Baśń zimowa - Ryszard Przybylski.doc

(427 KB) Pobierz

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

 

2

RYSZARD PRZYBYLSKI

Baśń zimowa

Esej o starości

Adamowi Michnikowi,

na pamiątkę czasów, kiedy

między jednym aresztowaniem a drugim,

drugim a trzecim

wpadał do mnie na ulicę Pruszkowską,

aby poczytać głośno

Osipa Mandelsztama -

z czułością ofiarowuje

Autor

 

3

 

4

Wprowadzenie

Ponieważ nawet przygotowana mądrość objawia się niespodzianie, stary filozof staje niekiedy

przed gawiedzią jak niepojęty pomyleniec.

Na procesie wytoczonym mu przez społeczeństwo Aten Sokrates zachowywał się wyzywająco.

Oskarżano go o „nieuznawanie bogów, których uznaje państwo” i o „psucie młodzieży”, ale -

jak pisze Irena Krońska - był to w gruncie rzeczy „proces o wrogość wobec demokracji i podważanie

jej autorytetu, o mizodemię”. Polikrates bez ogródek nazywał później Sokratesa misodemos:

wróg ludu. Z różnych źródeł możemy wnosić, że Sokrates rzeczywiście pogardzał systemem

politycznym, umożliwiającym przejęcie władzy przez miernoty i różnego rodzaju szalbierzy,

których działalność przekształca życie społeczne w oburzający bałagan. Trudno się temu

dziwić, gdyż istotnie tłum nie jest klubem mędrców.

W czasie trwania procesu Sokrates świadomie prowokował najgorszy werdykt. Swoimi poglądami

i zachowaniem sprawił, że sędziom pozostał „tylko wybór między uniewinnieniem -

czytamy w rozprawie Ireny Krońskiej - i tym samym skompromitowaniem oskarżycieli a wyrokiem

śmierci”. Sędziowie skazali go na pozbawienie życia. Toteż wszyscy komentatorzy tego

wydarzenia, starożytni i nowożytni, są zgodni, że była to śmierć dobrowolna. Ksenofont pisał, iż

„Sokrates doszedł do przekonania, że śmierć jest dla niego bardziej pożądana niż życie”. Fryderyk

Nietzsche: „To, że Sokrates został skazany na śmierć, a nie wygnanie, przeprowadził on sam,

zupełnie świadomie i bez naturalnego lęku przed śmiercią”. Władysław Witwicki uważał wręcz,

że Sokrates zabijał się sam własnym mieczem ironii i konsekwencji.

Chciał więc umrzeć i wypadki po zapadnięciu wyroku potwierdzają ten sąd. Ze względu na

pewną uroczystość religijną nie można było w Atenach przez jakiś czas przeprowadzać egzekucji.

Sokrates przesiedział więc w celi śmierci trzydzieści dni, podczas których odwiedzali go codziennie

liczni przyjaciele. Przebywali z nim czasem cały dzień, prowadząc rozmowy. Z łatwością

mogli zorganizować ucieczkę do Tessalii, co najprawdopodobniej przyjęte by zostało przez

władze ateńskie z ulgą. W końcu, jakby nie wykręcano prawdy, skazano go na śmierć za poglądy.

Sprawa była hańbiąca. Ale Sokrates nie myślał o ucieczce. „Kiedy przyjaciele - czytamy u Ksenofonta

- chcieli go wykraść z więzienia, nie tylko się na to nie zgodził, ale nawet ich wyśmiał”.

„Wierzył głęboko - pisał Platon - że śmierć jest to «jakieś przeobrażenie», «przeprowadzka duszy

stąd na inne miejsce»”. „Z pogodą na śmierć czekał - zrelacjonował Ksenofont - i w takim

nastroju ją poniósł”.

Dlaczego z takim uporem dążył do śmierci? Czyżby z tęsknoty do rozpościerającej się za

grzbietem nieba Rzeczywistości Istotnie Istniejącej przyspieszał upragnioną przeprowadzkę duszy?

Prawdziwą przyczyną jego niezwykłej decyzji była chęć ucieczki z „więzienia ciała”, które,

zwłaszcza w starości, przyprawia człowieka na ogół o wiele cierpień, niekiedy bardzo strasznych.

Kiedy go skazano, liczył sobie siedemdziesiąt lat, ale do tej pory trzymał się znakomicie. Był to

krzepki starzec. Prowadził bardzo aktywne życie i nic nie wskazuje na to, aby miał jakieś szczególne

dolegliwości związane z podeszłym wiekiem. Jasność i bystrość jego umysłu była nadal

uderzająca. Ciało miał sprawne, tyle że chodził powoli, „zwyczajnie jak starzec”, jak tłumaczył

 

5

się przed trybunałem. Nawet Platon, który miał skłonność do przesadnie uduchowionych obrazów,

przekazał jego trzeźwą uwagę, iż starość to właściwie powolne umieranie. „Jestem przecież

u tego kresu, przy którym ludzie najwięcej wieszczyć zwykli, kiedy mają umrzeć”. Ksenofont

stwierdził więc, że ta dobrowolna śmierć była formą ucieczki przed torturami niedołężnej starości.

„Obecnie jednak, jeżeli jeszcze będę żył dłużej, będę musiał doznawać na sobie skutków starości,

to znaczy będę coraz słabiej widział, gorzej słyszał, trudniej się uczył, łatwiej zapominał to,

czego się nauczyłem. Jeżeli więc stwierdzam, że z każdym dniem coraz bardziej staję się niedołężny,

jeżeli sam sobie wnet zacznę przyganiać, jak mógłbym powiedzieć, że chciałbym żyć dłużej?

Bardzo możliwe - mówił - że to sam bóg okazuje mi taką łaskawość, abym nie tylko w odpowiednim

czasie, ale i w najłatwiejszy sposób zakończył życie. [...] Zamiast już teraz rozstawać

się z życiem, sam sobie przygotowałbym śmierć w mękach choroby lub starości, która jest sumą

wszelkiego cierpienia i stanem pozbawionym radości”. Dla Sokratesa starość była zwieńczeniem

koszmarnych stron doli człowieczej i okrutną zapłatą za cielesne zaistnienie. Zgroza starości wyznaczała

więc granicę, której nie chciał przekroczyć.

Jak ogromna większość śmiertelników granicę tę przekroczył Immanuel Kant. Co prawda, odrzucając

samobójstwo, po prostu nie miał wyboru. Mało jest bowiem ludzi, którzy nie czekają, aż

z istnienia wygna ich czas. Sadowiąc się w łodzi Charona, swoją nową sytuację próbował Kant

brać najpierw z humorem. Kiedy pojawiła się rozpacz, podjął walkę, chociaż wiedział, że ją

przegra. Kiedy ją już przegrał, przyjął w pokorze cierpienia, jakimi świadomość płaci za swoje

zaistnienie. Spróbujmy tedy prześledzić ten dramat, posługując się esejem Thomasa de Ouinceya

Ostatnie dni Immanuela Kanta. Jedno czy trzy odstępstwa od rzeczywistego stanu rzeczy nie dotyczą

sprawy stosunku wielkiego filozofa do procesu uwiądu organizmu, przeto tekst ten możemy

uznać za przenikliwy obraz umysłu po jego wkroczeniu w okres ciągłego oczekiwania na

wygnanie z czasu.

W zasadzie stary Kant miał wyborne zdrowie. W sześćdziesiątym szóstym roku życia był pełen

wigoru. Na słynnych obiadach wydawanych dla przyjaciół, na swych „platońskich przyjęciach”,

prowadził błyskotliwą konwersację, czuł się znakomicie usposobiony i promieniał intelektualną

żywotnością. Kilka lat później zaczął podupadać. Najpierw osłabła mu pamięć. Kant

zauważył to dość szybko i starał się opanować tę dolegliwość za pomocą całego systemu zapisów,

aby przynajmniej wykluczyć kilkakrotne powtarzanie tych samych historii w ciągu jednego

dnia. W siedemdziesiątym piątym roku życia w pełni uświadomił sobie, że nadszedł „mentalny

schyłek”. Toteż przygotował się na każde zrządzenie Opatrzności. Pogodził się z tym, że jest już

„stary, słaby i dziecinny”. Wszystkie czynności umysłowe zostały bowiem spowolnione. Po

trzech dalszych latach zauważył, że czyta bardzo wolno. Często zapadał w drzemkę. „Głowa

wielokrotnie podczas czytania opadała mu między świece, a wełniana szlafmyca, którą nosił,

ciągle się zapalała i płonęła na jego głowie”. Z dolegliwości fizycznych trapiły go głównie dwie,

które, co prawda, niekoniecznie musiały być związane ze starością: ból żołądka, mający wyraźnie

za podłoże nerwicę, i ból głowy, następstwo wypadku w młodości. Starości natomiast zawdzięczał

z całą pewnością depresję, słaby wzrok, ogólne zniechęcenie i w końcu koszmary senne,

które zjawiły się pod koniec zimy, w roku 1803. Wybudzały go gwałtownie, kiedy udręczony

bezsennością zasypiał nad ranem. Nawet jeśli zapadał w drzemkę w ciągu dnia, budził się nagle

w przerażeniu. Jeden fantazmat powtarzał się stale. Do jego łóżka podchodził morderca. Racjonalny

umysł - dodam - najwyraźniej nie przekazał podświadomości konwencjonalnego obrazu

śmierci stworzonego przez chrześcijańską Europę. We śnie musiał mieć śmierć za bezlitosnego

bandytę.

 

6

Do 8 października 1803 roku, kiedy „wspierający się wtedy na ramieniu siostry, padł nagle

bez zmysłów na ziemię”, mógł Kant obserwować zachowanie własnego umysłu, mordowanego

przez starzejące się ciało. Chociaż wieczorem tego dnia przyszedł do siebie i zaczął mówić zrozumiale;

chociaż próbował jeszcze powrócić do swych towarzyskich przyzwyczajeń, jego myślenie

zaczęło niebawem tracić kontakt z językiem. W grudniu tego roku nie był już w stanie się

podpisać. Nie mógł „spamiętać liter, które składały się na jego nazwisko, a kiedy mu je powtarzano,

nie mógł w wyobraźni przedstawić sobie ich kształtu”. Nie ogarniał świata stanowiącego

jego aktualną codzienność, chociaż przy pierwszej okazji niegdysiejszą wiedzę przechowywaną

w mózgu, prezentował otoczeniu bardzo sprawnie. „Odpowiadał prawidłowo i dokładnie na każde

pytanie dotyczące filozofii czy nauki, a zwłaszcza geografii fizycznej, chemii lub historii naturalnej”.

Niebawem przestał rozpoznawać ludzi. Trwał wyobcowany ze świata. „Po cichu lub z

dziecięcym paplaniem, zaplątany w sobie lub apatycznie oderwany i zobojętniały, czy też zajęty

stworzonymi przez siebie zjawami i ułudami, budząc się dla głupstw, zapadał z powrotem na całe

godziny w coś, co mogło pewnie być chaotycznymi fragmentami potężnych piekielnych rojeń”.

W końcu nie potrafił podać właściwej nazwy przedmiotów. Żył jeszcze tydzień, ale - dodam -

zanim skonał przestał być człowiekiem, odebrana mu bowiem została adamiczna zdolność nazywania.

W krainie, do której nie chciał wkroczyć Sokrates, to się zdarza. I trudno pojąć, czy ta

utrata myślenia werbalnego była wyzwoleniem, jak sam zgon, który kończy udręki umysłu czekającego

na to, co przerażające i nieuniknione. Chociaż Kant, kiedy jeszcze prowadził w swym

salonie błyskotliwe rozmowy, wypowiadał się o własnej śmierci bardzo spokojnie i trzeźwo, jak

o każdym innym zjawisku w naturze, to koszmary senne zdradziły, iż - zgodnie z tym, co o

człowieku powiedział Thomas Stearns Eliot - był tylko strachem w garstce popiołu.

Cierpienie starego człowieka przybiera więc często postać, wobec której myśl postronnego

obserwatora jest bezsilna.

Kiedy pojawia się kryzys, pan doktor Michał Kapuza zawozi mnie do szpitala rejonowego,

gdzie - jak większość rodaków - muszę odleżeć przepisowy tydzień w łóżku ustawionym na

korytarzu. Proszę tylko nie pomyśleć, że coś wypominam ojczyźnie. W słynnym stanowym

szpitalu Beth Abraham w nowojorskiej dzielnicy Bronx, prowadzonym przez światową sławę

medycyny Olivera Sachsa, w bardzo bogatym kraju, chorzy - jak pisze Anna Bikont, która odwiedziła

tę lecznicę - także leżą na korytarzach.

Taki korytarz jest właśnie granicą, której nie chciał przekroczyć Sokrates. Noc mija tu na dookolnyn

tupaniu, płaczu i krzykach bólu, wśród zwożonych tu dziewczyn, przeważnie z przedmieść

Warszawy, które „z miłości” podcięły sobie żyły i teraz cierpliwie znoszą wyzwiska pielęgniarek;

wśród licznych staruszek, niemych papierowych istot z otwartymi oczyma, pustymi jak

wszechświat, i w końcu wśród starców, którzy nie panują już nad własnym organizmem, upokorzeni

nie skrywanym obrzydzeniem i powstrzymywaną wściekłością personelu, skądinąd wspaniałego.

Nazajutrz dziewczyny wyrzuca się ze szpitala. Starzy ludzie z reguły nie przedostają się

na pokoje. W lecznicy doktora Sachsa jest chyba podobnie. „Spacer po szpitalu Beth Abraham -

czytamy u Anny Bikont - przez sale i korytarze zapełnione starymi, pokurczonymi ludźmi z niedowładami

kończyn, z nieobecnymi oczami, uzmysłowił mi dopiero, jak trudno było w nich dostrzec

coś więcej poza chorobą, cierpieniem i starością”.

Aby dostrzec człowieczeństwo w tych udręczonych umysłach, trzeba mieć serce i wiedzę

doktora Sachsa. Serca to może by mi starczyło, ale wiedzy nie mam. O takiej fazie dolegliwości

wieku podeszłego mogę więc powiedzieć tylko to, co Platon orzekł o swoim Absolucie. „A więc

nie będzie o nim ani imienia, ani opisu, ani wiedzy, ani postrzegania, ani mniemania”. Nie wiem

o czym myślą, jeżeli myślą, ci starzy ludzie ze szpitalnego korytarza. O tej fazie starości należy

 

7

milczeć. Jak w Oświęcimiu. „Kiedy patrzę na pająka-korsarza - pisze Czesław Miłosz w Roku

myśliwego - który porusza się po gładkiej posadzce na długich nogach, albo przypominam sobie

senny a złowrogi ruch skręcającej się żmii, myślę o mojej śmierci. Opuścić tę ziemię, przeciąć

moje z nią związki, jak to zrobić, ile mnie jeszcze czeka chorób i powolnego odpływu sił? Lepiej

o straszności nie pisać i zadowolić się tym, że odbijałem się niejako od niej, wbrew niej dotykając

dotykalne formy, niby dojrzały Cezanne”.

Zależność między oczekującym na śmierć ciałem a umysłem Hannah Arendt, najwyraźniej

pod wpływem Hegla, potraktowała jako fundamentalne źródło życia umysłu. W ten sposób twórcą

refleksyjnej świadomości stawał się czas. Człowieczeństwa nie da się oddzielić od historyczności.

„To, że istnieje coś takiego jak życie umysłu, zawdzięczamy umysłowemu organowi do

obcowania z przeszłością i charakterystycznemu dlań «niepokojowi». To wszakże, że jest to życie

umysłu, zawdzięczamy śmierci, w której umysł przewiduje swój koniec. Śmierć wstrzymuje

działanie woli i zamienia przyszłość w antycypowaną przeszłość - projekty woli zamieniają się

w przedmioty rozmyślania, a oczekiwania duszy zamieniają się w antycypowane przypomnienia”.

Starcze oczekiwanie na śmierć przypomina więc jakiś nie napisany utwór literatury średniowiecznej,

jakąś Rozmowę umysłu z ciałem. Stary umysł słyszy ciągle ten sam tryumfalny

krzyk ciała: „Ze mnie się począłeś i wraz ze mną się skończysz”.

W starości bowiem myśl słucha nieustannie odwiecznej pieśni materii: „Jam ciebie zrodziła i

ja ciebie unicestwię”.

Tak wygląda muzyczne tło rozmyślań o starości, które z natury rzeczy przekształcają się w

męczącą fantasmagorię. Teraz, kiedy już jestem stary, niekiedy o zmroku widzę otwarte drzwiczki

od pieca, blask idący po brunatnoczerwonej podłodze, dwa fotele zbliżone do ciepła, prószący

za oknem śnieg i słyszę matkę czytającą mi jakąś baśń. Koszmarny mord, ośmieszone cierpienie i

spełnianie się losu. Ein Wintermdrchen.

Co z tym absurdem teraz począć mam –

Serce, stroskane serce - z tą karykaturą,

Z moją starością? Tak jest przyczepiona

Do mnie, jak ciężar do psiego ogona.

A nigdy bardziej namiętną i górną

Nie żytem wyobraźnią, nigdy wzrok i słuch

Na niemożliwość bardziej nie czekały.

W.B. Yeates. Wieża

(Tłum. Cz. Miłosz)

 

8

W gospodzie śmierci

Droga była okropna. Często grzęźliśmy w błocie, wpadając w głębokie kałuże. Trzeba było

pomagać koniom, wystawiając się na zimny wiatr, który zacinał przenikliwym deszczem. Dokoła

szumiał tajemniczy las i słychać było wycie dręczonych zwierząt wydobywające się z dookolnej

ciemności. Bóg zachowywał się bezróżnie. Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że w pobliżu znajduje

się jakaś gospoda.

Na widok latarni wiszącej nad jej progiem nie ogarnęła nas radość i nie ustąpił niepokój. Kiedy

weszliśmy pod powałę, wszystko wydało się obrzydliwe i ponure. W izbie panował podejrzany

mrok. Przy obskurnych stołach zalanych cuchnącym winem siedziało kilku pijaków o błazeńskich

twarzach. Piękna Karczmarka z ceremonialnością godną cesarzowej wszechrzeczy, bez

słowa wzięła świecę, zaprowadziła nas na górę i zaczęła rozprowadzać po pokojach. I wówczas,

w nagłym przestrachu, ktoś przypomniał głośno słowa Cervantesa: „Droga jest zawsze lepsza niż

gospoda”. Nawet najgorsza droga.

Kiedy Michał Anioł Buonarroti przekroczył siedemdziesiąty rok życia, i po niezwykłej podróży,

z kapiącą świecą w ręku, szedł za Piękną Karczmarka do swego pokoju, nie miał już żadnych

wątpliwości, że oto nastąpił kres wszelkich wędrówek i odtąd treścią jego życia będzie już tylko

czekanie na nieunikniony kres. Była to myśl nieco kłopotliwa, ale i banalna. Kiedy Stary Rzeźbiarz

zaczął rozpatrywać różne jej aspekty, odsłoniła wszakże niepokojące treści jego starczej

codzienności, których nie sposób już było bagatelizować. Swoje zgryźliwe przemyślenia zawarł

tedy Michał Anioł w wierszu, zwanym w tamtych czasach capitolo. Była to forma typowo florencka.

Tercyny składały się na familiarną gawędę, przesyconą humorem, nie bez akcentów satyrycznych.

Czasem przekształcały się w żartobliwy list poetycki do przyjaciela. Karykaturalna

przesada - zwrócił uwagę Mieczysław Brahmer - była od tego gatunku literackiego nieodłączna.

Wszystkie te szpady renesansowego bravo Michał Anioł skierował przeciw swojej własnej

starości. Jego capitolo miał szczęście. Doszedł do nas w jedynej kopii, sporządzonej przez Donato

Gianottiego. Uczeni badacze twierdzą, że ów poemat zaczynający się od słów I’ sto rinchiuso

come la midolla powstał między rokiem 1546, w każdym razie już po śmierci Vittorii Colonny,

a rokiem 1550, kiedy artysta pełnił funkcję zarządzającego budową bazyliki św. Piotra. Przekroczył

więc na pewno siedemdziesiąty rok życia. I stworzył pieśń o starości godną stanąć obok

gorzkiego hymnu z Księgi Eklezjastesa (l 1,9-12,8).

W grobie mieszkania

Przez termin Giorgio Yasariego aria Andre Chastel każe nam rozumieć nie tyle klimat, ile

środowisko. Toteż wyrażenie l’aria di Roma oznacza po prostu środowisko artystyczne Rzymu.

 

9

Vasari zapewnia, że Michał Anioł czuł się w nim bardzo dobrze, czemu trudno się dziwić, ponieważ

przez długie lata, pomimo zamiłowania do samotności, stanowił jego Centrum. Jak każdy

tytan, gwałtownie przyciągał i brutalnie odpychał wielu artystów. Kiedy Gianbattista zwany il

Rosso przybył do Wiecznego Miasta i zaczął oglądać zgromadzone w nim arcydzieła, „malowidła

i posągi Michała Anioła [...] jak gdyby wytrąciły go z równowagi”. Toteż szybko wyniósł się

z Rzymu. Podobna przygoda po przybyciu nad Tybr spotkała również Fra Bartolomeo i Andrea

del Sarto.

Po pewnym czasie Michał Anioł zawładnął Rzymem. Przedłożył go nad ukochaną Florencję i

zamieszkał w nim właściwie na stałe. Jeśli dobrze pamiętam, źródła wspominają o jego dwóch

rzymskich mieszkaniach. Niewiele wiemy o tym, które zamieszkiwał w czasach, kiedy zwoził z

Carrary bloki marmuru na grobowiec Juliusza II. Kazał te drogocenne ciosy - pisał Ascanio

Condivi - „przewieźć na plac św. Piotra, z tyłu [kościoła] św. Katarzyny, w którym to miejscu za

korytarzem miał swoje pomieszkanie”. Papież „bardzo często odwiedzał go w jego domu” i ażeby

móc wygodniej się z nim komunikować, „rozkazał przerzucić od korytarza do pokoju Michała

Anioła most wiszący, po którym cichaczem doń się dostawał”.

Sporo natomiast wiemy o mieszkaniu ostatnim, ponieważ - jak zobaczymy - stary mistrz opisał

je w kilku zastanawiających tercynach. Mieściło się w nieco zmurszałym domu, uwiecznionym

na sztychu Etienne du Peraca z 1575 roku, gdzieś niedaleko Forum Trajana. Nazwa ulicy,

przy której stał ten dom, brzmiała doprawdy złowieszczo: Macel dei Corvi, Jatka Kruków. Któż

by się nie bał zemsty ptaków nieszczęścia i magii? Na górze, jeśli się można tak wyrazić, Michał

Anioł miał pokój, zgodnie z narzuconą sobie zasadą, wyposażony bardzo skromnie. Wypełniało

go głównie łoże ze słomianym siennikiem i duży kredens na bieliznę i ubrania, dzisiaj nazywany

renesansowym. Na dole zaś była kuchnia i stajnia dla konia, ponieważ Stary Poeta przywykł do

niemal codziennych przejażdżek. Ostatnią odbył kilka dni przed śmiercią, kiedy liczył sobie

osiemdziesiąt dziewięć lat. Obok tych pomieszczeń mieściła się bardzo obszerna pracownia, zastawiona

oczywiście rzeźbami. Nie dokończonymi.

W tym mieszkaniu Michał Anioł spędził starość i w nim umarł. Taki był jego „środek świata”

u schyłku życia. Taki był jego „dom”, dom w uroczystym znaczeniu tego słowa, którego nie należy

utożsamiać z budowlą, jest to bowiem przestrzeń, w pewnym sensie święta. Własny kąt we

wszechświecie ma, a w każdym razie powinien mieć, sakralny charakter. Nawet wówczas, kiedy

jest to jaskinia zbrodni, czai się w nim numinosum. Sąd nad własnym „domem” jest więc w

gruncie rzeczy sądem nad Osią Świata. Dlatego to niezrównane capitolo Starego Poety jest, żeby

nie obwijać niczego w bawełnę, sądem nad owym osławionym schronieniem przed zgrozą bytu,

nad norą wygrzebaną w tajemnicy wszechrzeczy, nad własną szczeliną w „rozpadlinie ziemi”.

I’sto rinchiuso come la midolla

da la sua scorza, qua pover e solo

come spirto legato in un’ampolla.

Jako rdzeń drzewa w korze swej zamknięty,

Żyję samotny tutaj i ubogi,

Jak duch czarami w naczyniu zaklęty

( Tłum. L. Staff)

 

10

Ubogi to on nie był, ale prawdą jest, że nosił się i mieszkał skromnie. Michał Anioł należał do

ludzi, którzy nie lubią żyć w wystawnym bogactwie, nawet wówczas, kiedy ich na to stać. Zdaje

się, że prostota i surowość leżały w jego charakterze. „W młodości - pisał Giorgio Vasari - zadowalał

się kawałkiem chleba i łykiem wina w czasie pracy, a kiedy malował Sąd Ostateczny

czekał zawsze na posiłek do wieczora, kiedy już skończył pracę. Chociaż był bogaty, żył skromnie,

nie przyjmując darów od nikogo, bo od tego, który mu coś darował, czuł się wiecznie zależny.

Spał niewiele, wskutek wstrzemięźliwego trybu życia często budził się w nocy, ażeby wstać

do roboty”. Nie można wykluczyć, że naturalna i nieprzesadna asceza miała za podstawę wyjątkowo

szlachetną chrześcijańską religijność. W każdym razie Stary Poeta nie zapomniał, że Jezus

narodził się w ubóstwie. Nie bez ironii zauważył, że Trzej Królowie zawitaliby raczej do jego

„stajenki”, omijając z daleka wystawne kardynalskie pałace.

Chi mi vedess’ a la festa de’ Magi

sarebbe buono; e piu, se la mia casa

vedessi qua fra si ricchi palagi.

Śmiałbyś się widząc mnie w święto Trzech Króli

I tych pałaców rząd, który się puszy

Wobec ubóstwa dachu, co mnie tuli.

Wydaje się więc, że w wierszu tym povero znaczy przede wszystkim meschino. Nieszczęsny,

bo stary i zmęczony.

Wzmianka o samotności nie jest skargą. Michał Anioł miał bowiem dobrych przyjaciół, chociaż

prawdą jest, że nie znosił zebrań towarzyskich. „Miłość cnoty i ciągłe ćwiczenie się w

przednich sztukach - pisał Ascanio Condivi - czyniły go samotnikiem; w ten sposób rozkoszował

się i lubował niemi, podczas gdy towarzystwa nie tylko go nie zadowalały, lecz sprawiały mu

przykrość, jako coś, co go odwodziło od jego rozmyślań, nigdy bowiem (jak o tym zwykł był

mawiać ów wielki Scypion) nie był mniej samotny, jak wówczas, kiedy był sam”. Jeśli przyjmiemy

terminologię Hannah Arendt, był więc samotny, ale nie osamotniony. Jak każdy człowiek

zajęty intensywnym myśleniem, był tedy w swoim mieszkaniu, niby Sokrates z arcydzieł Platona,

dwoma-w-jednym, prowadził bezdźwięczny dialog, który ów wszechobecny w epoce renesansu

Platon nazywał rozmową pomiędzy „ja” a „mną”. „Myślenie - czytamy u pani Arendt - biorąc

rzecz egzystencjalnie, jest samotnością, lecz nie osamotnieniem, samotność jest ludzką sytuacją,

w której człowiek sam sobie dotrzymuje towarzystwa. Osamotnienie przychodzi, gdy tracimy

zdolność rozdzielenia na dwu-w-jednym, gdy nie potrafimy dotrzymać sobie towarzystwa”. Michał

Anioł dotrzymywał sobie towarzystwa we własnym mieszkaniu, ale ów prowadzony tu, qua,

„bezdźwięczny dialog” nie uchronił go przed rozpaczą. Rozmowa ze sobą bywa czasem bardziej

bolesna, aniżeli pełne opuszczenie, a może po prostu prowadzi ku osamotnieniu.

Pogląd na życie we własnym mieszkaniu Michał Anioł przekazał nam w dwóch porównaniach,

które wszystko zawdzięczają przeciwieństwu między tym, co wewnętrzne i tym, co zewnętrzne.

Według tradycji platońskiej wewnętrzne jest ukryte, czasem zupełnie nieuchwytne i z

reguły stanowi wyższą miarę wszystkiego. Prawda i najwyższa wartość leżą w głębi tego, co na

powierzchni. Podobnie jest w naszym wierszu. Wewnątrz tkwi sam Stary Rzeźbiarz. Mieszkanie

jest w stosunku do niego tym, co zewnętrzne. W pierwszym porównaniu zostało utożsamione z

korą, pod którą kryje się jak rdzeń drzewa osoba Starego Poety. Przyrównywanie tego, co zewnętrzne

do kory jest zaśniedziałe jak świat. Omawiając poglądy Anaksymandra, sferę ognistą,

 

11

która - jak mniemał - otacza ziemię, porównał Plutarch właśnie do kory. Zresztą niewykluczone,

że porównania tego użył sam Anaksymander, ponieważ - jak świadczy Teofrast - lubił on mówić

w „języku poetycznym”. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin