Louis Gallet - Kapitan Czart - Przygody Cyrana de Bergerac.pdf

(2508 KB) Pobierz
27960590 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Niniejsza książka została udostępniona do nieodpłatnej publikacji na stronie www.expressivo.info
27960590.001.png 27960590.002.png
LOUIS GALLET
KAPITAN CZART
PRZYGODY
CYRANA DE BERGERAC
Copyright by Literatura Net Pl, Gdańsk 2007
I
O późnym wieczorem jednego z dni październikowych tysiąc sześćset pięćdziesiątego
pierwszego roku z bramy zamku Fougerolles, w prowincji Perigord, wymknął się jeździec i
pocwałował drogą biegnącą wzdłuż rzeki Dordogne.
Ostry wiatr zacinał go jak biczem po twarzy, podróżny wszakże nic sobie z tego nie czynił.
Wytrzymywał odważnie natarcia burzy i krzepko a prosto usadowiony w siodle przedzierał
się naprzód, jak błędny rycerz unieruchomiony w swej zbroi.
Niejeden, widząc go o tej porze i w taką niepogodę na drodze prawie nie uczęszczanej,
pomyślałby, że to zbieg jakiś i hultaj, na cudzy worek dybiący.
W rzeczywistości jednak człowiek ten ani ukrywał się przed nikim, ani też na niczyją
krzywdę nie czyhał.
Po godzinie drogi jeździec skręcił z gościńca na dość wąską ścieżkę pomiędzy dwoma
wzgórzami. Po obu jej stronach rosły gęste krzaki jałowca i tarniny, nie brakło też drzew, do
połowy z liści ogołoconych. Jeździec zwolnił biegu i zacinając batem gałęzie zwieszające mu
się nad głową, głosem czystym, choć niemiłosiernie fałszywym, zaśpiewał następującą pio-
senkę, która wówczas była jeszcze wielką nowością.
Opłakana to jest dola
nie mieć zdrowia i pieniędzy,
lecz gdy biedak zdrów i wesół,
jest bogaczem, mimo nędzy...
Za Luwr mi poddasze stanie,
z płaszcza mam strój i posłanie.
Nie znam, gardząc bogactw marą,
co to przed złodziejem trwoga;
Pułap jest moją kotarą,
a materacem – podłoga!
Wydobywszy się z ciasnego przesmyku, śpiewak znalazł się tuż na brzegu rzeki, przy dro-
dze holowniczej, która zawieźć go miała prosto do przewozu, naprzeciw wioski Saint-Sernin.
Spoza szańca wzgórz wysunął się właśnie księżyc.
Przy niepewnym jego świetle podróżny dostrzegł o kilka kroków przed sobą stojącego nie-
ruchomo człowieka.
W rękach tego człowieka błysnęła lufa muszkietu.
W chwili gdy jeździec, zdający się lekceważyć to spotkanie, znalazł się o dwa kroki od
nieznajomego, tamten zagrodził mu drogę.
– Litości, wspaniały szlachcicu! – zawołał głosem żebrzącym.
– Hola! – odparł jeździec, przedrwiwając. – Zdaje mi się, kochanku, że coś za ciężko obła-
dowałeś się jak na żebraka!
I końcem bata uderzył go po muszkiecie.
– Drogi nie są teraz bezpieczne, jasny panie! – zauważył tamten tłumacząc się.
– Ba, toć chyba nie masz nic do stracenia!
– Przeciwnie!
Po tym niespodziewanym słowie, które jakby nieumyślnie z ust mu wybiegło, ozwała się
ponownie prośba, ale tym razem utrzymana w tonie szyderskiej pogróżki.
– Litości, wspaniały szlachcicu!
– Do króćset! Sądzić by można, że żądasz raczej kieski albo życia!
– Jeśli waćpan wolisz, niech i tak będzie!
I muszkiet, szybkim ruchem uniesiony, znalazł się przy piersiach podróżnego.
– Ha, ha, argumenty twoje są bardzo przekonywające! – zaśmiał się ten ostatni. – Ale po-
czekaj cokolwiek.
W tej chwili odtrącił broń, zeskoczył z siodła i chwycił opryszka za gardło.
Trzymał go tak czas pewien, a gdy spostrzegł, że w tym potężnym uścisku dusić się zaczy-
na, i że z bezwładnej ręki muszkiet mu już wypadł, puścił gardło, a ujął ręce i z całej siły jął
chłostać go batem po plecach.
Nigdy jeszcze najleniwszy i najkrnąbrniejszy chłopiec z bakalarni nie otrzymał tak ener-
gicznego upomnienia.
Zbój osunął się na kolana i błagać zaczął zmiłowania.
– Mógłbym ci łeb roztrzaskać, gdybym był w pasji, lub też zapędzić cię do Fougerolles,
aby cię tam obwieszono – mówił szlachcic. – Dziękuj diabłu, swemu orędownikowi, że cię
tym razem puszczę na wolność. Jednak radzę ci, błaźnie, przypatrz mi się dobrze, abyś brał
nogi za pas, ile razy spotkasz mnie i poznasz. Inaczej za nic nie ręczę!
Opryszek, nie wstając z kolan, podniósł na swego zwycięzcę czarne, przenikliwe oczy i
płomień nienawiści zabłysnął w jego źrenicach, gdy przy bladym świetle księżyca rozpoznał
szydzącą twarz podróżnego. Podróżny nie zaniedbał ze swej strony zapisać sobie w pamięci
ohydnych rysów hultaja, przez które przezierała w tej chwili tłumiona wściekłość w połącze-
niu z przemagającym ją bólem.
– Poznam cię, jasny panie – mruknął wreszcie dziwnym głosem. – Pozwól mi teraz odejść.
Podczas gdy fałszywy żebrak dźwigał się z ziemi, rozcierając obite boki, podróżny podniósł
upuszczony muszkiet, ujął go za koniec lufy i wykręciwszy nim kilka młyńców w powietrzu,
cisnął z rozmachem w rzekę.
Zrobiwszy to dosiadł konia i odjechał galopem, pozostawiając napastnika ogłupionego tą
osobliwą przygodą. Stanąwszy u przewozu, huknął na przewoźników i w dziesięć minut póź-
niej cwałował już wzdłuż lewego brzegu rzeki.
Uniósł się w strzemionach i wytężył wzrok ku Saint-Sernin.
W najwyższym z domów sioła płonęło światło, z komina zaś buchał dym rudawy, dym ku-
chenny, którego widok przywołał na usta jeźdźca uśmiech zadowolenia.
Był to dom Jakuba Szablistego. Człowiek jednak, co nosił to imię wojownicze, rasę żoł-
nierską ujawniające, zerwał z przodków swych rzemiosłem. Szablisty zajmował pokojowe
stanowisko proboszcza.
Atletyczne członki duchownego wykreślały się energicznie pod ciasną sutanną, twarz jego
mięsistą, czerstwą, otaczał wieniec czarnego, kędzierzawego zarostu, miał on minę pewną
siebie, głos donośny, siłę i zwinność lwa, mimo to wszystko było jednak widoczne, że jest
łagodny i prosty jak dziecię.
Podczas gdy podróżny przewoził się na promie, proboszcz wyszedłszy do kuchni napędzał
do pośpiechu swą gospodynię uwijającą się przy garnkach i rondlach.
– Joanno, już ósma! – powtarzał niecierpliwie. – Joanno, nie zdążysz ze szczupakiem! Sa-
winiusz za kwadrans już tu być powinien.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin