Czarodziejski imbryczek - Baśnie i legendy japońskie - Maria Juszkiewiczowa.doc

(173 KB) Pobierz

CZARODZIEJSKI IMBRYCZEK

BAŚNIE I LEGENDY JAPOŃSKIE

 

WYDAWNICTWA „ALFA" • WARSZAWA 1986

MARIA JUSZKIEWICZOWA

CZARODZIEJSKI IMBRYCZEK

BAŚNIE I LEGENDY JAPOŃSKIE

Ilustracje i opracowanie graficzne Jacek Urbański

Redaktor Elżbieta Lubańska

Redaktor techniczny Elżbieta Suchocka

Opracowano na podstawie publikacji Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik"

COPYRIGHT BY WYDAWNICTWA „ALFA" WARSZAWA 1986

ISBN 83-7001-106-3

WYDAWNICTWA  „ALFA"  WARSZAWA  1986

Wydanie IV.  Nakład 200. 000 + 200 egz.

Format 95 _* 200 mm.

Ark. wyd. 4,0. Ark. druk. 4,0.

Zakład Poligraficzny Wydawnictw „Alfa"

Zam. 3099/85          P-44

Cena zł 140,—

Muszę Warn powiedzieć, mali czytelnicy, że wychowałam się od dziecka na Dalekim Wschodzie, a w samej Japonii mieszkałam około pięciu lat. Miałam więc możność przyjrzeć się dokładnie życiu ludu japońskiego, poznać jego ciekawe tradycje, zwyczaje i wierzenia. Wiele z nich znalazło odbicie w fantastycznych, uderzających swą odrębnością baśniach i legendach.

Przebywając na wybrzeżu Oceanu Wielkiego, nasłuchałam się takich opowieści od różnych ludzi. Od starych rybaków, wieśniaczek, przekupniów... Ale najcieka-wiej potrafią opowiadać sędziwi bajarze, którzy wędrują z miejsca na miejsce, przygrywając sobie na instrumencie podobnym do lutni.

Dawnych wojowników i rycerzy, szlachetnych i mężnych lub złych i okrutnych, piękne boginki, zwierzęta przybierające czarodziejskie postacie — trzpio-towatą małpkę, mądrego borsuka czy skrzętnego krabika — wielu bohaterów opowieści japońskich znajdziecie w tej książce.

AUTORKA

CZARODZIEJSKI IMBRYCZEK

W ciemnym sosnowym lesie stała niegdyś drewniana świątynia. Obok niej w małym domku mieszkał bonza*, który odprawiał nabożeństwa i strzegł świętego przybytku. Pośród sprzętów należących do świątyni znajdował się stary imbryk do zaparzania herbaty. Na pozór naczynie to nie odznaczało się niczym szczególnym: ot, imbryk, jakich wiele. Chodziły jednak słuchy, że posiada on właściwości czarodziejskie, i pewnie dlatego nie używano go do przyrządzania herbaty.

Pewnego dnia, kiedy bonza układał się do zwykłej poobiedniej drzemki, zapragnął napić się herbaty. Nie mając pod ręką innego naczynia, sięgnął po stary imbryk, nalał do niego wody i postawił na piecyku wypełnionym żarzącymi się węglami. Po chwili podszedł, aby zaparzyć herbatę, ale cofnął się przerażony. Stała się bowiem rzecz niezwykła. Tam gdzie był dziobek imbryka, bonza zobaczył kształtny łebek borsuka o rozwartym pyszczku, na miejscu uszka imbryka sterczał puszysty ogonek. Bonza osłupiał. A imbryczkowi-borsukowi widocznie zrobiło się na piecyku gorąco, bo żywo zeskoczył na matę i zaczął węszyć po kątach. Kiedy mu się to sprzykrzyło,

* Bonza — kapłan lub mnich w Japonii. — 7 —

podszedł do bonzy. Nie miał zapewne złych zamiarów, bo wesoło kręcił ogonkiem, a małe oczka iskrzyły mu się przyjaźnie. Ale bonza przestraszył się nie na żarty i zawołał rozpaczliwie:

—  Ratunku!...

Na krzyk bonzy zbi-egli się jego uczniowie, którzy korzystając z przerwy w nauce odpoczywali w ogrodzie. Nie wiedzieli, co się stało, więc każdy porwał co miał pod ręką. I oto naprzeciw borsuka stanęła zbrojna gromadka: jeden trzymał miotłę, drugi szczypce, inny łopatę, a nad nimi, niby chorągiew, powiewały białe spodenki na bambusowej tyczce, takiej, na jakich zazwyczaj w Japonii suszy się bieliznę. Pośród zdumionych niezwykłym widokiem uczniów znalazł się śmiałek, który zawołał głośno:

—  Skoro nicpoń-borsuk dostał się do świątyni, trzeba go stąd wypędzić!

Zapomniał on, że borsuk wcale nie jest złym stworzeniem, chociaż czasem lubi płatać ludziom figle.

Tak to imbryk, który tymczasem przyjął swą zwykłą postać, został wyrzucony na śmietnik.

Kiedy bonza ochłonął z pierwszego wrażenia, zaczął żałować, że pozwolił uczniom wyrzucić imbryk. Lepiej by było sprzedać go mieszkającemu w pobliżu staremu blacharzowi. Przydałoby się trochę grosza w skarbonce. A że omyłka była do naprawienia, wziąwszy imbryk, wyszedł o zmierzchu z domu.

Blacharz, do którego skierował się chctwy bonza, był niezamożny, ale uczciwy. Zarabiał niewiele, a rodzinę miał liczną, toteż każdy wydatek był dla niego

— 8 —

przykrym ciężarem. Nie zachwycił się więc propozycją bonzy, ale nie okazał mu tego. Długo szperał w swojej połatanej sakiewce, aż wreszcie wydobył kilka miedziaków. W ten sposób imbryk stał się własnością ubogiego blacharza.

Zapadła ciemna, głęboka noc. W domu blacharza wszyscy już twardo spali, kiedy staruszka obudził jakiś szmer. Przekonany, że to hałasują myszy albo szczury, zawołał sennie:

—  Szszu... szszu... wstrętne szkodniki! I byłby może spał dalej, lecz nagle coś

go musnęło po twarzy.

—  To  mi  dopiero!  —  krzyknął  rozgniewany nie na żarty i zerwał się z posłania.

Zapalił lampkę i wzdrygnął się nie wierząc własnym oczom. Kupiony wieczorem imbryk stał przed nim w postaci borsuka. Blacharz nie był tchórzem, ale nie lubił mieć do czynienia z duchami. Chwycił więc pręt, który mu się nawinął pod rękę, i chciał wystraszyć zwierzątko. Ale borsuka już nie było — przed blacharzem znowu stał zwykły, stary imbryk.

—  Co za przywidzenie — przemówił staruszek przyglądając mu się z niedowierzaniem.

Nie dostrzegłszy nic podejrzanego, zgasił lampkę i zasnął. Reszta nocy upłynęła spokojnie.

Nazajutrz blacharz opowiedział żonie o nocnym zdarzeniu i po wspólnej naradzie postanowił zwrócić imbryk bonzie. Tego dnia jednak staruszek nie mógł się oderwać od roboty, gdyż jakimś dziwnym trafem u wszystkich sąsiadów popękały imbryki.

— 10 —

\i

Nastała noc. I znów o północy powtórzył się dziwny hałas.

—  Jeśli   cię   nie   oddam   bonzie,   to przynajmniej wyrzucę z domu! — zawołał gniewnie blacharz i wyskoczył z łóżka.

—  Ach, nie wyrzucaj mnie! — odezwał się nagle imbryczek. — Jak widzisz, nie jestem zwykłym naczyniem i jeżeli posłuchasz mej rady, wiele na tym skorzystasz. Wiem, że jesteś biedny i musisz utrzymywać liczną rodzinę, więc chciałbym ci dopomóc. Zostaw swoją robotę i chodź lepiej ze mną w szeroki świat. Nie musisz się o nic martwić, weź tylko z sobą jakikolwiek instrument muzyczny.

Słowa te trafiły do przekonania staruszkowi. Zabrał bambusowy flet, parę drobiazgów w skromnym zawiniątku i wraz z imbrykiem ruszył w drogę.

Wkrótce blacharz i jego czarodziejski imbryczek zasłynęli na całą Japonię. Gromady ludzi zbiegały się zewsząd, gdy imbryk puszczał się w tany i wyczyniał przedziwne sztuki, a blacharz przygrywał mu na flecie. Bogaci chętnie zapraszali ich do siebie, a razu pewnego sam cesarz wezwał blacharza, aby wraz z czarodziejskim imbrykiem wystąpił w jego pałacu.

Staruszek nigdy nie marzył o tak wielkim zaszczycie. Przepyszne szaty rodziny cesarskiej i dam dworu — barwne, bogato haftowane srebrem i złotem — onieśmielały go.

Cesarz z podziwem przyglądał się tańcom czarodziejskiego imbryczka i hojnie nagrodził blacharza. Poczciwy staruszek pośpieszył zaraz do domu, gdzie z utęsknieniem czekała na niego żona i dzieci.

12

Odtąd rodzina blacharza nie zaznała już biedy. Żyli w dostatku, wspierając ludzi ubogich, jakimi sami niegdyś byli. A sprawca ich szczęścia — czarodziejski imbryczek stał się jakby członkiem rodziny. Umieszczono go na honorowym miejscu, we wnęce obok posążka Buddy.

','— Czarodziejski  imbryczek

ZAJĄC

I  KROKODYLE

Na wysepce przy brzegu wielkiej, szerokiej rzeki mieszkał kiedyś pewien zając. Lubił on bardzo dalekie wędrówki, nic więc dziwnego, że któregoś dnia postanowił udać się na przeciwległy brzeg rzeki.

Ale jakże to zrobić? Mostu żadnego nie widać, nigdzie nawet marnego czółenka. Przepłynąć rzekę? Brr... woda taka mokra i żal futerka! A futerko miał tak piękne i puszyste, że każdy mu go zazdrościł.

Siedzi zając i duma, aż tu naraz woda zaczyna się pienić. Wielkie bałwany podnoszą się w górę. Po chwili wyłazi na brzeg wysepki jakiś olbrzymi potwór. Łeb płaski, paszcza wydłużona i strasznie kłapie zębami, a ogon taki długi, długi... Strach ogarnął zająca. Już chciał uciekać, gdy zauważył, że potwór nawet nie patrzy w jego stronę. Ziewnął tylko potężnie i wyciągnął się na piasku w palących promieniach słońca.

„Ach już wiem! Bierze kąpiel słoneczną" — domyślił się zając, bacznie śledząc każdy ruch straszydła.

I wtedy, całkiem niespodziewanie, przyszło mu coś do głowy.

„Nie będę sobą, jeśli nie skorzystam z odwiedzin tego gościa" — pomyślał i z uciechy fiknął dwa koziołki. Następnie w wesołych podskokach podążył

— 14 —

w stronę krokodyla, gdyż to on był właśnie.

Mimo wszystko zając nie bardzo mu ufał, więc zatrzymał się w pewnej odległości i pozdrowił go uprzejmie. Krokodyl odpowiedział osobliwym powitaniem: zmrużył lewe oko i zaczął kręcić ogonem takiego młynka, że dokoła powstała straszna kurzawa.

—  Oj... oj... Jaki piękny ogon! — zachwycał się zając, nieznacznie przecierając łapką oczy.

Słowa jego mile połechtały krokodyla, tak że raczył wdać się z nim w rozmowę.

Po pewnym czasie zając zdobył się na odwagę:

—  Ty jesteś mieszkańcem rzeki, a ja wysepki. Jestem ogromnie ciekawy, który z nas ma więcej przyjaciół: ty czy ja? — I spojrzał na krokodyla spod oka.

—  Ależ nie ma dwóch zdań — zary-czał na to krokodyl. — Oczywiście, że ja mam więcej przyjaciół niż ty.

—  A to dlaczego? — spytał niewinnie zając.

—  Właśnie choćby dlatego, że ty jesteś mieszkańcem małej wysepki, a do mnie należy wielkie królestwo wodne! — mruknął dumnie krokodyl.

—  A czy twoich przyjaciół jest tak wielu,   że   potrafilibyście   wszyscy   razem stworzyć długi most od jednego brzegu rzeki aż do drugiego? — wskazał łapką zając.

—  Ho!... ho!... ho!... — krokodyl aż zatrząsł się ze śmiechu. — Jest ich o wiele więcej!

—  Och, jak bńrdzo chciałbym poznać twoich przyjaciół! Nigdy jeszcze nie wi-

— 15 —

działem tylu wspaniałych wielkich zwierząt — westchnął zając.

—  A więc dobrze. Uczynię ci tę łaskę

— i krokodyl zniknął pod wodą.

Nie upłynęło wiele czasu, gdy rzeka zaroiła się od potwornych cielsk. Krokodyle duże i małe ustawiały się szeregiem, tworząc długi, długi most. Po chwili wypłynął olbrzymi krokodyl i ryknął:

—  Widzisz, jak wielu mam przyjaciół?

—  O tak, przyjaciół masz wielu. Tak wielu, że chyba nie podobna ich zliczyć

— odpowiedział chytrze zając.

—  Spróbuj policzyć, zaczekamy...

—  Jeden, dwa, trzy, cztery!... — wołał głośno zając, zręcznie przeskakując z grzbietu na grzbiet. Biegł coraz dalej i dalej, aż znalazł się na przeciwległym brzegu rzeki. Gdy poczuł pod łapkami twardy grunt, dał wielkiego susa i znikł w pobliskim lesie.

KAGUJA-HIME

W zamierzchłych czasach żył w Japonii pewien staruszek. Któregoś dnia, ścinając w lesie bambus, zwrócił uwagę na jeden z pędów, dziwnie świecący tuż nad korzeniem. Zaciekawiony ściął go i znalazł w środku prześliczną dziewczynkę, maleńką jak palec.

—  Powiedz  mi,  kim jesteś  i  kto cię uwięził w tym wielkim bambusie? — spytał staruszek, ostrożnie niosąc dziewczynkę na dłoni.

—  Ach, lepiej o to nie pytaj. Na razie nie mogę ci wyjawić mojej tajemnicy — szepnęło maleństwo. — Powiedz tylko, czy zgadzasz się, bym pozostała przez pewien czas u ciebie?

Staruszek bardzo kochał dzieci, ale sam ich nie miał, więc chętnie przystał na propozycję dziewczynki. Zaniósł ją do domu i wychowywał jak córkę, nazwawszy Kaguja-hime, czyli Świetlista Księżniczka.

Z czasem Świetlista wyrosła na dziewczynę tak piękną, że wielu rycerzy i książąt przyjeżdżało do niej w zaloty.

Ale Świetlista wcale nie  myślała

o zamązpójściu.

Pewnego razu przybraną córkę:

— Powiedz mi, uporczywie wszystkim odmawiasz? Czy

staruszek    zagadnął dziecko,   czemu   tak

— 17 -

nie ma żadnego młodzieńca, który byłby godzien twojej ręki?

— Może i są tacy — odrzekła smutnie — ale nie wolno mi o tym nawet myśleć. Zresztą, nie pytaj o to, ojcze. Czyż źle ci jest ze mną?

Staruszek umilkł i nigdy już nie mówił o tym z przybraną córką.

Każdemu ze swych zalotników Świetlista polecała spełnić jakieś życzenie.

Pewnemu rycerzowi kazała przywieźć z Indii kamienny puchar, z którego za życia pił Budda, innego znów prosiła o zdobycie futra z odpornych na ogień skórek szczurzych, trzeci miał odszukać roślinę o korzeniach ze srebra, pniu złotym, a liściach i owocach z drogocennych kamieni, strzeżonych przez demony na górze Horai.

Żaden z zalotników nie potrafił zdobyć tych darów. Rycerz, który miał odnaleźć cudowną roślinę, próbował podejść Świetlistą, ofiarowując jej specjalnie zrobioną gałązkę. Ale i jemu nie udało się nakłonić serca przepięknej dziewczyny.

Pewnego dnia do domu staruszka zawitał sam cesarz i poprosił o rękę Świetlistej. I on jednak spotkał się z odmową.

Rozgniewany monarcha kazał swoim żołnierzom porwać dziewczynę. Ale wtedy, spowitą obłokami, promieniejącą nieziemską pięknością, uprowadzili ją do nieba bogowie.

Skończył się bowiem czas pokuty Świetlistej — boginki, uwięzionej za swe winy w bambusie i skazanej na życie "w postaci ludzkiej.

— 18 —

MAŁPKA  I   KRABIK

Dawno, dawno temu żył sobie pewien krabik. Nie mieszkał on w piasku nad morzem, jak inne, zwykłe kraby, lecz wybudował sobie domek i założył niewielki ogród. W ogródku zasiał kwiaty i wykopał sadzawkę.

Aby nikt nie niszczył roślin, otoczył swoją siedzibę żywopłotem z kamelii i uplótł małą furtkę z bambusa. Zawiesił przy niej dzwoneczek i przymocował podłużną deszczułkę ze swym imieniem.

Krabik pędził żywot samotny, ale tak wzorowo prowadził swoje gospodarstwo, że wkrótce zasłynął na całą okolicę. Miał pełne spichrze. Czego tam nie było! Woreczki z ryżem i kukurydzą, suszone rybki i zielone żabki, morskie robaczki, ślimaki i wiele jeszcze podobnych smakołyków.

Krabik nie był skąpy i chętnie dzielił się z każdym. Cieszył się bardzo, gdy mógł komuś przyjść z pomocą. Jednakże pośród obdarzanych przez niego zwierząt bywały i takie, które nie potrafiły docenić jego dobrego serca. Do tych niewdzięczników należała między innymi pewna małpka, która często korzystała z dobrodziejstw krabika. Był to wielki próżniak i brudas. Gdybyście zobaczyli jej chatkę! Stara, pokrzywiona, z dachem na wpół zapadłym. A podwórko? Jakby nigdy miotły nie widziało.

— 20 -

Małpka całe dnie spędzała poza domem w towarzystwie podobnych sobie leniuchów. A kiedy poczuła głód, szła sobie podjeść do sąsiadów. Tak żyła z dnia na dzień, nie troszcząc się wcale o przyszłość.

Pewnego popołudnia krabik wybrał się na dłuższy spacer. Szedł powoli, aż tu nagle dostrzegł na drodze kawałek ryżowego placka. Jako skrzętny gospodarz podniósł go natychmiast. W pewnej chwili zjawiła się przed nim małpka. Była głodna. Chętnie by coś zjadła. A właśnie zauważyła w kleszczach krabika kawałek placka. Pokręciła się dokoła i powiada:

— Czy wiesz, że na leśnej dróżce znalazłam pestkę kaki*? Chętnie bym ją zamieniła na placek ryżowy.

Krabik zgodził się, a gdy wrócił do domu, zasadził pestkę w ogródku. Któregoś dnia spod ziemi wyjrzała zielona roślinka. Rosła tak szybko, że wkrótce zamieniła się w drzewo o gałęziach uginających się od dojrzałych, soczystych owoców.

Krabik jednak nie cieszył się z pięknych kaki. Całymi dniami siedział pod drzewem smutny i zamyślony. Nie mógł dosięgnąć smacznych owoców, gdyż nie umiał wspiąć się na drzewo. I byłby może długo jeszcze dręczył się tak swoją bezradnością, ale pewnego ranka zadzwonił ktoś do jego furtki. Była to małpka. Zapewne przyszła z jakąś prośbą, gdyż minkę miała pokorną i żałosną. Zakłopotanie krabika nie uszło jednak jej uwagi. Niby to współczując, spytała, co

* Kaki — ulubiony w Japonii i Korei owoc, przypominający brzoskwinię. Koloru złotawego, miąższ ma delikatny i słodki.

— 22 —

mu  dolega.  Krabik opowiedział jej o swoim zmartwieniu.

—  Ach, jeżeli tylko o to chodzi — zawołała — pomogę ci zaraz! — I nim się gospodarz obejrzał, już była na drzewie.

Zniknęła wśród gałęzi, a na dole krabik długo i cierpliwie czekał na słodkie kaki. Ale prócz pestek i niedojrzałych owoców nic nie spadło na ziemię.

„To dopiero oszustka!" — pomyślał zawiedziony krabik i krzyknął rozgniewany:

—  Jeżeli   natychmiast   nie  zejdziesz, zawołam sąsiadów!

Małpka spiesznie zbiegła z drzewa, aż owoce których nie zdążyła zjeść, posypały się na ziemię. Krabik zaczął zbierać je do koszyka.

Małpa, uciekając, tak go jednak potrąciła, iż nieborak padł jak nieżywy. Zanim się ocknął i rozejrzał — niegodziwego gościa ani kosza z owocami już nie było.

Właśnie obok domu krabika przechodzili jego przyjaciele: pani trawa morska, pani pszczoła, pan moździerz do tłuczenia ryżu i pan kasztan. Zdziwili się bardzo, że u gospodarnego stworzonka furtka na oścież otwarta, a kiedy się zatrzymali, posłyszeli z głębi ogrodu żałosne jęki.

—  Czyżby krabikowi stało się coś złego?! — zawołała trawa morska i wszyscy naraz pobiegli w stronę, skąd dochodził głos. Wspólnymi siłami zanieśli krabika do domu i złożyli na miękkim posłaniu z zielonego mchu.

Krabik opowiedział im, co zaszło, i zasnął zmęczony. Przyjaciele postanowili ukarać małpkę, której zuchwałość przekroczyła już wszelkie granice.

— 24 —

Udali się więc do jej brzydkiego domku, a czekając na nią, pochowali się, (jdzie kto mógł. Kasztan wtoczył się do glinianego piecyka i zagrzebał w popiele, pszczoła schowała się na dnie filiżanki, trawa morska znalazła kryjówkę pod /łamanym stolikiem, a moździerz przyczaił się pod ścianą.

Niedługo czekali na gospodynię. Wkrótce wróciła do domu z imbrykiem pełnym wody. Ale zaledwie zaczęła rozniecać ogień, kasztan pękł z hukiem, aż popiół rozsypał się na wszystkie strony. Nie zdążyła przetrzeć oczu, gdy z filiżanki wyleciała pszczoła z groźnym brzęczeniem. Spod stolika wypełzła trawa morska i niby wąż oplatała jej łapy. Moździerz mocno stukając narobił wiele hałasu. Przestraszona małpka uciekła z chatki. Przyjaciele zaś powrócili do krabika, który przez wdzięczność przygarnął ich do siebie.

Odtąd pani trawa morska, pani pszczoła, pan moździerz i pan kasztan zamieszkali razem z krabikiem.

A co się stało z małpką? Czy zaczęła wreszcie pracować uczciwie? Bajka mówi tylko, że od tej pory nikt już nie widział jej w tamtych stronach.

3 — Czarodziejski  imbryczek

SŁOŃCE

CZY SZCZUR?

W pobliżu chłopskiego spichrza, pośród pól ryżowych, mieszkała szczurza rodzina. Były to szczury bardzo zamożne i cieszyły się wielkim poważaniem nie tylko wśród najbliższych sąsiadów, ale i w dalszej okolicy.

Aczkolwiek rodzina ta opływała w dostatki, miała jedno wielkie zmartwienie. Szczur i szczurowa od dawna nade wszystko pragnęli córki, a tymczasem — jakby na złość — rodzili im się sami synowie.

Stracili już nadzieję, że w ich bogatej posiadłości pojawi się kiedyś mała szczurówna. Starzeli się oboje. Na grzbiecie szczurowej ukazało się srebrzyste pasmo, a szczurowi cały pyszczek pobielał.

Widocznie jednak bogowie opiekujący się szczurzym rodem ulitowali się nad strapionymi rodzicami, gdyż wreszcie urodziła im się córeczka. Ach, jakież to było prześliczne stworzenie! Zgrabne, o sierści połyskującej jak jedwab, o oczkach iskrzących w ciemności jak dwa rubiny.

Kiedy córka dorosła, zaczęły się kłopoty z wyszukaniem dla niej męża. Była bowiem tak mądra, że rodzice postanowili wydać ją za mąż tylko za wszechwładnego mocarza.

— Nie ma godniejszego małżonka dla

— 26 —

 

waszej córki nad samo słońce — rzekł pewnego razu stary szczur, ich najbliższy sąsiad. — Ono jest bowiem najpotężniejsze.

—  Ach,   słońce,   tylko  słońce   może zostać mężem naszej ślicznotki! — radośnie zapiszczeli szczur i szczurowa i natychmiast udali się w drogę.

Słońce zdziwiło się ogromnie, gdy poznało cel dalekiej wędrówki szczurów. Podziękowało im grzecznie, ale odrzekło, że jest na świecie ktoś potężniejszy od niego.

—  Któż   może   być   potężniejszy  od ciebie? — zapytały zdumione szczury.

Ale nim słońce zdążyło odpowiedzieć, ni stąd, ni zowąd przesłoniły je kłębiaste czarne chmury. Na ziemi zrobiło się szaro i smutno.

Przestraszone szczury nie wiedziały, co począć. Nagle spoza ciężkich zwałów chmur usłyszały słaby głos słońca:

—  Oto przekonałyście się, że chmury mają większą ode mnie władzę. Żaden z moich promieni nie może przebić ani rozproszyć ciemności.

Wtedy szczury udały się do chmur. Usłyszawszy ich propozycję, chmury odrzekły smutnie:

—  Mylicie się bardzo, sądząc, że jesteśmy    najpotężniejsze    na    świecie. Prawda, potrafimy przesłonić słońce, ale jesteśmy bezsilne wobec wiatru.

Nagle, jakby na potwierdzenie tych słów, zerwał się wiatr, rozpędził chmury i omal nie przewrócił zdziwionych szczurów. Jedna z chmur, gnana wiatrem, zdążyła jeszcze zawołać:

—  Udajcie  się   lepiej   do   niego!   — I znikła.

— 28 —

Głęboki, pełen szacunku ukłon złożyły szczury przed obliczem wiatru. Oznajmiły, iż pragną oddać mu za żonę swą piękną córkę, gdyż uważają go za najpotężniejszego na świecie.

Westchnął wiatr, aż drzewa w pobliżu ugięły się do samej ziemi, i odpowiedział:

—  Bardzo bym chciał być tak potężny, lecz niestety... Widzicie ten mur otaczający ogród? Myślicie może, iż potrafię   go    przeniknąć    i    przewiać    na wskroś?...   Mur  jest   potężniejszy   ode mnie — dodał po chwili.

Wtedy szczury stanęły przed murem i zapytały, czy nie zechciałby poślubić ich córki.

—  Zaszczyt mi przynosi wasza propozycja — odrzekł mur. — Ale pomyślcie tylko: nie jestem wcale potężniejszy od waszych braci. Spójrzcie — oto dziś w nocy podkopał mnie jakiś szczur. Radzę wam, wydajcie lepiej córkę za szczura!

Zwierzątka w zadumie poskrobały się łapkami po pyszczkach, a po chwili zawołały radośnie:

—  Masz słuszność, murze, szczur jest najpotężniejszy na świecie!

Wkrótce rodzice wydali swą córkę za pewnego młodego szczura. I nie pożałowali tego. Była ona szczęśliwa, mając męża ze szczurzego rodu.

MOMO-TARO

Dawno, dawno temu żyło sobie w Japonii dwoje staruszków. W ich małej, ubogiej chatce nigdy nie rozbrzmiewał śmiech dziecięcy, gdyż bogowie nie okazali im swej łaski i odmówili upragnionego potomstwa.

Pewnego ranka staruszek udał się do lasu po chrust, a jego żona poszła nad rzekę prać bieliznę. Nagle pośrodku wody ukazała się niesiona prądem wielka brzoskwinia. Kobieta ułamała z nadbrzeżnego krzewu gałąź i przyciągnęła nią piękny owoc. Potem troskliwie zaniosła go do domu.

Gdy staruszek wrócił na obiad, położyła przed nim brzoskwinię i opowiedziała, jak ją znalazła.

—  Nigdy jeszcze  nie  widziałem  tak pięknego owocu! — zawołał staruszek z zachwytem.

Po spożyciu skromnego posiłku poprosił żonę o nóż.

—  Musimy spróbować, jak smakuje ta wspaniała brzoskwinia.

Zaledwie jednak rozkroił owoc na połowę, zobaczył w środku małego, ślicznego chłopczyka. Uradowani staruszkowie zajęli się nim troskliwie i pokochali jak własne dziecko. Nadali mu imię Momo-taro, co znaczy Brzoskwiniowy Chłopiec.

Momo-taro rósł i mężniał z dnia na

— 30 —

dzień. Wkrótce też zasłynął z niezwykłej siły i odwagi.

Pewnego dnia chłopiec oświadczył swoim przybranym rodzicom, że wybiera się na wyspę diabłów, Oni-gasima, które były prawdziwą udręką dla ludności. Dniem i nocą niepokoiły mieszkańców kraju, wykradając im, co tylko mieli cenniejszego.

—  Chcę ukarać, te niegodziwe istoty za wszystkie krzywdy, jakie wyrządziły ludziom — powiedział Momo-taro.

Matka dała mu na drogę kluski z prosa, od ojca dostał miecz ostry.

Pożegnawszy się z rodzicami, Momo--taro wyruszył w drogę. Szedł i szedł, aż napotkał psa.

—  Dokąd  idziesz? — zapytał pies chłopca.

—  Na wyspę diabłów.

—  A co niesiesz w woreczku?

—  Kluski z prosa — odparł Momo-taro.

—  Jak mi dasz jedną, pójdę z tobą. Momo-taro rzucił psu kluskę i poszli

dalej razem.

Nie upynęło wiele czasu, gdy zobaczyli małpkę.

—  Dokąd   idziesz?   —   zwróciła   się małpka do chłopca.

—  Na wyspę diabłów.

—  A co masz w woreczku?

—  Kluski z prosa.

—  Daj mi jedną, to pójdę razem z tobą.

Chłopiec dał kluskę małpie i poszli dalej już we troje.

Szli tak i szli, aż tu nagle coś nad nimi zaszumiało, zatrzepotało i po chwili osiadł na ziemi wspaniały bażant.

 

—  Dokąd idziesz? — zapytał chłopca.

—  Na wyspę diabłów.

—  A co tam masz w woreczku?

—  Kluski z prosa.

—  Gdybyś mi dał jedną, poleciałbym z tobą.

Momo-taro nie pożałował i dał bażantowi kluskę.

Ruszyli dalej razem: Momo-taro, pies i małpa, a nad nimi leciał bażant.

Po długiej, długiej wędrówce znaleźli się na wyspie diabłów. Przed nimi czerniał warowny zamek, brama była zamknięta.

—  Jakże tu wejść? — zastanawiał się zmartwiony Momo-taro, aż nagle małpka zapiszczała:

—  Słuchajcie!...   Słuchajcie!   Wdrapię się na mur, otworzę wam bramę. — I nie zwlekając zaczęła piąć się w górę jak po drabinie.

Pies, warujący u nóg chłopca, aż drżał cały. Pilno mu było stoczyć walkę z diabłami. Bażant, siedząc na ramieniu Momo-taro, rozglądał się dokoła, czy gdzieś w pobliżu nie czai się wróg. Wkrótce małpka otworzyła bramę i wszyscy troje wpadli na dziedziniec. Oczom ich ukazał się straszny widok — wszędzie kłębiły się gromady diabłów.

Pierwszy rzucił się na nie bażant, silnie łopocąc skrzydłami i dziobiąc, gdzie popadło. Za nim w podskokach pędziła małpa z wielkim krzykiem i pies groźnie szczerzący zęby. Momo-taro wyciągnął z pochwy miecz ostry i śmiało zaatakował potwory. Było ich wiele, lecz okazały się tchórzliwe. Nawet sam diabli generał zmykał, aż się kurzyło.

Kiedy diabły zostały już pokonane,

""         Ol

— 33 —

Momo-taro rozkazał im wynieść z piwnic zamkowych wszystkie skarby. Bijąc nieustannie pokłony, diabły wyładowały po brzegi wielki dwukołowy wóz i Momo-taro triumfalnie opuścił bramy zamczyska.

Kiedy wracali do domu, pies i małpa ciągnęły wóz, chłopiec go popychał, a piękny złocisty bażant leciał w górze nad nimi.

Tak to dzielny Momo-taro uwolnił swą krainę od złych diabłów, a zrabowane przez nie skarby rozdał biednym ludziom.

CHŁOPIEC Z URASIMA

Za panowania cesarza Juriaku na jednej z wysp japońskich w wiosce Urasima mieszkał ubogi rybak z żoną i jedynym ukochanym synem.

Chłopiec ten, imieniem Taro, silny, odważny i mądry, z biegiem lat stał się podporą starości rodziców.

Często wraz z ojcem wypływał łowić ryby na otwartym morzu, a wkrótce całkowicie zastąpił go w pracy.

Kiedyś, późną jesienią, gdy na wysmukłych klonach poczerwieniały i rozzłociły się liście, Taro jak zwykle samotnie udał się na połów, aby powrócić przy blasku pochodni.

Dnia tego jednak nie miał szczęścia. Za każdym razem, gdy zanurzał sieć w wodną otchłań, wyciągał tylko mech i brunatne wodorosty. W pewnej chwili wyłowił dużego żółwia, ale wnet zwrócił mu wolność, bo żółw w Japonii jest zwierzęciem czczonym i nikt go bezmyślnie nie krzywdzi.

Taro nie chciał wracać do domu z pustymi sieciami, płynął więc coraz dalej. Nagle zerwał się silny wiatr. Fale piętrzyły się w ogromne szare góry, to znów opadały z hukiem, tworząc głębokie otchłanie, jakby chciały pochłonąć łódkę młodego rybaka. Lecz Taro zręcznie wypływał z przepaści i wznosił się na grzbiety bałwanów. Po długiej walce

— 35 —

z żywiołem, kiedy zwątpił już w swoje siły, wezwał pomocy boga morskiego Riudzin. Wówczas spod spienionych fal wypłynęła na tarczy żółwia piękna dziewczyna. Wyciągnęła ku chłopcu ręce i przemówiła w te słowa:

—  Jestem córką boga morza. Twoja dzielność podoba mi się, młodzieńcze. Zawiozę cię do ojca. W naszej krainie zaznasz prawdziwego szczęścia.

Zaledwie to powiedziała, Taro oczarowany jej głosem postąpił krok naprzód i wraz z piękną dziewczyną, na grzbiecie żółwia pogrążył się w falach. Po jakimś czasie znaleźli się na dnie, przed zamkiem morskiego boga, gdzie mieli zamieszkać na zawsze.

Długo, długo przebywał młody rybak w podwodnym królestwie, otaczany wspaniałym przepychem i miłością córki boga morza. Nigdy jednak nie zaznał pełnego szczęścia, bo nieustannie i coraz silniej tęsknił do swych starych, ubogich rodziców.

Pewnego razu poprosił ukochaną, aby mu pozwoliła chociaż na jeden dzień powrócić na ziemię, zobaczyć się z ojcem i matką. Królewna zasmuciła się głęboko. Pokochała bowiem rybaka tak bardzo, że żal jej było rozstać się z nim nawet na chwilę.

Nie mogła jednak odmówić swej zgody. Przy pożegnaniu podała mu małą szkatułkę.

—  Zaklinam cię na wszystko, nie otwieraj jej, kiedy będziesz na ziemi — błagała. — Nie mógłbyś już nigdy powrócić do mnie.

Taro przyrzekł ukochanej, że spełni jej życzenie.

36

Żółw, na którym przybył do morskiego królestwa, wyniósł go znów na światło dzienne...

Te same góry i lasy, ten sam brzeg zasłany bursztynowym piaskiem.

Lecz gdzie rodzinna wioska? Gdzież chatka jego ojca? Wszystko to znikło jak sen...

Chodząc bez celu po wybrzeżu morskim, Taro dostrzegł starego rybaka, zbierającego muszle i kraby. Zbliżył się ku niemu i zapytał:

—  Czy nie wiesz, gdzie są moi rodzice?

Staruszkowi dziwne się wydało to.pytanie. Bacznie "przyglądając się nieznajomemu, odpowiedział po chwili namysłu:

—  Ludzie, o których pytasz, zmarli już bardzo dawno, przed czterystu chyba laty. Ale na wyspie jeszcze dotąd krążą wieści, że zmarli ze smutku i zgryzoty, gdyż ich jedyny syn zginął podczas burzy na morzu.

—  A więc moi rodzice nie żyją! — zawołał Taro w rozpaczy, nie mogąc się pogodzić z myślą, że nie zobaczy ich już nigdy więcej.

Nagle wzrok jego padł na szkatułkę, którą dostał przy pożegnaniu od ukochanej. Kurczowo uchwycił się myśli, że może ona zawiera w sobie tajemnicę jego rozłąki z rodzicami.

Ostrożnie podniósł wieczko i natychmiast srebrzysty obłoczek popłynął ku krainie boga mórz. Taro z jękiem upadł na ziemię. Na jego pięknej młodej twarzy nagle pojawiły się głębokie bruzdy, czarne włosy przyprószył szron siwizny. Po chwili siły opuściły go zupełnie i zmarł w głębokiej starości.

— 38 —

•«**

gm

Pamięć o chłopcu z Urasima, który tak kochał rodziców, że wyrzekł się dla nich własnego szczęścia, przetrwała nie tylko wśród mieszkańców wyspy, ale i w całej Japonii.

DEMONY

I CHYTRY SĄSIAD

Na skraju wioski, pośród żyznych pól ryżowych, graniczących z gęstym czarnym lasem, stała bambusowa chatka, kryta słomianą strzechą.

Żył w niej stary drwal — niegdyś człowiek po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin