Syzyfowe prace.pdf

(1760 KB) Pobierz
Syzyfowe prace.
Rozdział 1
Termin odstawienia Marana do szkoły
przypadł na dzień czwarty stycznia.
Obydwoje państwo Borowiczowie
postanowili odwieźć jedynaka na miejsce.
ZaprzęŜono konie do malowanych i kutych
sanek, główne siedzenie wysłano barwnym,
strzyŜonym dywanem, który zazwyczaj
wisiał nad łóŜkiem pani, i około
pierwszej z południa wśród powszechnego
płaczu wyruszono.
Dzień był wietrzny i mroźny. Mimo to
jednak, Ŝe szczyty wzgórz kurzyły się
245190082.002.png
nieustannie od przelatującej zadymki, na
rozległych dolinach, między lasami,
zmarznięte pustkowia leŜały w spokoju i
prawie w ciszy. Szedł tylko tamtędy
zimny przeciąg, wiejąc sypki śnieg niby
lotną plewę. Gdzieniegdzie wałęsały się
nad zaspami smugi najdrobniejszego pyłu
jak dymek przyduszonego paleniska.
Chłopak siedzący na koźle, podobny do
głowy cukru opakowanej szarą bibułą, w
swym spiczastym baszłyku, który w
tamtych okolicach od dawien dawna uległ
nostryfikacji i otrzymał swojską nazwę
"maślocha", i w brunatnej sukmanie -
mocno trzymał lejce garściami ukrytymi w
niezmiernych rękawicach wełnianych o
jednym wielkim palcu.
Konie były wypoczęte, nie chodziły
bowiem od pewnego juŜ czasu do Ŝadnej
cięŜkiej roboty, toteŜ pomykały,
parskając, ostrego kłusa po ledwo
przetartej, a juŜ znowu na pół zadętej
droŜynie, i sucho, jednostajnie
trzaskały podkowami o nadmarzniętą
zwierzchnią skorupę śniegu.
Pan Walenty Borowicz ćmił fajkę na
krótkim cybuszku, wychylał się co kilka
minut na bok i przyglądał uwaŜnie juŜ to
sanicom, juŜ migającym kopytom. Wiatr go
chłostał po zaczerwienionej twarzy i on
245190082.003.png
to zapewne wyciskał owe łzy, które
szlachcic ukradkiem ocierał.
Pani Borowiczowa nie siliła się wcale na
maskowanie wzruszenia. Łzy stały bez
przerwy w jej oczach skierowanych na
syna. Twarz ta, niegdyś piękna, a w owej
chwili wyniszczona juŜ bardzo przez
troski i chorobę piersiową, miała
niezwykły wyraz namysłu czy jakiejś
głębokiej a gorzkiej rozwagi.
Malec siedział "w nogach", tyłem do
koni. Był to duŜy, tęgi i muskularny
chłopak ośmioletni, z twarzą nie tyle
piękną, ile rozumną i miłą. Oczy miał
czarne, połyskliwe, w cieniu gęstych
brwi ukryte. Włosy krótko przystrzyŜone
"na jeŜa " okrywała barankowa czapka
wciśnięta aŜ na uszy. Miał na sobie
zgrabną bekieszę z futrzanym kołnierzem
i wełniane rękawiczki. WłoŜono nań ten
strój odświętny, za którym tak
przepadał, ale za to wieziono go do
szkoły. Z niemego smutku matki, z miny
ojca udającego dobry humor wnioskował
doskonale, Ŝe w owej szkole, którą mu
tak zachwalano, przyobiecanych rozkoszy
będzie nie tak znowu duŜo.
Znajomy widok wioski rodzinnej znikł mu
prędko z oczu, nagie wierzchołki lip
stojących przed dworem schyliły się za
245190082.004.png
brzeg lasu obwieszonego kiściami
śniegu... NajbliŜsza góra poczęła
wykręcać się, zmieniać, jakby krzywić i
dziwacznie garbić. Wypadały teraz przed
jego oczy smugi zarośli, jakich jeszcze
nigdy nie widział, płoty z sękatych, nie
ociosanych Ŝerdzi, na których wisiały
przedziwne, niezmiernie długie sople
lodu, wynurzały się pewne obszary puste,
gdzieniegdzie okryte lodami o barwie
sinawej, zimnej i dzikiej. Niekiedy las
z nagła podbiegał ku drodze i odkrywał
przed zdumionymi oczyma chłopca posępne
swoje głębie.
- Patrz, Marcinek! zając, trop
zajęczy... - wołał co chwila ojciec
trącając go nogą.
- Gdzie, tatku?
- A o, tu! widzisz? Dwa ślady duŜe, dwa
małe. Widzisz?
- Widzę....
- Będziemy teraz szukali tropów lisa.
Czekaj no... My go tu zaraz, oszusta,
wyśledzimy, a potem palniemy mu w łeb,
zdejmiemy futro i kaŜemy Zelikowi uszyć
prześliczną lisiurę dla pana studenta,
Marcinka Borowicza. Czekaj no, my go tu
zaraz...
Marcinek wpatrywał się w głuche leśne
polany i zamiast rozrywki zimną bojaźń
245190082.005.png
na tych tropach spotykał. Z rozkoszą
byłby pobiegł śladem lisów i zajęcy,
nurzał się w śniegu i hasał wśród
przydętych zarośli, ale teraz z całego
obszaru i z tajemniczych jego cieniów
fioletowych wiała na niego bolesna i
zdumiewająca tajemnica: szkoła, szkoła,
szkoła...
Ostatni szmat tak zwanych odpadków
leśnych wykręcił się w inną stronę i
zdawało się, Ŝe ucieka za oczy, na
przełaj, polami. Roztwarła się
przestrzeń płaska, tu i owdzie
poprzegradzana opłotkami, w których na
dnie małych wąwozików kryły się droŜyny,
przydęte w owej chwili zaspami podobnymi
do wysokich kopców albo spiczastych
dachów. W jedne z takich dróg chłopskich
wjechały sanie państwa Borowiczów i
poczęły kopać się przez wydmy. Kiedy
Marcinek wykręcił głowę i wiercił się na
miejscu, Ŝeby pomimo smutku spojrzeć na
konie, dostrzegł przy krańcu pola smugę
szarych ścian, okrytych białymi
strzechami. Owe ściany tworzyły linię
równą i przykuwały oczy niezwykłym na
śniegach kolorem.
- Co to jest, mamusiu? - zapytał z
oczyma łez pełnymi. Pani Borowiczowa
245190082.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin