymi.

Ołówek, który Maggie trzymała w ręce, znów poszedł w ruch. Pierwsza strona notesu powoli się zapełniała.

– Opuściłem San Pablo dość nieoczekiwanie – kontynuował ponuro. – Nie miałem czasu pożegnać się z Erne ani cokolwiek jej wyjaśnić. Po prostu... musiałem zniknąć.

Pani detektyw pokiwała głową.

– Chciałbym ją odnaleźć, wytłumaczyć jej, dlaczego wyjechałem bez słowa...

Może nie tyle wytłumaczyć, dlaczego wyjechał, ile przekonać ją, że nie kłamał, kiedy mówił, że ją kocha. Dziś już nie kochał – minęło zbyt wiele czasu; zresztą gdyby się spotkali, byliby parą obcych sobie ludzi – ale wtedy, przed pięcioma laty, darzył ją autentycznym uczuciem. I zależało mu, by wiedziała, że akurat w tej sprawie nie oszukiwał jej.

Odłożywszy ołówek, Maggie odchyliła się w fotelu.

– Panie Molina, zanim przyjmę zlecenie, muszę pana uprzedzić, że poszukiwania nie zawsze kończą się sukcesem.

– Wiem, że mogą być trudności z odnalezieniem Erne.

– Och, nie. Z tym nie powinno być żadnych problemów. Agencja „Dwa Serca” działa od roku i jeszcze nie zdarzyło mi się nie znaleźć poszukiwanej osoby. Chodzi jednak o to, że czasem odnaleziona osoba nie jest tą, której klient szuka. Ludzie się zmieniają. Pani Kenyon mogła wyjść za mąż...

– Wcale by mnie to nie zdziwiło – szepnął.

Prawdę mówiąc, nie wyobrażał sobie, by taka kobieta jak Erne tyle Jat mogła żyć sama. W końcu nie był pierwszym mężczyzną, który się w niej zakochał, ani pewnie ostatnim.

– Może mieć dom, męża, dzieci – ciągnęła Maggie – i może nie mieć ochoty na spotkanie z dawnym ukochanym.

– Tak, wiem.

– Proszę pana, stworzyłam „Dwa Serca” z myślą o tym, żeby łączyć rozdzielonych kochanków. Moi bracia również – są detektywami, mają swoją agencję tuż obok na tym samym piętrze. Oni jednak specjalizują się w czym innym, głównie wyszukują „brudy” na zlecenie adwokatów rozwodzących się par. Jestem w rodzinie największą optymistką; wierzę w szczęśliwe zakończenia.

Czekał w milczeniu, świadom, że Maggie ma jeszcze coś do dodania.

– W odnajdywaniu zaginionych kochanków odnoszę same sukcesy, ale, niestety, spotkania po latach nie zawsze kończą się szczęśliwie.

Skinął głową. Powtarzał to sobie tysiące razy, odkąd rozpoczął własne, nieudolne poszukiwania Erne.

– Przyjmę pańskie zlecenie, ale pod warunkiem, że nie będzie pan sobie robił żadnych złudnych nadziei.

Pamiętał bezsenne noce po powrocie do Stanów, kiedy bał się zamknąć oczy, by znów mu się nie przyśniły te straszne koszmary. Teraz zaś, ilekroć zamykał powieki, natychmiast stawała mu przed oczami ona – cudowna, czuła, roześmiana. Nie, nie zamierzał sobie robić złudnych nadziei, po prostu chciał się z nią spotkać, porozmawiać.

– Nie będę – obiecał.

– W porządku. Zatem bierzmy się do pracy.

 

 

Rozdział 1

 

Widok dziecięcego rowerku sprawił, że serce zabiło mu szybciej. Pamiętał, co mówiła Maggie Tyrell: że ludzie się zmieniają, że odnaleziona osoba nie zawsze jest tą, której się szukało, że nie sposób zagwarantować szczęśliwego zakończenia. Pamiętał też ostrzeżenie Maggie, że Mary Elizabeth Kenyon, którą znalazła, nie musi być tą samą Mary Elizabeth Kenyon, którą on poznał pięć lat temu w San Pablo.

– Kenyon wcale nie jest tak rzadko spotykanym nazwiskiem – powiedziała, zadzwoniwszy do niego tydzień po podpisaniu umowy. – Pańska Mary Elizabeth mogła wyjść za maż i przyjąć nazwisko męża. Mogą też być inne kobiety o imieniu Mary Elizabeth i nazwisku Kenyon.

– W takim razie dlaczego pani dzwoni? – spytał. – Jeśli sądzi pani, że ta kobieta nie jest moją Erne...

– Tego nie powiedziałam. A dzwonię, żeby podzielić się informacjami. Otóż na liście członków dwóch największych związków nauczycielskich figuruje niejaka Mary Elizabeth Kenyon, która mieszka w Wilborough w stanie Massachusetts i w miejscowej szkole „Dębowe Wzgórze” prowadzi zajęcia z trzecioklasistami. Z jej akt personalnych wynika, że ma trzydzieści lat i urodziła się w Richmond w Wirginii. Oczywiście, nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy...

– To ona – oznajmił stanowczym tonem.

Gdyby to nie była Erne, serce nie waliłoby mu tak głośno i nie zaciskałby tak mocno ręki na słuchawce.

– Ostrzegam pana, panie Molina. Może być kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt kobiet o tym imieniu i nazwisku.

– Ale ta ma trzydzieści lat i uczy w szkole podstawowej.

– Jeżeli pan chce, mogę szperać dalej. Dowiedzieć się, czy mieszkająca w Wilborough Mary Elizabeth Kenyon była kiedykolwiek w San Pablo.

– Nie trzeba. To ona. Jestem o tym przekonany.

Dopiero po odłożeniu słuchawki przemknęło mu przez myśl, że może Maggie ma rację; może to nie jest Erne. Erne Kenyon, którą znał przed laty, nie mieszkałaby w Massachusetts. Nie wyobrażał jej sobie w jakiejś małej rybackiej wiosce, gdzie zimą sypie śnieg, a po drogach jeżdżą sanie. Erne, którą znał, kochała słońce i Wirginię. Była szalenie dumna ze swego pochodzenia i na pewno nie osiedliłaby się w północnej części Stanów wśród Jankesów.

Z drugiej strony, ludzie się zmieniają. Przecież sama Maggie ciągle mu to powtarzała; mówiła, że nawet jeśli odnajdzie właściwą Mary Elizabeth Kenyon, może ona w niczym nie przypominać dawnej Erne. Pięć lat to kawał czasu.

Przez opuszczoną szybę wynajętego wozu wpatrywał się przed siebie. Dom, w którym mieszkała odszukana przez agencję Erne Kenyon, stał przy czystej, cichej uliczce, porośniętej z obu stron drzewami, w szeregu innych skromnych i schludnych domów. Uwagę zwracał starannie utrzymany trawnik, kwitnące krzaki azalii, świeżo pomalowane białe ściany i odcinające się od nich zielone okiennice. Drzwi niedużego garażu były otwarte, ale w środku nie stał żaden samochód. Wnętrze wydawało się nie zagracone, chociaż ze swego miejsca po drugiej stronie ulicy Michael niewiele widział.

W domu nie paliło się światło, ale nic dziwnego – popołudniowe słońce wciąż jasno świeciło. Umieszczona na końcu podjazdu skrzynka na listy miała wymalowany z boku numer, brakowało jednak tabliczki z nazwiskiem lokatorów. I właśnie przed tym domem, na trawniku przy podjeździe, stał dziecięcy rowerek na trzech kółkach.

Michael zaklął cicho pod nosem. Mimo tego, co mu mówiła Maggie, mimo ostrzeżeń, jakie sam sobie dawał, przyłapał się na tym, że marzy, że pragnie, że jednak ma nadzieję. Marzył o tym, aby po latach spędzonych na zesłaniu – w piekle! – mógł zastukać do drzwi Erne i ofiarować jej, niczym darz dalekiej podróży, słowa przeprosin i wyjaśnienia. Pragnął, by je przyjęła i mu wybaczyła Pragnął ją przekonać, że uczucie, którym ją darzył tamtej wiosny w San Pablo, było szczere i prawdziwe, że jego koszmar się skończył, że może znów uda im się wzniecić dawny ogień.

Maggie Tyrell, szefowa agencji detektywistycznej świadczącej usługi romantykom, optymistom i zakochanym, ostrzegła go, lecz były to słowa rzucane na wiatr. Michael chciał się sam przekonać, jak się Erne wiedzie w życiu. Nie wierzył, by mogła wyjść za maż i zatrzymać po ślubie nazwisko panieńskie. Jakoś mu to do niej nie pasowało.

Ale co tam nazwisko! To widok roweru przyprawił go o dreszcze. No cóż, jeżeli Erne jest matką i żoną, to trudno; on, Michael, wycofa się po cichu, wróci do Kalifornii i postara się o niej zapomnieć.

Ale... wciąż się łudził, miał nadzieję. Może pomalowany w jaskrawe kolory trójkołowy rowerek należy do dziecka sąsiadów? Może Erne nadal jest samotna, równie śliczna, wrażliwa i delikatna jak przed laty? Może nadal ma tak urzekające spojrzenie, tak niebieskie oczy, tak cudowny i szczery uśmiech? Może na jego widok jej oczy rozbłysną z podniecenia, a radość rozpromieni twarz?

Pomyślał sobie, że to nawet lepiej, jeśli nikogo nie ma w domu. Zanim się spotkają, przynajmniej będzie miał okazję rozejrzeć się trochę po okolicy, zobaczyć, gdzie Erne zapuściła korzenie, poczuć atmosferę miasteczka, w którym się osiedliła.

W powietrzu unosił się zapach wiosny. Gdy wysiadł i zatrzasnął drzwiczki samochodu, dwie wystraszone jaskółki wyfrunęły spomiędzy gałęzi pobliskiego klonu. Zza zakrętu wyłoniła się furgonetka. Odczekał, aż go minie, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy.

Nie mógł oderwać spojrzenia od dziecięcego rowerku. Przednie koło było duże i miało kolor dojrzałego banana, siodełko było jaskrawozielone, a kierownica czerwona.

Słychać było śpiew ptaków. Z rosnącego nieopodal kwitnącego derenia wiatr zerwał pojedynczy biały płatek, który wirował w powietrzu. Ciekawe, czy Erne sama dba o teren wokół domu, czy też korzysta z pomocy ogrodnika? A może ma męża, który strzyże trawniki i przycina krzewy?

Kolejne ptaki przyłączyły się do ptasiego chóru. Wtem zza domu dobiegł wesoły śmiech dziecka. Michael zawahał się; korciło go, by sprawdzić, czy to w ogrodzie za domem Erne bawią się jakieś dzieci, ale nie bardzo mu wypadało kręcić się po czyimś prywatnym terenie. Sytuacja sama się rozwiązała, po chwili bowiem dwóch małych, roześmianych urwisów, pędząc, ile sił w nogach, czmychnęło obok kwitnącego rododendronu. Chłopcy biegli tak szybko, że Michaelowi jedynie mignęły przed oczami dwie kolorowe bluzy, dwie pary zaplamionych trawą dżinsów i dwie spłowiałe czapki baseballowe w kolorach drużyny Red Soxów.

Malcy byli w wieku przedszkolnym. Mogli mieć po pięć lat, co najmniej po pięć lat. Czyli Erne nie jest ich matką, bo pięć lat temu przebywała w San Pablo. Ale mogła chłopców zaadoptować albo być ich ciotką. Lub macochą. Tak, chłopcy mogą przecież być synami jej męża z poprzedniego małżeństwa.

Mogło też być tak, że trafił pod niewłaściwy adres, że mieszkająca w tym domu kobieta wcale nie jest jego ukochaną Erne.

Utwierdził się w tym przekonaniu, kiedy zza rogu wyłoniła się atletycznie zbudowana dziewczyna, przed którą malcy z piskiem uciekali. Miała ciemne włosy związane w koński ogon i ubrana była w krótkie spodenki, bawełnianą bluzę i tenisówki. W niczym nie przypominała Erne. Ogarnęło go uczucie zawodu, ale i ulgi.

– Wracajcie, szelmy jedne! – zawołała, nieświadoma tego, że na podjeździe stoi mężczyzna, który bacznie się jej przygląda. – I to natychmiast! Niech no tylko was dopadnę...

Mówiąc to, śmiała się do rozpuku. Najwyraźniej srogi ton i groźby stanowiły nieodłączną część zabawy. Chichocząc wesoło, chłopcy pognali za dom i znikli Michaelowi z oczu.

Oczywiście, dziewczyna bez trudu mogłaby ich dogonić, ale nie o to jej chodziło. Oparłszy ręce na biodrach, przystanęła na moment, żeby złapać oddech. W obszernej bluzie z napisem „Williams College” wyglądała za młodo, by być matką tych dwóch urwisów. Ale kto wie? Coraz częściej nastolatki rodzą dzieci. Z drugiej strony może tylko wyglądała tak młodo? Może już dawno skończyła studia, a bluza to pamiątka z czasów studenckich?

Po chwili oddech się jej uspokoił. Odgarnęła za ucho kosmyk włosów i spojrzała na zegarek. Chociaż zza domu wciąż dolatywał śmiech rozbawionych chłopców, dziewczyna wzruszyła ramionami i odwróciła się w kierunku dziecięcego rowerku. Na widok obcego mężczyzny zamarła w pół kroku.

Nie chcąc wzbudzać w niej lęku, nie ruszył się z miejsca. Jedynie wyciągnął przed siebie ręce, by pokazać, że są puste, że nie trzyma w nich nic, co by mogło służyć za broń. Nie wydawało mu się, aby w jasnych spodniach i niebieskiej koszuli wyglądał jak bandyta. Dziewczyna jednak go nie znała i miała prawo się go obawiać.

– Szukam pani Mary Elizabeth Kenyon – powiedział. Puściwszy rower, dziewczyna wyprostowała się.

– Nie ma jej – odparła krótko.

Z jej odpowiedzi wynikało jednoznacznie, że to nie ona jest tą Mary Elizabeth Kenyon, która mieszka pod tym adresem. Odważył się postąpić krok naprzód i opuścić ręce wzdłuż ciała.

– Nie orientuje się pani, kiedy wróci?

– A kim pan jest?

– Jej starym znajomym.

– Jak się pan nazywa?

Zawahał się, po czym uświadomił sobie, że widząc jego wahanie, dziewczyna może nabrać podejrzliwości.

– Michael Molina – odparł.

– Powiem, że pan tu był – rzekła, ponownie nachylając się nad rowerkiem.

Trochę się tego bał. Jeżeli kobieta, która tu mieszka, jest jego Erne i jeżeli dziewczyna w bluzie z Williams College powie jej, że pytał o nią Michael Molina, nie wiadomo, jak się Erne zachowa Może się zabarykaduje, a potem wystąpi do sądu o to, by zakazał Michaelowi się do niej zbliżać? Oczywiście, nic jej z jego strony nie groziło, ale po tym, jak postąpił pięć lat temu, wątpił, aby chciała się z nim widzieć. Miał zamiar rozegrać to nieco inaczej: po prostu pojawić się znienacka i nie dopuszczając jej do słowa, przeprosić ją i błagać o wybaczenie.

– Muszę się z nią zobaczyć. To ogromnie ważne – powiedział. Nie chciał swoim uporem wystraszyć panny z Williams College, ale pragnął jej uzmysłowić, jak bardzo zależy mu na spotkaniu z Erne. – Szukam jej od dawna Dziewczyna zostawiła rower i przyjrzała się obcemu. Mierzyła go uważnie wzrokiem, jakby próbowała ocenić, czy coś knuje. Obdarzając dziewczę najbardziej ujmującym uśmiechem, na jaki potrafił się zdobyć, obserwował, jak jej nieufność powoli topnieje.

– Zatrzymał się pan gdzieś w okolicy?

– Tak – W takim razie powiem pani Kenyon, żeby się z panem skontaktowała. W którym hotelu pan mieszka?

Zachowując kamienny wyraz twarzy, myślał nerwowo, co odpowiedzieć. Bo oczywiście nawet nie przyszło mu do głowy, żeby zarezerwować sobie pokój w hotelu. Kiedy wysiadł z samolotu, od razu na lotnisku w Bostonie wynajął samochód i przyjechał prosto na Cullen Drive w Wilborough – pod adres, który otrzymał od Maggie Tyrell. Jak ostatni kretyn sądził, że kiedy tylko Erne go zobaczy i wysłucha, weźmie go w ramiona i zaproponuje u siebie gościnę.

Troszkę się pomylił, toteż teraz usiłował szybko odtworzyć w pamięci nazwy hoteli, które mijał po drodze.

– W „Holiday Inn” – odparł, modląc się w duchu, aby w hotelu znalazł się jakiś wolny pokój.

– W porządku. Michael Molina, „Holiday Inn”. Na pewno wszystko przekażę.

– Proszę powiedzieć, że to bardzo ważne.

Zastanawiał się, czyjego głos zdradza napięcie, które on sam czuje. To było szaleństwo – uganiać się po tylu latach za kobietą, którą się kiedyś, nie z własnej winy, skrzywdziło. Może należy się wycofać, dalej żyć wspomnieniami? Lecz doszedł już tak daleko... , – Dobrze, powiem – obiecała znużonym tonem dziewczyna.

Ma mnie za starego nudziarza, pomyślał, albo gorzej za intruza, burzyciela spokoju, może nawet przestępcę. Nie chciał dłużej narzucać się, upierać, prosić; by „je wystraszyć dziewczyny. Wiedział, że jeśli poczuje się zagrożona, on nic na tym nie zyska.

– Dziękuję. – Wsunął ręce do kieszeni spodni. – Będę bardzo wdzięczny. – Skinąwszy na pożegnanie głową, odwrócił się w stronę jezdni.

Już miał odejść, kiedy nagle w ogrodzie znów zabrzmiał wesoły chichot rozbrykanych chłopców. Na widok dziewczyny zaczęli wołać jeden przez drugiego:

– Widzieliśmy coś...

– Takie wielkie...

– Wielkiego potwora! – dokończyli razem, pękając ze śmiechu.

Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi i popatrzyła sceptycznie na malców. Z całej siły starała się zachować poważną minę, chociaż kąciki ust jej drgały.

– Potwora? Jaki był duży?

– Taki! – Jeden z chłopców rozciągnął szeroko drobne ramionka.

– Nie! Taki! – zademonstrował jego kolega.

– Nie! Taki! – zapiszczał pierwszy, usiłując rozłożyć ramiona jeszcze szerzej.

– No dobra, już wiem – przerwała im dziewczyna. – Był bardzo, bardzo duży. A jakiego koloru miał włosy?

– Zielone! – zawołał pierwszy chłopiec.

– W kropki bordo! – zawołał drugi.

Jego odpowiedź tak bardzo się obu spodobała, że znów zaczęli pokładać się ze śmiechu.

Dziewczyna spojrzała porozumiewawczo na Michaela. Nie umiał powstrzymać się od uśmiechu. Zazwyczaj dzieci, nawet te najbardziej rozkoszne, nie robiły na nim żadnego wrażenia. Nie potrafił docenić dziecięcej mądrości, którą wszyscy dorośli się tak zachwycali, a na widok uroczych szkrabów występujących w serialach telewizyjnych miał ochotę wyłączyć odbiornik. Jeżeli sytuacja tego wymagała, mógł przez chwilę podziwiać zdjęcie syna czy córki przyjaciół i nawet uczynić jakąś stosowną uwagę, ale to wszystko. Świat dzieci niewiele go obchodził.

Dziś jednak było inaczej. Po długim męczącym dniu, na który składała się pobudka w Berkeley, kilkugodzinny lot na drugi koniec kontynentu, a potem jazda samochodem przez ruchliwe centrum Bostonu do cichego, spokojnego miasteczka leżącego pół g...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin