Stewart Mary - Ta Przyziemna Magia.rtf

(1130 KB) Pobierz

 

Mary Stewart

Ta przyziemna magia

Przełożyła Ewa Oświecimska

Wydanie oryginalne: 1964



Wydanie polskie: 1997


Johnowi Attenborough

dedykuję


Od autorki

 

Podczas pracy nad książką zaciągnęłam wiele długów wdzięczności, lecz do dwóch przywiązuję szczególną wagę. Chciałabym tą drogą złożyć specjalne podziękowanie panu Michaelowi Halikiopoulosowi, Dyrektorowi Biura Turystycznego, mieszczącego się przy ulicy Arseniou 5 w Korfu, za ogromną uprzejmość i równie wielką pomoc. Tak samo gorąco pragnę podziękować panu Antony’emu Alpersowi, którego cudowna książka „Book of Dolphins” (John Murray, 1960) stała się dla mnie natchnieniem, a także źródłem wielu cennych informacji, niezbędnych do napisania tej powieści.

 

M.S.

 

Wszystkie postaci i okoliczności w tej książce są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób lub sytuacji jest przypadkowe.


Rozdział I

 

„(...) powiastka, którą przy śniadaniu rzec można.”

„Burza”, akt V, scena 1

 

– A jeśli to będzie chłopiec – oświadczyła wesoło Phyllida – damy mu na imię Prospero.

Parsknęłam śmiechem.

– Biedne maleństwo. Dlaczego? Ach, oczywiście... Czy ktoś przypadkiem nie mówił ci, że Korfu stanowiła pierwowzór czarodziejskiej wyspy Szekspira w „Burzy”?

– Jeżeli chodzi o ścisłość, ten ktoś uczynił to nie dalej niż wczoraj, ale na miłość boską, nie pytaj mnie teraz o szczegóły. Może jesteś do tego przyzwyczajona, ale ja nie zajmuję się Szekspirem przed śniadaniem. – Tu moja siostra ziewnęła, wyciągnęła stopę, tak by sięgnąć słonecznej plamy na brzegu tarasu i przez chwilę podziwiała kosztowny plażowy sandałek. – Zresztą i tak nie mówiłam serio. W końcu mamy tu już i Mirandę, i Spira, co może i nie stanowi skrótu od Prospera, ale brzmi nader podobnie...

Och? To brzmi nad wyraz romantycznie. A kimże oni są?

– Chłopak i dziewczyna; oboje tutejsi, a w dodatku bliźnięta.

– Wielkie nieba! Ich ojciec musiał być oczytanym jegomościem?

Phyllida uśmiechnęła się kącikiem ust.

– Można i tak to określić – przyznała.

Coś w wyrazie jej twarzy wzbudziło moją ciekawość; zresztą zdawałam sobie sprawę, że właśnie o to jej chodziło. A ponieważ potrafię być równie nieznośna jak moja siostrzyczka, jeżeli tylko się do tego przyłożę, odpowiedziałam niedbale:

– W takim razie chyba lepiej zmienić pierwotną koncepcję? Co myślisz o imieniu Kaliban dla twego nie narodzonego maleństwa? Pasuje jak ulał.

– A to niby dlaczego? – spytała z oburzeniem.

– „Brzemienną wiedźmę o sinych powiekach pozostawili tu samą żeglarze” – zacytowałam niewinnie. – Czy zostało jeszcze trochę kawy?

– Naturalnie. Jest tutaj. Och, na miłość boską, dobrze że przyjechałaś, Lucy! Pewnie nie powinnam cieszyć się z tego, że straciłaś pracę i mogłaś zjawić się właśnie teraz, a jednak się cieszę. To istna sielanka po Rzymie.

– A raj po Londynie. Już teraz się lepiej czuję. Kiedy sobie przypomnę, gdzie byłam wczoraj o tej porze... i pomyślę o deszczu...

Wzdrygnęłam się i popijając kawę, wyciągnęłam się w fotelu, spoglądając poprzez puszyste wierzchołki sosen na iskrzące się w dali morze, po czym poddałam się rozmarzeniu, jakie ogarnia zmęczonego człowieka, wyjeżdżającego na wakacje w takie miejsce. Oto zaledwie wczoraj marzłam w kwietniowym chłodzie Anglii i nagle zostałam przeniesiona na czarodziejską, słoneczną wyspę na Morzu Jońskim.

Być może powinnam wyjaśnić (tym, którzy nie są takimi szczęściarzami jak ja), że Korfu jest wyspą położoną u zachodniego wybrzeża Grecji. Jej wydłużony, sierpowaty kształt najbardziej przybliża się do lądu na północy, gdzie tylko dwie mile dzielą ją od Albanii; natomiast miasto Korfu, położone mniej więcej w środku krzywizny sierpa, oddalone jest od wybrzeża greckiego o jakieś siedem do ośmiu mil. W części północnej wyspa jest górzysta i szeroka; po czym żyznymi dolinami i łagodnymi stokami pagórków schodzi ku płaskiemu, wydłużonemu jak ogon skorpiona południowemu cyplowi; stąd, jak sądzą niektórzy, bierze się jej imię Kerkyra, Korfu.

Dom mojej siostry leży jakieś dwanaście mil na północ od miasta Korfu, tam właśnie, gdzie linia brzegowa zaczyna się wyginać ku stałemu lądowi, a podnóże góry Pantokrator chroni żyzny zakątek od wielu, wielu lat stanowiący posiadłość rodziny jej męża.

Moja starsza ode mnie o trzy lata siostra poślubiła w wieku lat dwudziestu rzymskiego bankiera, Leonarda Forli. Jego rodzina osiadła na Korfu jeszcze w czasach, kiedy nad wyspą panowało Księstwo Weneckie i jakimś cudem zdołała zachować swój majątek mniej więcej nietknięty podczas przeróżnych późniejszych „okupacji”, a nawet, jak to się zdarza wielokrotnym zaprzańcom, nieźle im się cały czas powodziło. Kiedy wyspa znajdowała się pod brytyjskim protektoratem, pradziadek Leonarda wybudował na zalesionym wzgórzu, nad małą zatoczką, stanowiącą morską granicę jego posiadłości, pretensjonalny, a zarazem romantyczny Castello dei Fiori. Założył również winnicę i gaj pomarańczowy oraz, jeśli można to tak nazwać, plantację miniaturowych, japońskich pomarańczek zwanych koum koyat, dzięki którym posiadłość Forlich stała się sławna. Pradziadek nawet wykarczował kawałek lasu i założył tam ogród, nie mówiąc już o tym, że tuż za południowym cyplem, czyli poza zasięgiem wzroku, zbudował nabrzeże i ogromny hangar jachtowy. Wedle słów Phyllidy, przystań owa mogłaby pomieścić prawie całą Szóstą Flotę, zaś w rzeczywistości gościła niewiarygodną liczbę wszelkiego rodzaju jednostek pływających, którymi przybywali do Castello dei Fiori liczni goście. Swego czasu, jak zdołałam pojąć, dom ów był sceną jednego wielkiego i nigdy się nie kończącego przyjęcia; w lecie goście żeglowali i łowili ryby, natomiast jesienią urządzali polowania; wówczas grupa złożona z trzydziestu lub więcej myśliwych udawała się na albański brzeg, by tam płoszyć ptactwo i nękać koziorożce alpejskie.

Jednak epoka ta minęła wraz z pierwszą wojną światową, kiedy to rodzina przeniosła się do Rzymu. Posiadłości nie sprzedali, a w latach dwudziestych i trzydziestych stanowiła ich letnią rezydencję. Zmienne koleje drugiej wojny światowej prawie doprowadziły majątek do ruiny, mimo to rodzina Forlich w tajemniczy sposób wypłynęła w powojennym Rzymie z nietkniętą fortuną, po czym Forli senior – czyli ojciec Leonarda – znów zajął się posiadłością na Korfu. Próbował ją odrestaurować, lecz zmarł trzy lata temu i jego syn uznawszy, że nie dla niego zblakłe splendory Castello, na cyplach okalających zatokę, nad którą górował Castello, wybudował dwie niewielkie, nowoczesne wille, a właściwie bliźniacze bungalowy. Oboje wraz z Phyllidą zamieszkiwali willę Forli na północnym cyplu; bliźniacza willa Rotha zajmowała południowy cypel górujący nad wąską zatoczką, która wrzynając się w urwisko, tworzyła krytą przystań. Willę Rotha wynajmował od zeszłej jesieni Anglik, pan Manning; pracował nad książką. (Znasz ten rodzaj albumów – wyjaśniła mi siostra – nic tylko fotografie opatrzone jedną linijką tekstu wielką czcionką, ale fotografie są naprawdę dobre). Trzy domostwa łączyła ze światem droga do Castello, a ze sobą nawzajem liczne leśne ścieżynki; poza tym dróżki wiodły w dół prosto nad zatokę.

Tego roku upalna rzymska wiosna zapowiadająca jeszcze gorętsze lato, wcześniej niż zazwyczaj wypędziła rodzinę Forli na Korfu. Phyllida była w ciąży i z trudem znosiła upał, toteż namówiono ją, by zostawiła dwójkę starszych dzieci pod opieką babki, zaś Leo przywiózł ją na Korfu parę dni wcześniej, nim ja się tu zjawiłam. Jednakże sam musiał natychmiast wracać do Rzymu pilnować interesów, więc zapowiedział tylko wizyty w weekendy, oczywiście jeżeli zdoła się wyrwać, a także obiecał przywieźć dzieci na Wielkanoc. Gdy tylko Phyllida usłyszała, że jestem chwilowo bezrobotna, napisała do mnie natychmiast, błagając, bym przyjechała i dotrzymała jej towarzystwa.

Zaproszenie nie mogło nadejść bardziej w porę. Sztuczka, w której grałam, zrobiła klapę po kilku zaledwie przedstawieniach, a ja znalazłam się na bruku. Właśnie to, że owa rola była moją pierwszą w Londynie... że była to moja „wielka szansa”, wprawiało mnie w takie przygnębienie. Nic więcej się dla mnie nie szykowało; agenci teatralni byli uprzejmi, lecz unikali wiążących odpowiedzi; poza tym akurat przeżyłam wyjątkowo ohydną zimę. Byłam zmęczona, podupadła na duchu i w wieku lat dwudziestu pięciu zupełnie serio zastanawiałam się, czy aby na pewno nie robię z siebie idiotki, wbrew życzliwym radom upierając się przy karierze aktorki. Ale jak wie każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z tą profesją, aktorstwo nie jest zawodem, lecz nałogiem, a ja już zdążyłam w niego wpaść. Tak długo walczyłam i przecierałam sobie drogę, aż w zeszłym roku podjęłam decyzję, by po trzech latach grania podrzędnych rólek w prowincjonalnych teatrach spróbować szczęścia w Londynie. Zresztą początkowo zdawało się, że mi ono sprzyja. Mniej więcej po dziesięciu miesiącach statystowania w telewizji, a od czasu do czasu występów w reklamie, dostałam obiecującą rolę w sztuce, która nie miała nic lepszego do roboty, niż paść po dwóch miesiącach jak zdychający wielbłąd.

Ale i tak mogłam zaliczyć się do szczęściarzy, w odróżnieniu od tysięcy pechowców, którzy wciąż jeszcze próbowali wspiąć się choćby na najniższy szczebel drabiny. I podczas gdy oni wysiadywali nadal w dusznych agencjach teatralnych, ja siedziałam na tarasie willi Forli; mogłam spędzić w gorących promieniach greckiego słońca tyle czasu, ile zapragnę.

Wyłożony kamiennymi płytami szeroki taras osadzony był na samym krańcu cypla, dalej zalesione urwisko opadało stromo do morza. Tuż za balustradą kołysały się korony sosen nagrzanych porannym słońcem i intensywnie pachnących żywicą. Dom stał na wzgórzu i zewsząd otaczały go chłodne lasy pełne ptasiego świergotu. Sama zatoczka ukryta była za drzewami. Widok był cudowny... jak okiem sięgnąć lśniły i migotały wody zatoki, którą obejmuje krzywizna sierpa Korfu. Na północy, za ciemnoniebieskim przesmykiem już po albańskiej stronie, majaczyły, nierealne jak mgła, śnieżne szczyty.

Krajobraz jakby zastygł w głębokiej, czarodziejskiej ciszy. Nie dochodził znikąd żaden dźwięk poza ptasim świergotem, zaś przede mną były tylko drzewa, niebo i rozmigotane morze.

Westchnęłam.

– Cóż, jeśli nawet nie jest to czarodziejska wyspa Prospera, to powinna nią być... Ale, ale kim są te twoje romantyczne bliźnięta?

– Spiro i Miranda? To dzieci Marii, kobiety, która u mnie pracuje. Ma domek przy głównej bramie wjazdowej do Castello... Na pewno widziałaś go wczoraj w nocy, jadąc z lotniska.

– Pamiętam światełko... Taka malutka chatka? A więc to mieszkańcy Korfu... właściwie jak się ich nazywa? Korfuzjanami?

Parsknęła śmiechem.

– Korfijczykami, idiotko. Tak, to tutejsi wieśniacy. Chłopak pracuje dla Godfreya Manninga w willi Rotha. A Miranda pomaga matce tutaj.

– Wieśniacy? – zaintrygowana podjęłam wątek, na który tak pragnęła mnie naprowadzić od początku rozmowy. – Trochę dziwne imiona jak na Korfu. Kim był ten oczytany ojczulek? Leo?

– Z tego co wiem – odparła jego kochająca żona – Leo przez ostatnie osiem lat nie czytał nic poza rzymską edycją „Financial Times”. Sądziłby zatem, że Prospero i Miranda to nazwa Trustu Inwestycyjnego. Nie, sytuacja przedstawia się jeszcze ciekawiej, moja kochana... – Na jej twarzy pojawił się przekorny uśmieszek, jaki gościł tam, ilekroć zamierzała uraczyć mnie najbardziej nieprawdopodobnymi plotkami, określanymi przez nią jako „interesujące fakty, które moim zdaniem powinnaś znać”. – Prawdę mówiąc, oficjalnie Spiro otrzymał imię tutejszego świętego... co drugi chłopiec na Korfu ma na imię Spiridion... ale ponieważ nasz dystyngowany lokator Castello wziął na siebie odpowiedzialność za ochrzczenie... a także opiekę nad bliźniętami, jak się domyślam... mogę się założyć, o co chcesz, że w księgach parafialnych, czy jak się to tutaj zwie, chłopiec figuruje jako Prospero.

– Wasz „dystyngowany lokator”?

Najwyraźniej to był ten smakowity kąsek, z którym się tak czaiła. Patrzyłam na nią lekko zaskoczona pamiętając, jak kiedyś barwnie opisała mi Castello dei Fiori: „Jest w tak opłakanym stanie, że nie da się tego opisać, coś w rodzaju wagnerowskiego gotyku, idealna scenografia dla muzycznej wersji „Drakuli”.” Zastanawiałam się, kto dał się namówić, by zapłacić za te operowe splendory.

– Ktoś wynajął niebiańskie sale Walhalli? Macie szczęście. Któż to taki?

– Julian Gale.

– Julian Gale? – Uniosłam się raptownie i wpatrzyłam w nią osłupiała. – Nie myślisz chyba o... to znaczy nie chodzi ci o Juliana Gale’a? Tego aktora?

– Ni mniej, ni więcej.

Moja siostrzyczka sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej z wrażenia, jakie na mnie uczyniła. Byłam niezmiernie poruszona, chociaż dotychczas raczej przysypiałam podczas jej długich opowieści o sprawach rodzinnych. Sir Julian Gale był nie tylko po prostu „aktorem”, odkąd pamiętałam, uważano go za wielką znakomitość teatru angielskiego. A ostatnio stał się również jedną z jego tajemnic.

– Coś takiego! – powiedziałam. – A więc to tu się skrył.

– Pomyślałam sobie, że to cię zainteresuje – zauważyła z zadowoloną miną.

– No wiesz! Nie ma człowieka, który by się co jakiś czas nie zastanawiał, dlaczego dwa lata temu ni z tego, ni z owego Julian Gale wszystko rzucił. Oczywiście wiedziałam, że wciąż jeszcze chorował po tym okropnym wypadku, ale żeby zostawić teatr i zniknąć... Musiałaś słyszeć plotki.

– Mogę je sobie w każdym razie wyobrazić. W końcu my tu też mamy ich lokalną odmianę. Ale niech ci się oczy nie świecą i nie wyobrażaj sobie, moje dziecko, że go poznasz. Odciął się od świata, a kiedy mówię „odciął”, to właśnie to mam na myśli. W ogóle się nie udziela towarzysko... czasami tylko bywa u przyjaciół, a poza tym cała jego posiadłość jest otoczona ustawionymi co jard tabliczkami z napisem „Przejście wzbronione pod karą śmierci”, zaś ogrodnik wszystkich nieproszonych gości zrzuca z urwiska prosto do morza.

– Nie zamierzam mu przeszkadzać. Zbyt wielkie mam dla niego poważanie. Ale chyba ty go widziałaś. Jak się czuje?

– Och, sprawia wrażenie zdrowego. Tyle tylko, że nigdzie nie bywa. Spotkałam go ledwie kilka razy. I to właśnie on powiedział mi, że Korfu przypuszczalnie stanowi pierwowzór wyspy z „Burzy”. – Zerknęła na mnie spod oka. – Chyba... chyba zgodzisz się, że jest on „oczytanym jegomościem”?

Ale tym razem nie zareagowałam na zaczepkę.

– „Burza” to był jego łabędzi śpiew – powiedziałam. – Dostałam się na ostatnie przedstawienie w Stratfordzie i płakałam rzewnymi łzami, kiedy pod koniec mówił ten fragment, wiesz: „Lecz tę przyziemną magię dziś odrzucam”. Czy właśnie dlatego wybrał Korfu na swą kryjówkę?

Roześmiała się.

– Wątpię. Nie wiesz, że on czuje się tu prawie jak w domu? Przebywał tutaj w czasie wojny i został na wyspie po jej zakończeniu, a potem, jak mi mówiono, co roku przywoził tu rodzinę na wakacje, póki dzieci były małe. Mieli dość długo dom koło Ipsos, ale sprzedał go, gdy jego żona i córka zginęły w wypadku. Niemniej jednak widocznie miał tu jeszcze jakieś... powiązania... więc, jak postanowił gdzieś się ukryć, przypomniał sobie Castello. Nawet nie myśleliśmy o jego wynajęciu, w końcu ta ruina nie nadaje się do zamieszkania, ale on tak bardzo pragnął znaleźć jakiś odosobniony i spokojny zakątek. Poza tym wyglądało na dar z nieba, że Castello stoi pusty, a Maria z rodziną mieszka tuż obok, toteż Leo w końcu uległ. Maria z bliźniętami zajęła się domem i przygotowała kilka pokoi, by nadawały się do zamieszkania. Poza tym po drugiej stronie sadu pomarańczowego mieszka para wieśniaków; doglądają całej posiadłości, a ich wnuk pracuje w ogrodzie i pomaga im w razie potrzeby. Skoro ktoś pragnie tylko spokoju i odosobnienia, to chyba ubił dobry interes... I tak to wygląda nasza mała kolonia. Nie mogę powiedzieć, że przypominamy Saint Tropez w pełni sezonu, ale jeżeli marzyłaś o spokoju, słońcu i kąpielach morskich, zaznasz tych przyjemności do woli.

– To mi odpowiada – odparłam rozmarzona. – Och, jak mi to odpowiada.

– Chcesz teraz zejść na dół?

– Z przyjemnością. Dokąd?

– Do zatoki, oczywiście. Tędy. – I palcem wskazała kierunek.

– Myślałam, że tabliczki zakazują przechodzenia przez teren prywatny?

– Och, nie tak dosłownie, a w każdym razie nie dotyczy to plaży. Nigdy byśmy nie wynajęli zatoki, w końcu po to właśnie tu przyjeżdżamy! Docierasz do plaży, idąc prosto w dół ścieżką po północnej stronie cypla, tam gdzie jest nasze małe prywatne molo. Dno jest piaszczyste, plaża cudowna, a miejsce zupełnie odosobnione... Jednym słowem, rób dziś, co chcesz. Może sama później zejdę, ale jeśli masz zamiar popływać już teraz, Miranda wskaże ci ścieżkę.

– Jest tutaj?

– Kochanie – zauważyła moja siostra. – Żyjemy tu w obrzydliwym luksusie, nie dostrzegłaś jeszcze tego? Naprawdę sądzisz, że tę kawę sama przygotowałam?

– Pojmuję, hrabino – oświadczyłam nietaktownie. – Ale jak dziś pamiętam pewien dzień...

Przerwałam, gdyż na taras weszła dziewczyna z tacą. Zerknęła na mnie z ciekawością tym bezpośrednim, pozbawionym skrępowania, charakterystycznym dla Greków spojrzeniem, do którego trzeba się przyzwyczaić, bo nie można po prostu zareagować na nie tak samo, po czym się do mnie uśmiechnęła. Jej uśmiech pogłębił się jeszcze, gdy wypróbowałam swoją znajomość greckiego mówiąc „dzień dobry”, co jak na razie stanowiło cały mój dorobek. Była dość niska i krępa, o krótkiej szyi, krągłej buzi i gęstych niemal zrośniętych brwiach. Lśniące, ciemne oczy i świeża cera przyciągały wzrok naturalnym powabem młodości i zdrowia. Wyblakła czerwień sukienki dodawała jej tylko subtelnego uroku, jakże odmiennego od agresywnej urody wielkomiejskich greckich emigrantów, których dotychczas widywałam. Wyglądała na jakieś siedemnaście lat.

Moja nieporadna próba powitania wyzwoliła lawinę greckich słów, ale Phyllida śmiejąc się, w końcu ją powstrzymała.

– Ona nic nie rozumie, Mirando. Zna zaledwie dwa słowa na krzyż. Mów po angielsku. Czy mogłabyś jej, proszę, pokazać ścieżkę na plażę, kiedy już sprzątniesz ze stołu?

– Oczywiście! Z przyjemnością!

Wydawała się nie tylko zadowolona, lecz wręcz uszczęśliwiona. Uśmiechnęłam się, myśląc cynicznie, że cieszy ją tak możliwość małego spacerku w środku porannej roboty, ale jak się okazało, byłam w błędzie. Przybywszy dopiero co z szarego, przygnębiającego Londynu i zostawiwszy za sobą fatalny nastrój spowodowany klęską sztuczydła, nie potrafiłam jeszcze pojąć prostej, greckiej radości wypływającej z możliwości usłużenia komuś.

Z wigorem i hałasem zaczęła zbierać naczynia ze stołu.

– To nie potrwa długo. Najwyżej chwilkę, dosłownie minutkę...

– Czyli około pół godziny – powiedziała spokojnie moja siostra, kiedy dziewczyna wyszła z pośpiechem. – A poza tym, po co się śpieszyć? Masz czasu a czasu.

– Co racja, to racja – przyznałam z zadowoleniem.

 

***

Ścieżka na plażę była cienista i wyścielona sosnowymi igłami. Biegła między drzewami, otwierając się znienacka na niewielki prześwit, tam gdzie spadający z pluskiem do morza strumień tworzył małą, rozsłonecznioną sadzawkę ze zwieszającą się nad nią gęstą kurtyną kapryfolium.

Tutaj ścieżka się rozwidlała. Jedna jej odnoga szła w górę, pogrążając się w lesie, natomiast druga zbiegała po stromiźnie w dół, wijąc się pośród sosen i dębów.

Miranda stanęła i wskazała w dół.

– Tędy trzeba iść. Ta druga ścieżka prowadzi do Castello, a w ogóle to już teren prywatny. Nikt tędy nie chodzi, tylko domowi, rozumie pani.

– A gdzie jest druga willa, ta, którą wynajął pan Manning?

– Po drugiej stronie zatoki, na szczycie urwiska. Nie zobaczy jej pani z plaży, bo drzewa zasłaniają, ale wiedzie do niej taka ścieżka – tu nakreśliła w powietrzu stromy zygzak – od hangaru aż na szczyt urwiska. Mój brat tam pracuje, mój brat Spiro. To ładny dom, bardzo piękny, taki jak Signory, chociaż oczywiście nie tak wspaniały jak Castello. Bo Castello przypomina pałac.

– Tak słyszałam. Czy twój ojciec też tu pracuje?

To pytanie rzuciłam zupełnie bezmyślnie; zupełnie zapomniałam o wygadywanych przez Phyllidę głupstwach, a poza tym i tak w nie nie wierzyłam. Ku memu głębokiemu zażenowaniu dziewczyna zawahała się i przez krótką, przerażającą chwilę zastanawiałam się, czy Phyllida przypadkiem nie powiedziała prawdy. Nie wiedziałam jeszcze, że Grecy spokojnie traktują najbardziej osobiste pytania, jakby to była rzecz sama przez się zrozumiała; zresztą sami też je zadają. Jąkając się, zaczęłam coś niewyraźnie mówić, lecz Miranda odpowiedziała z prostotą:

– Wiele lat temu mój ojciec nas opuścił. Poszedł tam.

„Tam” w danej chwili stanowiło nieprzebitą ścianę drzew, na tle których misternie odbijała koronka krzewów mirtowych, lecz wiedziałam, co leży dalej: ponura, odcięta od świata komunistyczna Albania.

– Jako więzień? – spytałam przerażona.

Potrząsnęła przecząco głową.

– Nie. On był komunistą. Mieszkaliśmy wtedy w Argyrathes, na południu Korfu, a tam jest wielu takich. – Zawahała się. – Nie mam pojęcia, dlaczego. Zupełnie inaczej jest w północnej części Korfu, skąd pochodzi moja matka.

Mówiła tak, jakby wyspa liczyła przynajmniej czterysta mil długości, a nie czterdzieści, ale uwierzyłam jej. Gdzie spotyka się dwóch Greków, tam są co najmniej dwie partie polityczne, a jeżeli to tylko możliwe, nawet więcej.

– I nigdy już o nim nie słyszałaś?

– Nigdy. Początkowo matka wciąż miała nadzieję, że wróci, ale teraz oczywiście granica jest zamknięta dla wszystkich i nikt tam nie może ani wejść, ani wrócić. Jeśli żyje, musi tam być. Ale nawet tego nie wiemy.

– Chcesz powiedzieć, że nikt nie może się dostać do Albanii?

– Nikt. – Czarne oczy żywo błysnęły, jakby jakaś myśl ją poruszyła. – Poza tymi, którzy łamią prawo.

– No, nie jest to prawo, które miałabym ochotę złamać – zauważyłam. Te dalekie śniegi wyglądały obco, zimno i okrutnie.

Niezręcznie dodałam:

– Tak mi przykro. To musi być smutne dla twej matki.

Wzruszyła ramionami.

– To wszystko zdarzyło się tak dawno. Czternaście lat temu. Chyba go już nawet nie pamiętam. A mamy przecież Spira i on się nami opiekuje. – Znów w jej oczach rozbłysła iskierka. – Pracuje dla pana Manninga, mówiłam pani... przy jachcie i przy samochodzie, wspaniałym samochodzie, bardzo drogim... i przy fotografiach, które pan Manning wykonuje do swojej książki. Powiedział, że kiedy książka zostanie ukończona... prawdziwa książka, taka jaką sprzedają w księgarni... umieści w niej nazwisko Spira drukiem. Tylko proszę to sobie wyobrazić! Och, nie ma rzeczy, której Spiro by nie potrafił! On jest moim bliźniakiem, rozumie pani.

– Czy jest do ciebie podobny?

Wydawała się zaskoczona.

– Podobny? Och, nie, w końcu jest mężczyzną, a poza tym właśnie powiedziałam pani, jaki jest mądry. A ja wcale nie, ale przecież jestem kobietą i nie muszę być mądra. Z mężczyznami jest inaczej. Prawda?

– Tak zwykli twierdzić mężczyźni – roześmiałam się. – No nic, wielkie dzięki za pokazanie drogi. Czy zechcesz przekazać mojej siostrze, że zjawię się w porze lunchu?

Zaczęłam schodzić stromą ścieżką. Na pierwszym zakręcie, nie wiadomo dlaczego, obejrzałam się w stronę polanki na rozdrożu.

Miranda już odeszła. Ale odniosłam wrażenie, że wyblakła czerwień mignęła wcale nie na dróżce wiodącej do willi Forli, lecz znacznie wyżej, tam gdzie wiła się zakazana ścieżka prowadząca do Castello.


Rozdział II

 

Panie, wzburzony jestem (...).

IV. 1.

 

Zatoczka była niewielka i osłonięta od wiatrów. Sierp białego piasku ostro odcinał się od akwamarynowego morza, z przeciwnej strony obrzeżony górującym nawisem urwiska, ciemną zielenią sosen oraz złocisto-zielonym listowiem dębów. Ścieżka spadała stromo w dół i tuż za kępą dębczaków nagle znalazłam się na plaży. Przebrałam się pośpiesznie w jakimś skrytym przed ludzkim wzrokiem zakątku i wyszłam na słoneczny żar.

W całej zatoce nie było widać żywego ducha, a morze spokojnie połyskiwało w słońcu. Po obu stronach zalesione przylądki schodziły aż do migotliwej, lustrzanej toni. Poza zatoką morze pogłębiało się gwałtownie, przechodząc od pawich połysków aż do soczystego granatu, tam gdzie odbijały się w nim góry Epiru, bardziej nierealne niż tuman mgły. Dalekie śniegi na albańskich szczytach odbijały się w wodzie jak chmury.

Piasek aż parzył stopy; dzięki temu woda zdawała się chłodniejsza i bardziej jedwabista w dotyku. Zanurzyłam się w spokojną toń i zaczęłam leniwie płynąć wzdłuż brzegu w stronę południowego cypla. Z lądu docierała ledwie dostrzegalna bryza, przynosząc w lekkich podmuchach upajający słodki zapach pomarańczowych kwiatów i żywiczną woń sosen; owe zapachy mieszały się ze słonymi bryzgami morza. Wkrótce znalazłam się w pobliżu cypla, tam gdzie białe skały schodziły nad samą wodę, a kępa sosen zacieniała głęboki, wypełniony zieloną wodą basen. Pozostałam jednak na słońcu; odwróciłam się na plecy, zamierzając nieco poleżeć na wodzie i zamknęłam oczy, by nie raził mnie jego odblask.

Delikatny wietrzyk szeptał w koronach sosen, wyciszona woda nawet się nie marszczyła...

Nagła fala zahuśtała mną gwałtownie. Miotałam się, usiłując utrzymać się na powierzchni, wówczas zachybotała mną następna spora fala, taka jak ta, którą pozostawia za sobą łódź, i poniosła na swym grzbiecie. Lecz nie słyszałam ani wioseł, ani silnika; nie słyszałam niczego poza pluskaniem fal o skały.

Kotłując się w wodzie, rozglądałam się na wszystkie strony, zdumiona i nieco wystraszona. Żywego ducha. Morze migotało, puste i spokojne aż po turkus i błękit horyzontu. Spróbowałam stanąć, ale odkryłam, że zniosło mnie dalej od brzegu i ledwie dotykam dna końcami palców. Zawróciłam więc w stronę płycizny.

Tym razem fala zbiła mnie z nóg i przykryła razem z głową, zaś następna skotłowała zupełnie, tak że przez dobrą chwilę bezsilnie miotałam się, plując słoną wodą. Teraz już potężnie wystraszona zdecydowanie ruszyłam do brzegu.

Nagle, tuż obok woda wzburzyła się i zaszumiała. Coś mnie dotknęło... było to chłodne, błyskawiczne muśnięcie wzdłuż mego uda... jakby jakieś ciało przepłynęło bardzo blisko pod wodą...

Przerażona gwałtownie wciągnęłam haust powietrza, a nie wrzasnęłam z tej prostej przyczyny, że zamiast niego zaczerpnęłam ogromny haust wody i poszłam na dno. Miotając się, wypłynęłam na powierzchnię, w panice przetarłam oczy zalane słoną wodą i rozejrzałam dziko dokoła... by stwierdzić, że zatoka jest wciąż pusta, ale jej powierzchnię rozcina pienisty ślad morskiego stworzenia, które przed chwilą mnie musnęło. Prosty jak strzała ślad na wodzie oddalał się szybko ku pełnemu morzu, aby po chwili szerokim łukiem zawrócić znowu ku mnie...

Nie czekałam, by sprawdzić, co to za stwór. W moim spanikowanym, acz niedouczonym umyśle coś wrzasnęło: Rekiny! Młócąc rękami wodę, popłynęłam w stronę skał na cyplu.

Nadpływał błyskawicznie. Gdy znalazł się o trzydzieści jardów ode mnie, powierzchnia wody wybrzuszyła się i rozdzieliła przecięta ogromnym srebrno-czarnym grzbietem. Woda spływała po nim jak płynne szkło. Usłyszałam sapnięcie i przez moment dojrzałam połysk ciemnego, lśniącego oka oraz płetwę grzbietową w kształcie rożka księżyca, po czym stworzenie znów zanurkowało z impetem, który przeniósł mnie o kilka jardów bliżej mojej skały. Zdołałam się jej chwycić, zawisłam na chwilę i absolutnie przerażona wygramoliłam się na nią, ciężko dysząc.

Z pewnością nie był to rekin. Setki przygodowych książek nauczyły mnie już, że rekina rozpoznaje się po wielkiej trójkątnej płetwie grzbietowej, a ponadto widziałam przecież zdjęcia potwornej paszczy i malutkich, okrutnych oczek. To stworzenie oddychało powietrzem, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin