Wolfe Gene - Śmierć Doktora Wyspy.pdf

(829 KB) Pobierz
Gene Wolfe
Gene Wolfe
Śmierć Doktora Wyspy
Data wydania polskiego 1995
Od autora wyboru
Czy trzeba tłumaczyć się z fascynacji? Nie trzeba, ale można. Moja fascynacja twórczością Gene
Wolfe’a zaczęła się niemal dziesięć lat temu, kiedy Lech Jęczmyk, ówczesny szef działu zagranicznego
„ Fantastyki”, zlecił mi, początkującemu tłumaczowi, dokonanie przekładu „ Pieśni łowców”. Nie przesadzę,
jeśli powiem, że po lekturze tej mikropowieści poczułem się tak, jakby ktoś zdzielił mnie pałką przez łeb.
Całkowity amok. Drugi raz doświadczyłem podobnego uczucia po przeczytaniu „ Cienia kata”.
Czy można racjonalnie uzasadnić przyczyny pojawienia się fascynacji oraz dokonać wyczerpującej
logicznej analizy tego intelektualno-emocjonalnego zjawiska? Nie można, ale warto pokusić się o
zasygnalizowanie najłatwiejszych do nazwania cech twórczości Wolfe’a, które sprawiają, iż jest ona tak
frapująca. A więc po pierwsze, po drugie i po trzecie - nieprawdopodobna maestria językowa. Ośmielę się
postawić tezę, że na całym, bardzo przecież rozległym polu szeroko rozumianej fantastyki, nie ma równie
wysmakowanego stylisty, potrafiącego tworzyć niepowtarzalne nastroje i ukazywać fantastyczne światy nie
dzięki olśniewającym pomysłom (a w każdym razie: nie tylko dzięki nim), lecz poprzez bardzo staranny,
przemyślany, choć w żadnym wypadku nie sztuczny dobór słów oraz ustawienie ich w takiej właśnie, a nie innej
kolejności. Nie mam najmniejszego zamiaru udowadniać tej tezy; po prostu zapraszam do lektury.
Po czwarte - umiejętność tworzenia tego, co ja nazywam „ fantastyką ułomnych zdziwień”. Większość
bohaterów Wolfe’a poznaje świat, w którym przyszło im funkcjonować, równocześnie z czytelnikiem. Często
nie dysponują żadną dodatkową wiedzą, w związku z czym domysły, jakie snują, nie zawsze okazują się słuszne,
a próby wyjaśnienia zdarzeń i zjawisk, których są świadkami lub uczestnikami, wcale nie muszą zakończyć się
sukcesem. Wolfe nigdy nie przedstawia świata, zamieszkujących go istot oraz ich przeżyć w pełnym świetle; i
bardzo dobrze, bo od dawna wiadomo, że najwięcej interesujących rzeczy można zobaczyć w półmroku.
Po piąte - intelektualna precyzja wypowiedzi.
Po szóste - umiejętne wykorzystywanie tego, co najlepsze w tradycji literackiej.
Po siódme - głęboki humanizm.
I tak dalej.
Opowiadania zamieszczone w tym zbiorze były publikowane na przestrzeni minionych dziesięciu lat w
„ Fantastyce”, „ Problemach”, „ Feniksie” oraz IV tomie „ Drogi do Science Fiction”. Od dawna uważałem, że
koniecznie trzeba zebrać je w jednej książce, ale pomysł ten doczekał się wreszcie realizacji wyłącznie dzięki
Dorocie Malinowskiej, która z właściwą sobie energią zmusiła mnie do ostatecznego przygotowania wyboru, za
co jestem jej ogromnie wdzięczny, a także do napisania niniejszego wstępu, za co wcale jej wdzięczny nie
jestem.
Ufam, że lektura tych dziewięciu opowiadań da Państwu przynajmniej tyle zadowolenia, co mnie.
Arkadiusz Nakoniecznik
ŚMIERĆ DOKTORA WYSPY
(The Death of Doctor Island)
Pragnąłem znaleźć się tam,
Gdzie wiosna zawsze przychodzi,
Gdzie muchy nie dokuczają i grad polom nie grozi
A kwiaty rosną w ogrodzie.
Prosiłem, bym mógł znaleźć się tam,
Gdzie nie uderza znienacka burza,
Gdzie statek w zielonych wodach portu kil swój spokojnie zanurza,
Z dala od wzburzonego morza.
GERARD MANLEY HOPKINS
Ziarenko piasku zakołysało się na krawędzi jamki i wpadło do środka; mrówkolew gniewnie wyrzucił
je z powrotem na zewnątrz. Przez chwilę panował spokój, a potem jamka i wraz z nią metr kwadratowy
otaczającego ją piasku zakołysały się jak pijane. Dwie palmy kokosowe nachyliły się, żeby lepiej widzieć. Klapa
uchyliła się i w otworze pojawiła się pokryta bliznami chłopięca głowa. Krótkie, kasztanowe włosy zaczynały
już powoli przesłaniać pooperacyjne ślady. Znieruchomiał na chwilę, rozglądając się dookoła rozszerzonymi,
hipnotyzujące czarnymi oczami, a następnie, jakby wypchnięty od spodu przez jakąś ogromną siłę, wyskoczył na
plażę. Błyskawicznie odwrócił się i kopnął piasek, posyłając jego fontannę w kierunku czarnego otworu, z
którego się wyłonił. Klapa zatrzasnęła się z hukiem. Chłopiec wyglądał na jakieś czternaście lat.
Padł na kolana, rozgarniając piasek w poszukiwaniu włazu. Na głębokości kilku centymetrów jego
dłonie natrafiły na szorstką, twardą powierzchnię, wykonaną ni to z betonu, ni z piaskowca, choć mającą cechy
obu tych materiałów; był to zmieszany z piaskiem organiczny plastik. Starł sobie palce do krwi, lecz nie zdołał
odszukać krawędzi klapy.
Wstał i rozejrzał się dookoła, poruszając głową tak, jak czynią to niektóre gady - w lewo i w prawo, bez
chwili przerwy, płynnie zmieniając kierunek ruchów. Czynił to zawsze i dlatego więcej nie będzie to opisywane,
podobnie jak fakt, że cały czas oddychał. Po prostu to robił, dokładnie tak samo jak zaniepokojony wąż. Był
szczupły i nagi jak żaba.
Plaża schodziła łagodnie ku szafirowej wodzie. Na piasku leżały orzechy kokosowe i muszle, a wzdłuż
brzegu maszerował niewielki krab, bawiąc się w berka z głębokimi na szerokość palca językami zanikających
fal. Za plecami chłopca rozpościerał się również piasek, ale porośnięty palmami, tym gęściej, im dalej od wody,
aż wreszcie las kolumnowych pni upodabniał się do jakiegoś tworu architektonicznego - jakby pałacowego
labiryntu o ścianach obwieszonych coraz gęściej pnączami i lianami o zielonych, szkarłatnych i żółtych liściach,
urozmaiconego bambusami i okresowo zrzucającymi szaty drzewami, pyszniącego się ognistymi plamami
orchidei - aż wreszcie, niemal na granicy widoczności, wszystko kończyło się wielobarwną, przede wszystkim
jednak czarnozieloną ścianą.
Chłopiec wszedł po kolana w ciepłą jak krew wodę. Nabrał jej nieco w dłoń i podniósł do ust; była
świeża, bez dobrze mu znanego smaku środków odkażających. Wróciwszy na plażę usiadł na piasku jakieś pięć
metrów od linii najdalszego zasięgu fal, a po dziesięciu minutach, podczas których do jego uszu nie dotarł żaden
inny odęłoś oprócz szumu wiatru i szeptu wody, odchylił do tyłu głowę i zaczął krzyczeć. Miał wysoki głos i
każdy krzyk kończył się kalekim, zawodzącym tonem, po którym następowała przerwa na raptowne nabranie
kolejnego haustu powietrza. Kiedyś krzyczał w ten sposób bez przerwy przez czternaście godzin i dwadzieścia
dwie minuty, aż wreszcie opiekująca się nim zakonnica o nienagannej opinii, stanowiącej rezultat
siedemnastoletniej pracy, zrobiła mu bez wiedzy i zgody lekarza zastrzyk uspokajający.
Po pewnym czasie umilkł - nie dlatego, żeby był zmęczony, lecz po to, by lepiej słyszeć. W dalszym
ciągu rozlegał się jedynie szum poruszanych wiatrem palmowych liści i szept fal, ale mimo to wydawało mu się,
że usłyszał jakiś głos. Chłopiec potrafił także zachowywać się zupełnie cicho; teraz właśnie to uczynił, lewą ręką
przesypując czysty jak sól piasek, prawą zaś rzucając do wody małe kamyki.
- Słuchaj... - szeptały fale. - Słuchaj... Słuchaj...
- Słucham - powiedział chłopiec.
- To dobrze - odparły fale. - To dobrze... To dobrze... - zawtórowały same sobie.
Chłopiec wzruszył ramionami.
- Jak się nazywasz? - zapytały fale.
- Nicholas Kenneth de Vore.
- Nick. Nick... Nick?
Chłopiec wstał i odwróciwszy się plecami do morza, odszedł w głąb lądu. Kiedy stracił z oczu
rozkołysane fale, znalazł rosnącą ukosem palmę, której pióropusz przypominał smugę odrzutu pozostawioną
przez startujący samolot. Objąwszy szorstki pień obiema rękami, zaczął się wspinać; z braku doświadczenia
czynił to powoli i niezgrabnie, lecz był silny i niewiele ważył. Po pewnym czasie udało mu się dotrzeć do
wierzchołka, płosząc gromadę niewielkich, brązowych małpek, które z krzykiem uciekły na sąsiednie drzewa,
pozwalając mu rozsiąść się samotnie wśród liści i zielonych orzechów.
- I ja tu jestem - odezwał się głos z palmy.
- Ach - powiedział chłopiec, wpatrując się w wysoko sklepione, szafirowe niebo.
- Będę do ciebie mówił Nicholas.
- Widzę morze - odparł chłopiec.
- Czy wiesz, jak mam na imię?
Chłopiec nie odpowiedział. Wysoki pień pochyłej palmy chwiał się lekko w podmuchach wiatru.
- Przyjaciele nazywają mnie Doktorem Wyspą.
- Ja nie będę tak cię nazywał.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nie jesteś moim przyjacielem. Rozległ się wrzask mewy.
- Wiedz jednak, że ja uważam cię za przyjaciela. Możesz twierdzić, że nim nie jesteś, ale ja uważam
inaczej. Lubię cię, Nicholasie, i będę cię traktował jak przyjaciela.
- Jesteś maszyną, osobą, czy grupą ludzi? - zapytał chłopiec.
- Tym wszystkim, a także czymś więcej. Jestem duchem tej wyspy i opiekuńczym geniuszem.
- Chrzanisz.
- Czy teraz, kiedy już się poznaliśmy, chcesz może, żebym zostawił cię samego?
Chłopiec nie odpowiedział.
- Być może pragniesz pozostać sam na sam ze swoimi myślami. Muszę przyznać, że osiągnęliśmy
dzisiaj znacznie większy postęp, niż oczekiwałem. Wydaje mi się, że będziemy sobie razem znakomicie radzić.
- Skąd bierze się to światło? - zapytał chłopiec po upływie mniej więcej kwadransa, lecz nie otrzymał
żadnej odpowiedzi. Zaczekał jeszcze chwilę, a potem zaczął schodzić z drzewa. Kiedy znalazł się na wysokości
pięciu metrów, skoczył na miękki piasek i potoczył się, by złagodzić siłę upadku.
Wrócił na plażę i stanął bez ruchu, wpatrując się w morze. Widział, jak daleko od brzegu wznosi się, aż
do miejsca, w którym spienione grzywacze zamieniają się w białe, postrzępione obłoki. Ciągnąca się w lewo i
prawo linia brzegowa także wznosiła się ledwo dostrzegalnie, by wreszcie zniknąć w oddali. Ruszył wzdłuż niej
i niemal w tej samej chwili, na samej granicy widoczności, dostrzegł ludzką sylwetkę. Puścił się pędem w tym
kierunku, lecz po chwili zatrzymał się i odwrócił; daleko z tyłu identyczna sylwetka również przystanęła,
spoglądając w jego stronę. Nicholas natychmiast przestał się nią interesować. Spróbował otworzyć znaleziony
orzech, a gdy to mu się nie udało, zostawił go i ruszył przed siebie niespiesznym krokiem. Od czasu do czasu
nad wodę wyskakiwała ryba, a jeszcze rzadziej z nieba nurkował jakiś ptak. Światło wyraźnie traciło na sile.
Zdawał sobie sprawę z tego, że już od dłuższego czasu nic nie jadł, lecz właściwie nie był głodny, a jeżeli nawet
był, to rozkoszował się swym głodem w taki sam sposób, w jaki dawniej obserwował krew kapiącą ze zranionej
celowo ręki.
- Doktorze Wyspo! - zawołał, mijając jedną z palm, a potem zaczął wyśpiewywać na głos te dwa słowa,
aż wreszcie straciły wszelkie znaczenie. Pływał trochę w morzu, tak jak robił to w czasie kwarantanny na
Callisto w wielkich zbiornikach z wodą, w celu polepszenia koordynacji ruchowej; początkowo krztusił się i
prychał, lecz wreszcie nauczył radzić sobie z falami. Kiedy ściemniło się tak bardzo, że widział już tylko biały
piasek i białą pianę na grzbietach grzywaczy, napił się nieco wody z morza i ułożył do snu na plaży; prawa część
jego brzydkiej, napiętej twarzy odprężyła się i pogrążyła we śnie, podczas gdy lewe oko w dalszym ciągu było
szeroko otwarte. Głowa bezustannie obracała się w lewo i w prawo a w lewym kąciku ust zamarł, na kształt
pośmiertnej maski, obecny tam zawsze grymas: złośliwy, wyniosły i nieludzki w ten szczególny sposób, w jaki
czasem bywają nieludzkie wyłącznie ludzkie twarze.
Kiedy się obudził panowała jeszcze ciemność, lecz noc zaczęła już nasączać się odcieniami szarości.
Bezgłowe palmy stały wzdłuż plaży niczym wysokie duchy z pióropuszami liści skrytymi w mgle i mroku. Było
mu zimno. Rozcierał rękami ciało, tańczył na piasku i biegał tam i z powrotem po plaży, żeby się trochę
rozgrzać; w pewnej chwili dostrzegł przed sobą mały, krwistoczerwony punkcik. Zbliżywszy się zobaczył, że to
ognisko.
Przy ogniu siedział młody, wyglądający na jakieś dwadzieścia pięć lat, mężczyzna. Miał czarne,
sięgające do ramion włosy i rzadką brodę, poza tym był nagi jak Nicholas. Oczy miał duże, ciemne i zupełnie
puste, jak otwory połamanych rur. Kiedy pogrzebał kijem w ognisku, powiew wiatru przyniósł wraz z dymem
zapach piekących się ryb. Nicholas przyglądał mu się z pewnego oddalenia.
Z kącika ust mężczyzny pociekła strużka śliny; starł ją, rozmazując na twarzy smugę popiołu. Nicholas
zbliżał się powoli, aż wreszcie znalazł się po przeciwnej stronie płomieni. Zawinięta w szerokie liście i
oblepiona błotem ryba leżała na żarzących się węglach.
- Jestem Nicholas. Jak się nazywasz?
Młody mężczyzna nawet na niego nie spojrzał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin