Saylor Steven - 9. Werdykt Cezara.rtf

(1437 KB) Pobierz

 

STEVEN SAYLOR

WERDYKT CEZARA

The Judgment of Caesar

Przekład Janusz Szczepański

Wydanie oryginalne: 2004



Wydanie polskie: 2004


Pamięci sir Henryego Ridera Haggarda,

autora Kleopatry i Worlds Desire


KLEOPATRA:

 

Jestem ogniem i powietrzem. Inne pierwiastki

Oddaję niższym formom życia.

 

William Szekspir,

Antoniusz i Kleopatra

Akt V, scena II, 289-290


UWAGA NA TEMAT DAT

W roku 48 p.n.e., kiedy rozgrywa się akcja tej powieści, rozbieżność między niedoskonałym rzymskim kalendarzem a rzeczywistymi porami roku sięgnęła już dwóch miesięcy. Dlatego choć cała ta historia zaczyna się 27 września, naprawdę jest środek lata, a według współczesnej metody liczenia czasu data jest bliższa 23 lipca.


ROZDZIAŁ I

O, tam! Widzisz? To latarnia!

Bethesda chwyciła mnie za ramię i wskazała iskierkę światła majaczącą na horyzoncie. Było jeszcze ciemno, choć do świtu pozostała może tylko godzina. Pod stopami czułem łagodne kołysanie pokładu. Zmrużywszy oczy, spojrzałem w tamtą stronę. Tej nocy Bethesda nie mogła zasnąć, oczekując niecierpliwie chwili, w której zobaczy wielką latarnię aleksandryjską. Nagabywany przez nią kapitan powiedział już poprzedniego wieczoru, że lada chwila może się pojawić; Bethesda zajęła więc pozycję na dziobie statku i prawie nie odrywała wzroku od południowego horyzontu, gdzie zielonkawe morze styka się z lazurowym niebem. Lazur przeszedł z wolna w najciemniejszy fiolet, a później w czerń upstrzoną gwiazdami, rzucającymi mdłą poświatę na równie czarną powierzchnię morza. Księżycowy rogalik przewędrował swoim conocnym szlakiem, a latarni wciąż nie było widać. Wyglądało na to, że do Aleksandrii było dalej, niż twierdził kapitan, niemniej ufałem jego nawigacji. Nasza podróż z Rzymu jak dotąd przebiegała spokojnie i szybko, a nawet ja się zorientowałem po gwiazdach, że płyniemy teraz na południe. Stały wiatr od rufy popychał nas przez spokojne morze prosto w kierunku Egiptu.

Całą noc czuwałem wraz z Bethesdą. Było ciepło, ale od czasu do czasu chwytał ją dreszcz, a ja tuliłem ją wtedy do siebie. Dawno, dawno temu odpłynęliśmy z Aleksandrii, godzinami obserwując, jak latarnia maleje na naszych oczach, a potem jej światło słabnie i wreszcie znika zupełnie z pola widzenia. Teraz powracaliśmy do miasta naszej młodości, znów stojąc razem na pokładzie i wypatrując na horyzoncie tego samego nigdy nie gasnącego płomienia.

Tam!szepnęła znowu.

Niepewnie zmrużyłem powieki. Może to tylko wschodząca gwiazda migocze tuż nad linią wody? Ale nie, światło było zbyt stabilne i z każdą chwilą stawało się coraz jaśniejsze.

Faros...wyszeptałem.

Tak się nazywała sama latarnianajstarsza i nie mająca równych na świeciea także wyspa, na której ją zbudowano. Jej płomień, najjaśniejszy z rozpalonych ludzką ręką, na szczycie najwyższej wieży, jaką kiedykolwiek wzniesiono, od stuleci wskazuje statkom drogę do Aleksandrii.

Aleksandria!zawtórowała mi Bethesda.

Aleksandria... Tam przyszła na świat i tam też, jako młody mężczyzna, spotkałem ją podczas jednej ze swoich podróży. Zabrałem ją ze sobą do Rzymu i żadne z nas już do Egiptu nie wróciło. Aleksandrii jednak nie da się zapomnieć. Później często śniły mi się jej szerokie aleje i wyniosłe świątynie. Przez ostatnie dni, kiedy od celu dzieliło nas coraz mniej mil, wspomnienia napływały częściej i wyraźniej, jak fale piętrzące się wyżej i wyżej w miarę zbliżania się do brzegu. Powracały do mnie nie tylko widoki i dźwięki, ale także zapachy i smaki, a nawet wrażenia dotykowe. Zdawało mi się, że omdlewam z gorąca, wspominając, jak w upalne dni drżało powietrze nad rozgrzanymi kamiennymi płytami ulicy Kanopos; czułem na czole suchy pocałunek pustynnej bryzy przesiewanej między palmowymi pniami, a zaraz potem przypominałem sobie rześki chłód wody w jeziorze Mareotis, gdzie zażywałem kąpieli, kontemplując panoramę miasta.

W czasie podróży wymyśliliśmy sobie nawet z tych wspomnień grę, wymieniając się nimi jak dzieci bawiące się w berka. Jedno z nas rzucało jakieś hasło, jedno słowo, a drugie musiało skojarzyć je z odpowiednim wydarzeniem, które z kolei przywodziło na myśl inne. Teraz, kiedy na horyzoncie zamrugała do nas latarnia Faros, Bethesda ścisnęła moją dłoń i szepnęła:

Skarabeusz.

Złotnik...Westchnąłem.Ten, co miał sklepik pod świątynią Serapisa.

Tak, ten z haczykowatym nosemprzytaknęła.

Nie, to był jego czeladnik. On sam...

Miał łysinę i szyję jak indor. Tak, teraz sobie przypominam.

Jak mogłaś zapomnieć? Oskarżał cię o kradzież wisiorka ze skarabeuszem sprzed nosa czeladnika.

A to właśnie on go ukradł!

I to ja go w końcu zdemaskowałem. Biedak do dziś pewnie pokutuje za tę kradzież w kopalni soli.

Biedak? Jak mógł pozwolić, by wina za jego występek spadła na niewinną dziewczynę!

W jej oczach błysnął figlarny ognik, ślad dawniejszej czupurności, która mimo przedłużającej się ciężkiej choroby wciąż się w niej tliła. Uścisnąłem jej dłoń; odwzajemniła uścisk, ale tak słabo, że serce mi się krajało.

Choroba Bethesdy była powodem naszej wyprawy do Egiptu. Nękała ją przez wiele miesięcy, wysysając z niej siły i radość, odporna na wszelkie metody leczenia ordynowane przez kolejnych rzymskich medyków, których prosiliśmy o poradę. W końcu moja żona sama wymyśliła dla siebie lekarstwo: powrót do Egiptu i kąpiel w wodach Nilu. Stwierdziła, że tylko to pozwoli jej się pozbierać i odzyskać zdrowie. Skąd się wziął ten pomysł? Nie mam pojęcia. Pewnego ranka po prostu oznajmiła, że musimy się wybrać do Aleksandrii. Zarobiwszy niedawno niezłą sumkę, nie miałem pretekstu, by jej odmówić. Dla ochrony, a także dlatego, że sam pochodził z Aleksandrii, zabraliśmy ze sobą naszego najnowszego domownika, niemego, ale solidnej postury młodzieńca o imieniu Rupa. Jechali też z nami moi dwaj mali niewolnicy, bracia Mopsus i Androkles; miałem nadzieję, że ich zwinność i spryt jak zwykle będą przeciwwagą dla niepośledniego talentu do wpadania w kłopoty. Byliśmy na statku jedynymi pasażerami. Czasy były niespokojne i mało kto wybierał się w podróż, jeśli nie musiał.

Rupa i chłopcy spali, podobnie jak większość załogi. W ciszy tej ostatniej godziny przed nadejściem świtu miałem wrażenie, że jesteśmy z Bethesdą jedynymi żywymi ludźmi na pokładzie, a latarnia na Faros, z każdą chwilą coraz wyraźniejsza, świeci tylko dla nas. Niebo zaczynało się powoli rozjaśniać. Błyszcząca czerń wody stopniowo bladła, przechodząc w szarość. Horyzont na wschodzie delikatnie się zaczerwienił. Płomień Faros zdawał się rozmywać, przyćmiony tym zwiastunem przybycia ognistego rydwanu Heliosa.

Wyczułem jakąś zmianę na statku. Odwróciłem się i ujrzałem, że na pokładzie roiło się teraz od marynarzy uwijających się przy takielunku. Od jak dawna już tu byli? Musiałem chyba przysnąć w oczekiwaniu na wschód słońca, choć przysiągłbym, że ani na chwilę nie zamknąłem oczu. Czyżby światło latarni mnie zahipnotyzowało? Zamrugałem i potrząsnąłem głową. Przyjrzałem się uważniej marynarzom. Wszyscy mieli ponure miny, ale najbardziej kapitan. Był to przyjazny z natury człowiek, mocno szpakowaty Grek mniej więcej w moim wieku, z grubsza koło sześćdziesiątki, i zdążyliśmy się już polubić. Napotkał moje spojrzenie i podszedł do mnie między jednym gniewnym rozkazem a drugim, mrucząc pod nosem tytułem wyjaśnienia:

Czerwone niebo. Nie podoba mi się to.

Zwróciłem się w stronę Bethesdy. Przymrużyła oczy i rozchyliła usta, wciąż wpatrzona w Faros, nieświadoma panującego za nami poruszenia. Teraz mogłem już dostrzec kontury samej latarni, drobną igiełkę z jasnego kamienia pod wciąż intensywnie płonącym ogniem.

To już tak blisko!szepnęła Bethesda.

Wystarczyło tylko utrzymać kurs, a latarnia z każdą chwilą będzie rosła: najpierw do wielkości paznokcia, palca, całej dłoni... Powoli zaczniemy rozpoznawać żłobione kamienie zdobiące ją od zewnątrz. Zobaczymy posągi bogów i królów u jej podstawy i balkony pod szczytem. W porcie ujrzymy stłoczone statki, a za nimi plątaninę dachów tworzących niepowtarzalny kontur miasta.

Ktoś pociągnął mnie za rękaw tuniki. Obejrzałem się i zobaczyłem wpatrzonego we mnie Androklesa. Starszy i odrobinę wyższy Mopsus stał za nim, a tylną straż tego oddziałku stanowił trący zaspane oczy Rupa.

Panie, co się dzieje?spytał chłopak.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Grek omiótł nas spojrzeniem.

Trzymaj twoich niewolników przy sobie! Niech mi się tu nie kręcą!krzyknął, po czym wrócił do wydawania rozkazów załodze.

Opuścić żagiel! Wysunąć wiosła!

Nagły podmuch zachodniego wiatru wyrwał z rąk marynarzy luźny koniec żagla, który usiłowali okiełznać i zwinąć. Pokład przechylił się i zakołysał pod nogami. Dziób statku uderzył w falę, robiąc nam słony prysznic. Bethesda zadygotała i wreszcie oderwała wzrok od Faros.

Mężu, co się dzieje?

Nie wiemodrzekłem.Chyba trzeba się schronić na rufie.

Wziąłem ją pod rękę, chcąc zaprowadzić całe towarzystwo do naszej małej kabiny, ale było już za późno. Burza, która nadeszła nie wiadomo skąd, dopadła nas znienacka. Kapitan, widząc, że zamierzamy się przenieść, gorączkowym gestem nakazał nam pozostać na miejscu i nie przeszkadzać jego ludziom.

Złapcie się czegokolwiek!krzyknął, z trudem przekrzykując wycie wichru.

Siekący deszcz chłostał mi twarz, ale w ustach poczułem piasek. Zakląłem i splunąłem z obrzydzeniem; mieszkając w Aleksandrii, nieraz słyszałem o takich burzach, ale sam nigdy czegoś podobnego nie doświadczyłem. Te pustynne wiry powietrzne zapędzają się aż nad morze i przeradzają w groźne szkwały, bijące w statki ulewą wody i drobniutkiego piasku. Kiedyś po takim sztormie do portu w Aleksandrii wpłynęła galera z miniaturowymi wydmami na pokładzie; w piekącym słońcu z naniesionej przez burzę błotnistej mazi woda wyparowała, pozostawiając na statku zwały piasku.

Czerwone słońce na horyzoncie pozostało tylko wspomnieniem; rzekłbyś, noc się zbuntowała i wróciła, by stawić opór dniowi. Bethesda przytuliła się do mnie mocno. Uniosłem powieki na tyle, by móc sprawdzić, co z resztą naszej grupki. Rupa był blisko, ogarniając ramionami obu chłopców i trzymając się jakoś burty. Mopsus i Androkles wtulili twarze w jego szeroką pierś.

Piaskowa burza ucichła równie szybko, jak się pojawiła. Ustał gwizd wiatru, choć dmuchało jeszcze ostro; miałem wrażenie, że wycofał się i krąży na zewnątrz, otaczając nas, ale już nie dotykając. Nad nami rozwarła się dziura w niebie, ukazując łatę błękitu, uderzająco nierealną wśród tej wirującej ciemności.

Widzisz latarnię?spytała Bethesda.

Wytężyłem wzrok, patrząc przed dziób statku i starając się przeniknąć tę purpurową mgłę przetykaną pasmami opalizującej szarości. Nie widziałem nawet horyzontu, a cóż tu mówić o Faros. Miałem zresztą dziwne uczucie, że Aleksandria wcale już nie leży przed nami; burza tak miotała i kręciła statkiem, że nie wiedziałem, gdzie jest południe. Zerknąłem na kapitana, który stał na śródokręciu niewzruszony, choć dyszał ciężko i ściskał naprężoną wantę tak silnie, że aż mu kłykcie zbielały.

Widziałeś już kiedyś taki sztorm?spytałem, mimowolnie zniżając głos, gdyż niepewnie się czułem w tym nienaturalnym kręgu ciszy.

Żeglarz nie odpowiedział, ale domyśliłem się, że jest równie oszołomiony jak ja.

Dziwne dni mamyodezwał się w końcu.Tak na niebie, jak i na ziemi.

Ta wypowiedź nie wymagała komentarza. Ludzie zawsze i wszędzie wypatrywali znaków, wróżb i omenów. Od chwili, gdy Cezar przekroczył Rubikon i poprowadził swe legiony na Rzym, wciągając cały świat w wyniszczającą wojnę domową, nie było dnia, który można by nazwać normalnym. Ja sam byłem świadkiem bitew na morzu i na lądzie, tkwiłem uwięziony w obleganych miastach, o mało nie zostałem stratowany przez głodujący, zdesperowany tłum na Forum. Widziałem ludzi płonących żywcem na wodzie i tonących w podziemnym tunelu; robiłem rzeczy, do których wcześniej nie byłem zdolny: z zimną krwią zabiłem człowieka, wyrzekłem się ukochanego syna, zakochałem się w nieznajomej, która potem zmarła mi na rękach. Świadomie odwróciłem się od Cezara i jego szalonych ambicji, a on mimo to wciąż nazywał mnie przyjacielem; jeszcze bardziej udało mi się zrazić do siebie jego rywala, Pompejusza, który chciał mnie własnymi rękoma udusić. Na ziemi panował chaos, a na niebie dopatrywano się jego odbicia. Widywano ptaki latające do tyłu, w świątynie biły pioruny, krwawe chmury tworzyły obrazy walczących armii. Tuż przed naszym wyjazdem do Aleksandrii Rzym obiegła wieść o wydarzeniu wielkiej wagi. Cezar i Pompejusz starli się pod grecką miejscowością Farsalos i jeśli wierzyć doniesieniom, wojska tego drugiego poniosły druzgocącą klęskę. Świat wstrzymał oddech, czekając na następny ruch w tej wielkiej grze. Nie dziwota więc, że człowiek pokroju naszego kapitana musiał dostrzec w takim dziwnym sztormie kolejny przejaw ogólnego chaosu sprowadzonego przez wojnę.

Jak gdyby na potwierdzenie tych przesądnych obaw krąg błękitu nad nami nagle zniknął i z nieba lunął rzęsisty deszcz. Tym razem nie było w nim jednak pustynnego piasku; coś większego uderzyło mnie w twarz, aż podskoczyłem. Bethesda wywinęła się z mych objęć i przykucnęła, by podnieść to... skaczące niezdarnie po deskach pokładu stworzenie! Wyśliznęło się jej z dłoni, ale ona zwinnie schwytała je po raz drugi. Aż się wzdrygnąłem, spodziewając się, że za moment wypuści je z piskiem, ale ona trzymała je w stulonych dłoniach, pieszczotliwie do niego cmokając.

Widzisz, co to jest, mężu? Mała żabka nilowa! Prosto z nieba, i to tak daleko od delty! Niemożliwe, a jednak tu jest. To z pewnością jakiś znak od bogów!

Znak, ale czego?mruknąłem, krzywiąc się z niesmakiem, bo kolejne żabsko pacnęło mnie w czoło.

Rozejrzałem się i stwierdziłem, że cały pokład pełen jest tych skaczących zwierzaków. Niektórzy marynarze śmiali się w głos, inni podobnie marszczyli nosy z obrzydzeniem, a kilku podskakiwało, by za wszelką cenę uniknąć zetknięcia z płazami, krzycząc z przestrachu. Niebo rozcięła błyskawica, po której niemal natychmiast rozległ się trzask gromu, od którego zadzwoniły mi zęby. Żaba wyskoczyła z dłoni Bethesdy, przeleciała nad burtą i wpadła do wody. Pokład zawirował mi pod nogami, aż zakręciło mi się w głowie. Ogarnęło mnie dziwne uczucie: miałem wrażenie, że wiatr porwał nasz statek i niesie nas ponad falami. Straciłem zupełnie poczucie czasu, ale musiało to trwać całe godziny, podczas gdy my podtrzymywaliśmy się nawzajem, kuląc się pod naporem wichru. A potem morze raptownie się uspokoiło. Czarne chmury rozbiegły się we wszystkich kierunkach, kotłując się i wzajemnie na siebie wpadając; piętrzyły się na horyzoncie jak górskie granie, strome, czarne i szkliste, o poszarpanych grzbietach podświetlonych jaskrawą purpurą, podczas gdy u ich mrocznych podstaw strzelały białe błyskawice. Słońce wisiało nisko na niebie, małe i czerwone, przesłonięte cienkim czarnym woalem. Nigdy jeszcze podczas mych podróży na morzu i lądzie nie widziałem tak nieziemskiego światła jak to, które teraz spowijało światupiorny blask, płynący nie wiadomo skąd. Ale daleko na horyzoncie widać było pasek czystego, błękitnego nieba nad szmaragdowo lśniącą wodą. Kapitan również dostrzegł go i tam skierował statek. Rozwinięto żagiel, wioślarze wrócili na stanowiska. Ta plama błękitu tak wyraźnie odcinała się od reszty nieboskłonu, jakbyśmy byli w jaskini i patrzyli na widniejące w dali wyjście; zdawać by się mogło, że lada chwila wypłyniemy z niej i znajdziemy się na zewnątrz. Oczywiście przejście ze świata ciemności do krainy światła odbyło się stopniowo, płynnie, jakby z każdym pociągnięciem wioseł mroczna mgła nad nami rzedła o jeden odcień, a słońce z czerwieni przechodziło w złoto. Wkrótce po prawej burcie ukazała się brązowa kreska lądu, a więc płynęliśmy na wschód; słońce grzało nam przemoczone plecy i ramiona, południe musiało zatem minąć parę godzin temu. Wyjrzałem za burtę i zobaczyłem, że woda zrobiła się mętna i brązowa. Wiedziałem, że zabarwił ją tak rzeczny muł. Burza zagnała nas daleko za Aleksandrię, gdzieś na wysokość szerokiej, trójkątnej delty Nilu.

Kapitan był tak przejęty wyprowadzaniem nas na spokojniejsze wody, że nie zwrócił uwagi na kilka statków, które pojawiły się na naszym kursie. Ich jasne żagle lśniły na tle błękitu nieba jak kość słoniowa; niektóre wyglądały na okręty wojenne. Taka eskadra napotkana gdzieś w pobliżu Aleksandrii nie budziłaby niepokoju, ponieważ tamtejsza flota strażnicza dobrze chroni kupieckie szlaki przed piratami. My jednak byliśmy daleko od jakiegokolwiek portu, praktycznie na otwartym morzu, mimo że na horyzoncie widniał ląd. Atak obcych jednostek był jak najbardziej realnym zagrożeniem. Zanim to sobie do końca uświadomiłem, kapitan wreszcie zauważył niebezpieczeństwo. Wydał rozkaz zwrotu w prawo, na południe, choć ten pustynny brzeg nie wyglądał obiecująco ani pod względem uzyskania pomocy, ani możliwości schronienia się.

Tamci jednak też nas spostrzegli i choć nie było wiadomo, jakie mają wobec nas zamiary, na pewno nie chcieli dać nam umknąć. Dwa mniejsze statki ruszyły w pościg za nami. Kapitan patrzył na nie z udawanym spokojem, ale kiedy wydał wioślarzom komendę, by zwiększyli tempo, strach w jego głosie był tak wyraźny jak dźwięk trąby. Statek przyspieszył tak raptownie, że poczułem, jak pokład zachwiał mi się pod stopami.

Rupa!

Chciałem tylko zwrócić na siebie jego uwagę, ale on uprzedził moje pytanie i pokazał mi, że ma przy sobie sztylet. Mopsus na ten widok przełknął głośno ślinę; nie uszło to bystrym oczom jego młodszego brata, który z szyderczym uśmieszkiem dał mu sójkę w bok. Zazdrościłem Androklesowi jego naiwnej buńczuczności. Niewiele niebezpieczeństw budzi taką grozę w podróżnych jak perspektywa napaści wrogich okrętów, z dala od jakiejkolwiek pomocy. Na morzu nawet bogowie rzadko okazują łaskę. Być może to odbity od fal blask słońca utrudnia im dostrzeżenie z niebios, że ich wyznawcy są w tarapatach...

Sięgnąłem za fałdy tuniki, by sprawdzić, czy sam nie zgubiłem broni. Gdyby stało się najgorsze, przynajmniej będę mógł oszczędzić Bethesdzie losu branki. Nie jest już młoda, w jej kruczych włosach lśni sporo srebrnych nitek, ale nawet w chorobie wciąż jest godna pożądania, przynajmniej w moich oczach.

Płynęliśmy szybko, ale nasi prześladowcy nas doganiali. Brzeg zbliżył się tylko nieznacznie, a ich wypełnione wiatrem żagle rosły w oczach. Na ich pokładach rojno było od uzbrojonych mężczyzn. Mieliśmy do czynienia z galerami wojennymi, nie ze zwykłymi statkami. Widziałem, że nasze wysiłki są daremne, ale kapitan uległ panice. Zachował trzeźwość umysłu podczas burzy, która mogła wywrócić nasz statek i zabić nas w jednej chwili, ale stracił głowę w konfrontacji z zagrożeniem ze strony ludzi. Zakląłem w duchu na ten oczywisty błąd w ocenie sytuacji. Jeżeli nie da się uniknąć spotkania, zmuszanie drugiej strony do pościgu tylko ich podnieci, sprawi, że nawet nie mając złych zamiarów, staną się groźniejsi dla ściganych. Mądrzej byłoby opuścić żagiel i zawrócić im na spotkanie z godnością i odwagą, ale nasz Grek chrapliwie rozkazał jeszcze bardziej przyspieszyć.

Brzeg się zbliżał, ale wciąż pozostawał tylko piaskową smugą na horyzoncie, pozbawioną wszelkich oznak życia. Nie rosła tam choćby jedna rachityczna palma. Ten beznadziejny obraz dobrze pasował do bezsilności, jaką teraz odczuwałem. Bethesda uścisnęła moją dłoń, szepcząc:

Jeśli to okręty Cezara? Sam mówiłeś, że on się może osobiście wyprawić do Egiptu, jeżeli wieści o jego triumfie w Grecji są prawdziwe.

Mówiłem.

A Cezar zawsze uważał cię za przyjaciela, prawda? Nawet kiedy ty subtelnie dawałeś mu do zrozumienia, że lubisz go mniej niż on ciebie.

Uśmiechnąłem się blado na ten ironiczny przytyk. Bethesda wciąż potrafiła wbijać mi te drobne szpileczki, mimo że choroba odebrała jej zwykły humor. Każdy taki przebłysk dawnego ducha podtrzymywał we mnie nadzieję.

Masz racjępowiedziałem.Nasi prześladowcy wyglądają mi na ludzi ze Wschodu, ale przecież mogą służyć Cezarowi. Kto wie, czy nie przeszli na jego stronę spod znaków Pompejusza, jeśli ten naprawdę przegrał lub nawet zginął. Gdyby tak było... gdybyśmy natknęli się na Cezara w jego drodze do Aleksandrii, to...

Zostawiłem to zdanie nie dopowiedziane, Bethesda wiedziała bowiem, co miałem na myśli. Głośne wymówienie jego imienia byłoby zbyt bolesne. Jeżeli mój adoptowany syn Meto przeżył ostatnią bitwę, to najprawdopodobniej będzie u boku swego wodza. Ostatni raz widziałem się z nim w Massilii; wtedy zwymyślałem go, a potem publicznie wyrzekłem, za intrygi i oszustwa, jakie popełniał w służbie Cezara. Nikt w mojej rodzinie, a już najmniej Bethesda, nie rozumiał, dlaczego odwróciłem się od syna, który zawsze był mi tak drogi. Ja sam nie pojmowałem swojej gwałtownej reakcji. Jeśli te okręty należą do Cezara i on sam płynie na którymś z nich, a Meto jest z nim... Cóż by to był za okrutny żart bogów! Zamiast dać mi spokojnie dotrzeć do Aleksandrii, rzucili mnie na drogę człowieka, który odebrał mi syna, i zmusili do spotkania, którego bym chyba nie zniósł.

Te rozważania, choć ponure, przynajmniej oderwały moje myśli od znacznie straszniejszej perspektywy. Ścigające nas okręty nie muszą mieć nic wspólnego z Cezarem. Mogą to być piraci, zbiegli żołnierze albo ktoś jeszcze gorszy...

Kimkolwiek byli, trudno im było odmówić kunsztu żeglarskiego, zwłaszcza zaś umiejętności pościgu. Z podziwu godną koordynacją ruchów dwa statki odbiły w lewo i w prawo, aby wziąć nas w środek, po czym zwolniły biegu i zrównały się z nami. Były tak blisko, że widziałem szydercze uśmiechy na twarzach zbrojnych ustawionych na ich pokładach. Czy cieszyła ich myśl o rychłym abordażu i złupieniu swoich ofiar, czy po prostu byli podnieceni pościgiem? Ze statku po naszej prawej burcie dobiegł okrzyk oficera:

Kapitanie, zatrzymaj statek! Nie macie szans nam uciec! Podnieś wiosła, bo je wam połamiemy!

Nie była to czcza pogróżka; widziałem już taki manewr w wykonaniu galery wojennej. Dogoniła nieprzyjaciela, podeszła blisko do jego burty, chowając w ostatniej chwili własne wiosła i niesiona inercją zgruchotała wysunięte drzewca ściganego okrętu, pozbawiając go możliwości manewrowania. Dwa okręty mogły nam zrobić to samo jednocześnie po obu burtach. Sądząc po okazanym dotychczas żeglarskim profesjonalizmie, nie miałem wątpliwości, że potrafią tego dokonać.

Paniczny strach unieruchomił naszego kapitana i odebrał mu mowę. Jego marynarze oczekiwali rozkazów, ale żaden nie padał. Sunęliśmy wciąż z pełną prędkością, a obie galery dotrzymywały nam tempa, podsunęły się tylko jeszcze bliżej.

Na Herkulesa!krzyknąłem, wyrywając się z uścisku Bethesdy, i rzuciłem się do stojącego jak słup soli Greka.Każ ludziom podnieść wiosła!

Kapitan spojrzał na mnie tępo. Uderzyłem go otwartą dłonią w twarz. Wstrząsnął się i zamierzył się na mnie, ale nagle do jego oczu wrócił błysk zrozumienia. Odetchnął głęboko i uniósł ramiona.

Przestać wiosłować!wrzasnął z wściekłością.Wyluzować żagiel!

Marynarze, dysząc z wyczerpania, posłuchali od razu. Nasi prześladowcy w jednej chwili powtórzyli nasz manewr i płynęli dalej rozpędem, utrzymując pozycje po naszych obu stronach. Fale z wolna hamowały nasz bieg. Galera z prawej burty zbliżyła się jeszcze bardziej. Oficer, który kazał nam się zatrzymać, przemówił znowu. Tym razem był tak blisko, że nie musiał specjalnie podnosić głosu. Spostrzegłem, że nosi insygnia rzymskiego centuriona.

Kim jesteście?spytał.

Kapitan odchrząknął i odkrzyknął:

Statek Andromeda z Aten! Grecka załoga!

A ty?

Jestem Kreteos, właściciel i kapitan.

Dlaczego uciekałeś, kiedy się zbliżaliśmy?

Tylko głupiec by nie uciekał, nie?

Centurion się roześmiał. Przynajmniej jest w dobrym humorze, pomyślałem.

Skąd płyniecie?

Z Ostii pod Rzymem.

Dokąd?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin