Wolter - Kandyd.doc

(384 KB) Pobierz
Kandyd, czyli optymizm



Kandyd, czyli optymizm

Wolter
Tłumaczenie Tadeusz Zelenski (Boy)

Dzieło przełożone z niemieckiego rękopisu doktora Ralfa(2) z
przyczynkami, znalezionymi w kieszeni tegoż doktora zmarłego w
Minden, r. p. 1759

I. Jak Kandyd chował się w pięknym zamku i jak go stamtąd wygnano

W Westfalii, w zamku barona de Thunder-ten-tronckh, żył młody
chłopiec, którego natura obdarzyła charakterem najłagodniejszym na
świecie(1). Fizjognomia odzwierciedla jego duszę. Posiadał dość
zdrowy sąd o rzeczach, przy dowcipie niezmiernie prostym;
mniemam, iż z tej przyczyny dano mu imię Kandyda. Starzy słudzy
podejrzewali że jest synem siostry barona, oraz pewnego zacnego i
godnego szlachcica z sąsiedztwa, którego ta panna uparcie wzbraniała
się zaślubić, ponieważ mógł się wywieść ledwie z siedemdziesięciu
jeden pokoleń, reszta zaś drzewa genealogicznego gubiła się gdzieś w
odmęcie czasów.
Baron był jednym z najpotężniejszych panów Westfalii, zamek jego
bowiem posiadał drzwi i okna. Główna komnata strojna była nawet
dywanami. Zebrawszy wszystkie psy z obejścia, można było, w
potrzebie, utworzyć coś na kształt sfory; chłopcy stajenni byli
masztalerzami, miejscowy wikary wielkim jałmużnikiem. Wszyscy
tytułowali barona Jego Dostojnością i śmiali się z jego konceptów.
Pani baronowa, która ważyła około trzystu pięćdziesięciu funtów,
zażywała z tej przyczyny wielkiego poważania; czyniła honory domu
z godnością, jednającą jej tym większy szacunek. Córka, Kunegunda,
licząca siedemnaście wiosen, była rumiana, świeża, pulchna i
apetyczna. Syn okazywał się we wszystkim godny ojca. Preceptor
Pangloss(2) był wyrocznią domu, a mały Kandyd słuchał jego nauk z
ufnością właściwą jego wiekowi i naturze.
Pangloss wykładał tajniki metafizyko-teologo-kosmolo-nigologii.
Dowodził wprost cudownie, że nie ma skutku bez przyczyny i że, na
tym najlepszym z możliwych światów, zamek JW. Pana barona jest
najpiękniejszym z zamków, pani baronowa zaś najlepszą z możliwych
kasztelanek.
"Dowiedzione jest, powiadał, że nic nie może być inaczej, ponieważ
wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko, z konieczności, musi
istnieć dla najlepszego celu. Zważcie dobrze, iż nosy są stworzone do
okularów: dlatego mamy okulary. Nogi są wyraźnie stworzone po to,
aby były obute, dlatego mamy obuwie. Kamienie są na to, aby je
ciosano i budowano z nich zamki; dlatego Jego Dostojność pan baron
ma bardzo piękny zamek; największy baron w okolicy musi mieć
najlepsze mieszkanie. Świnie są na to aby je zjadać; dlatego mamy
wieprzowinę przez cały rok. Z tego wynika, iż ci, którzy twierdzili że
wszysko jest dobre, powiedzieli głupstwo; trzeba było rzec, że
wszystko jest najlepsze".
Kandyd słuchał uważnie i wierzył w prostocie ducha; panna
Kunegunda wydawała mu się bowiem bardzo urodziwa, mimo że
nigdy nie odważył się jej tego wyznać. Wnioskował, iż, po szczęściu
urodzenia się baronem de Thunder-ten-tronckh, drugim stopniem
szczęścia jest być panną Kunegundą; trzecim widywać ją co dzień;
czwartym zaś słuchać mistrza Panglossa, największego filozofa w
okolicy, a tym samym na całwj ziemi.
Jednego dnia, Kunegunda, przechadzając się wpodle zamku po
małym lasku który nazywano parkiem, ujrzała, w gęstwinie, doktora
Panglossa, jak dawał lekcję eksperymentalnej fizyki pokojówce jej
matki, fertycznej brunetce, bardzo ładnej i niesrogiej. Ponieważ panna
Kunegunda miała z natury wielką ciekawość do nauk, przyglądała się,
z zapartym oddechem, owym kilkakroć ponawianym
doświadczeniom; ujrzała jasno przekonywującą argumentację
doktora, przyczyny i skutki, i wróciła do domu wzruszona, zadumana,
wskroś przenikniona chęcią poświęcenia się naukom. Myślała przy
tym. że ona mogłaby snadnie być skutecznym argumentem dla
młodego Kandyda, on zaś nawzajem dla niej.
Spotkała Kandyda wracając do zamku i poczerwieniała; Kandyd
poczerwieniał również. Rzekła mu, przerywanym głosem, dzień
dobry; Kandyd odpowiedział, nie wiedząc sam co mówi. Nazajutrz,
po obiedzie, kiedy wstawano od stołu, Kunegunda i Kandyd znaleźli
się za parawanem; Kunegunda upuściła chusteczkę, Kandyd ją
podniósł; wzięła go niewinnie za rękę, chłopiec ucałował niewinnie
rękę panienki, z żywością, uczuciem, wdziękiem nie do opisania; usta
ich się spotkały, oczy zapłoneły, kolana zaczęły drżeć, ręce zabłąkały
się. Baron Thunder-ten-tronckh przechodził koło parawanu, i, widząc
tę przyczynę i ten skutek, wypędził Kandyda z zamku paroma
kopniakami w pośladki. Kunegunda zemdlała; kiegy przyszła do
siebie, otrzymała silny policzek od baronowej; tak wszystko zmąciło
się w najpiękniejszym i najmilszym z możebnych zamków.

II. Jak Kandyd dostał się między Bułgarów

Kandyd, wypędzony z raju ziemskiego, szedł długo, nie wiedząc
dokąd, płacząc, wznosząc oczy do nieba, obracając je często ku
najpiękniejszemu z zamków, który zawierał najpiękniejszą z
baronówien. Położył się, bez wieczerzy, w szczerym polu, w bruździe
między zagonami; śnieg padał wielkimi płatami. Nazajutrz,
przemarznięty do szpiku, Kandyd zawlókł się do sąsiedniej wsi,
noszącej miano Valberghoff-trarbk-dikdorff, bez grosza, umierając z
głodu i znużenia. Zatrzymał się smutno u wrót gospody. Dwaj ludzie,
błękitno ubrani, zwrócili nań oczy. "Patrz, kamracie, rzekł jeden:
doskonale zbudowany chłopak; ręczę, że ma przepisaną miarę".
Podeszli i zaprosili uprzejmie Kandyda na obiad. - Panowie, rzekł
Kandyd z uroczą skromnością, świadczycia mi wiele zaszczytu, ale
nie mam czym zapłacić za siebie. - Och, panie, rzekł jeden z
błękitnych, osoby pańskiej powierzchowności i zalet nie płacą nigdy
za nic: czyż nie posiadasz pięciu stóp i pięciu cali wzrostu ? - Tak,
panowie, w istocie, to moja miara, odparł z ukłonem. - Och, drogi
panie, siadaj z nami; nie tylko wyrównamy za ciebie rachunek, ale nie
ścierpimy, aby człowiekowi takiemu jak pan miało kiedykolwiek
braknąć pienięczy; toć pierwszym obowiązkiem ludzi jest pomagać
sobie wzajem. - Macie słuszność, odparł Kandyd; toż samo powiadał
mistrz Pangloss; widzę, że w istocie wszystko jest jak najlepiej".
Proszą aby przyjął kilka talarów; bierze i chce wystawić oblig; nie
przyjmują, siadają z nim do stołu. "Powiedz, czy kochasz tkliwie... -
Ach, tak, odpowiedział, kocham tkliwie pannę Kunegundę. - Nie,
odparł jeden z nieznajomych; pytamy, czy kochasz tkliwie króla
Bółgarów(1)? - Ani trochę, odpowiedział; nie widziałem go na oczy. -
Jak to! ależ to czarujący monarcha; trzeba wypić jego zdrowie. - Och,
bardzo chętnie, owszem". Pije. "Wystarczy, powiadają mu, oto jesteś
ostoją, podporą, obrońcą, bohaterem Bułgarów; los twój zapewniony,
sława niezawodna". Wkładają mu natychmiast kajdany na nogi i
prowadzą go do pułku. Każą mu się obracać w prawo, w lewo, brać
broń na ramię, zdejmować, mierzyć, strzelać, podwajać krok, i sypią
mu trzydzieści kijów; nazajutrz wykonywa to samo mniej niezdarnie i
dostaje tylko dwadzieścia; trzeciego dnia rzepią mu tylko dziesięć, a
towarzysze patrzą nań jak na młody fenomen.
Kandyd, oszołomiony, nie pojmował jeszcze zbyt dobrze profesji
bohatera. Pewnego pięknego dnia wiosennego, wpadło mu do głowy
puścić się na przechadzkę. Kroczył swobodnie przed siebie, w
mniemaniu iż jest to przywilejem rodzaju ludzkiego, jak i bydlęcego,
posługiwać się własnymi nogami wedle upodobania. Nie zrobił ani
dwóch mil, kiedy dopadło go czterech innych sześciostopowych
bohaterów: wiążą go i prowadzą do więzienia. Spytano go, wedle
form prawnych, czy woli przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi
całego pułku, czy też otrzymać naraz dwanaście kul w mózgownicę.
Próżno przedkładał, iż każdy człowiek posiada wolną wolę i że on,
osobiście nie życzy sobie ani tego, ani tego; trzeba było wybierać.
Owóż, mocą owego daru boskiego, który nazywa się wolnością,
namyślił sie przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi: odbył dwie
takie przechadzki. Pułk liczył dwa tysiące ludzi; to wyniosło cztery
tysiące rózeg, które, od karku do pośladków, obnażyły mu wszystkie
mięsnie i nerwy. Gdy przyszła chwila trzeciej przechadzki, Kandyd,
przywiedziony do ostateczności, poprosił jako o łaske, aby mu
raczono strzelić w łeb; uzyskał ten fawor; zawiązują mu oczy i każą
klęknąć. W tejże chwili przejeżdża król Bułgarów, pyta o zbrodnię
delikwenta; że zaś był to król obdarzony niepospolitym geniuszem,
zrozumiał, ze wszystkego co usłyszał o Kandydzie, że młody ten
metafizyk bardzo jest nieświadomy spraw tego świata; jakoż ułakawił
go, ze wspaniałomyślnośią, którą będą wysławiać wszystkie gazety po
wszystkie wieki. Dzielny chirurg uleczył Kandyda w trzy tygodnie, za
pomocą maści przepisanych przez Diosorydesa. Miał już nieco skóry i
mógł chodzić, kiedy król Bułgarów wydał bitwę królowi Abarów.

III. Jak Kandyd umknął z armii Bułgarów i co mu się przytrafiło

Nie można sobie wyobrazić nic równie pięknego, sprawnego,
świetnego, równie dobrze wyćwiczonego jak obie armie. Trąby,
piszczałki, oboje, bębny, armaty, tworzyły harmonię, jakiej nie
słyszano ani w piekle. Zrazu, armaty obaliły po sześć tysięcy ludzi z
każdej strony; następnie, strzelanina uprzątnęła z najlepszego ze
światów dziewięć do dziesięciu tysięcy hultajów, którzy
zanieczyszczali jego powierzchnię. Bagnet również uporał się z
paroma tysiącami: wszysto razem mogło sięgać jakich trzydziestu
tysięcy dusz. W czasie tych heroicznych jatek, Kandyd, który trząsł
się jak szczery filozof, ukrył się jak mógł najtroskliwiej. Wreszcie,
gdy obaj królowie kazali śpiewać, każdy w swoim obozie, Te Deum,
powziął postanowienie aby się udać gdzie indziej roztrząsać problemy
przyczyn i skutków. Okraczając całe sterty trupów i umierających,
dotarł do sąsiedniej wioski; zastał kupę popiołów; była to wieś
abarska, którą Bułgarzy spalili, wedle kanonów prawa publicznego.
Tu, pokłuci ranami starcy patrzyli, jak żony ich, pozarzynane, konały
w męczarnich, tuląc dzieci do zakrwawionych piersi; tam, dziewczyny
z porozpruwanymi brzuchami, nasyciwszy naturalne popędy
bohaterów, wydawały ostatnie tchnienie; inne, wpół spalone,
krzyczały aby je dobito. Mózgi walały się po ziemi, obok
poucinanych rąk i nóg.
Kandyd umknął, co miał tchu do dalszej wioski; należała do
Bułgarów i bohaterowie abarscy obeszli się z nią tak samo. Wciąż
stąpając po drgających członkach lub po zwęglonych ciałach,
wydostał się wreszcie poza pole bitwy, niosąc w tornistrze nieco
zapasów i nie zapominając ani na chwilę o pannie Kunegundzie.
Wiwenda skończyła się właśnie, kiedy dotarł do Holandii; ale,
ponieważ słyszał iż jest to kraj bogaty i chrześcijański, nie wątpił że
znajdzie przyjęcie równie dobre jak ongi w zamku barona, nim go
wygnano stamtąd za sprawą pięknych oczu Kunegundy.
Zwrócił się do kilku poważnych obywateli z prośbą o jałmużnę;
odpowiedzieli jednocześnie, że, jeśli zechce dalej uprawiać to
rzemiosło, będą zmuszeni oddać go do domu poprawy, iżby się
nauczył przyzwoitości.
Zwrócił się następnie do człowieka, który, dopiero co, wobec
wielkiego zgromadzenia, rozprawiał godzinę o miłosierdziu(1). Ów
sporzał nań z ukosa i rzekł: "Co ty tu robisz? czy bawisz tu dla dobrej
przyczyny? - Nie ma skutku bez przyczyny, odparł skromnie Kandyd;
wszystko wiąże się łańcuchem konieczności i dąży do najlepszego
celu. Trzeba było, aby mnie wygnano z pobliża panny Kunegundy i
abym przeszedł dwa razy przez rózgi; tak samo trzeba bym prosił o
chleb, póki nie będę mógł nań zapracować; nie mogło być inaczej. -
Mój przyjacielu, rzekł mówca, czy wierzysz że papież jest
antychrystem? - Nie słyszałem jeszcze o tym, odparł Kandyd; ale czy
jest czy nie jest, ja nie mam chleba. - Nie wart go jesteś, rzekł tamten:
precz, nędzniku, precz, łotrze, nie zbliżaj się do mnie póki życia".
Żona mówcy wystawiła głowę przez okno, i, na widok człowieka
który wątpił iż papież jest antychrystem, wypróżniła mu na łeb
pełny... O, nieba! do jakichż wybryków posuwa się żarliwość religijna
u dam!
Pewien człowiek, który nie był ochrzczony, poczciwy anabaptysta(2)
imieniem Jakub, ujrzał w jak okrutny i haniebny sposób
potraktowano jednego z jego braci, istotę o dwóch nogach bez pierza,
obdarzoną duszą; zaprowadził go do siebie, umył go, dał mu chleba i
piwa, obdarował go dwoma florenami, ofiarował się nawet zatrudnić
go w swoich fabrykach perskich tkanin, które wyrabia się w Holandii.
Kandyd, padając niemal na twarz przed dobroczyńcą, wykrzyknął:
"Dobrze powiadał mistrz Pangloss, że wszystko w świecie dzieje się
najlepiej; pańska dobroć wzruszyła mnie o wiele bardziej, niż
okrucieństwo jegomości w czarnym płaszczu oraz jego małżonki".
Nazajutrz, przechadzając się, spotkał nędzarza, całego okrytego
wrzodami, z martwymi oczyma, ze stoczonym końcem nosa, z
wykrzywioną gębą, z czarnymi zębami, ochrypłym głosem,
dręczonego okrutnym kaszlem i wypluwającego po jednym zębie przy
każdym napadzie.

IV.Jak Kandyd spotkał swego dawnego mistrza filozofii, doktora
Panglossa, i co z tego wynikło

Kandyd, bardziej jeszcze przejęty współczuciem niż grozą oddał
przeraźliwemu nędzarzowi dwa floreny poczciwego anabaptysty.
Widmo popatrzyło nań uważnie, zalało się łzami i padło mu na szyję.
Kandyd cofnął się przerażony. "Ach! rzekł nędzarz do drugiego
nędzarza, nie poznajesz już swego drogiego Panglossa? - Co słyszę, to
ty, ukochany mistrzu? ty, w tym okrutnym stanie ! cóż za nieszczęście
cię spotkało? czmu nie jesteś już w najpiękniejszym z zamków? co sie
stało z panną Kunegundą, perłą dziewic, arcytworem przyrody? -
Słabo mi", rzekł Pangloss. Natychmiast Kandyd zawiódł go do domu
anabaptysty, gdzie dał mu kawałek chleba; kiedy zaś Pangloss
pokrzepił się nieco: "I cóz, spytał, Kunegunda? - Umarła", odparł
tamten. Słysząc to, Kandyd zemdlał: przyjaciel ocucił go trochą
lichego octu, który znalazł się przypadkiem w izbie. Kandyd otworzył
oczy: "Kunegunda umarła! Och, najlepszy ze światów, gdzieżeś jest?
Ale z czego umarła? czyżby z tego, iż widziała jak ojciec jej wygania
mnie z zamku nogą - Nie, rzekł Pangloss, rozpruli jej brzuch żołnierza
bułgarscy, nagwałciwszy się jej wprzód ile wlazło; roztrzaskali głowę
baronowi, który chciał jej bronić; baronową pokrajali na kawałki;
mego biednego pupila spotkał los podobny jak siostrę; co się zaś
tyczy zamku, nie pozostał ani kamień na kamieniu, ani jednej stodołu,
ani barana, ani kaczki, ani drzewa. Ale pomszczono nas wspaniale,
Abarowie bowiem uczynili toż samo w sąsiednim zamku, należącym
do szlachcica bułgarskiego.
Słysząc to, Kandyd ponownie zemdlał; następnie, przyszedłszy do
siebie i powiedziawszy wszystko co miał do powiedzenia, zapytał o
przyczynę i skutek i o wystarczającą rację, która doprowadziła
Panglossa do tak żałosnego stanu. "Niestety, rzekł tamten, miłość:
miłość, pocieszycielka rodzaju ludzkiego, zachowawczyni świata,
dusza wszystkich czujących istot, tkliwa miłość. - Ach, rzekł Kandyd,
poznałem i ja tę miłość, ową władczynę serc, duszę naszej duszy;
pryzniosła mi tylko jednego całusa i dwadzieścia kopniaków w
siedzenie. W jaki sposób ta piękna przyczyna mogła sprawić w tobie
tak żałosny smutek?"
Pangloss odparł w tych słowach: "O, drogi Kandydzie! znałeś Pakitę,
subretkę dostojnej baronowaj: zakosztowałem w jej ramionach
słodyczy raju; ale stały się one źródłem piekielnych mąk, które mnie
oto trawią: była nimi skażona do szpiku; może umarła od nich! Pakita
otrzymała ten podarek od uczonego franciszkanina, który dotarł aż do
źródła, miał go bowiem od starej hrabiny, która otrzymała go od
kapitana kawalerii, który zawdzięczał go margrabinie, która dostała
go od pazia, który otrzymał go od jezuity, który w czas swego
nowicjatu, posiadł go w prostej linii od jednego z towarzyszów
Krzysztofa Kolumba. Co do mnie, nie udzielę go już nikomu, bo
umieram.
- O Panglossie! wykrzyknął Kandyd, cóż za osobliwa genealogia! zali
nie diabeł był jej protoplastą?
- Wcale nie, odparł ów wielki człowiek: była to rzecz nieodzowna na
najlepszym ze światów, składnik konieczny; gdyby Kolumb nie nabył
na Wyspie Ameryckiej tej choroby, która zatruwa źródło płodzenia,
udaremniając samo płodzenie, i która jest najoczywiściej sprzeczna z
wielkim celem przyrody, nie mielibyśmy ani czekolady, ani koszenili;
a trzeba jeszcze zauważyć, że, do dziś na kontynencie, choroba ta jest
naszą specjalnością jak spory teologiczne. Turcy, Indianie, Persowie,
Chińczycy, Syjamczycy, Japończycy nie znają jej jeszcze: ale istnieje
wystarczająca racja, aby ją poznali z kolei w ciągu następnych
wieków. Na razie, uczyniła ona cudowne postępy wśród nas, a
zwłaszcza w owych armiach złożonych z poczciwych, dobrze
wytresowanych rekrutów, które rostrzygają o losach państw. Można
stwierdzić stanowczo, iż, kiedy trzydzieści tysięcy ludzi walczy, w
regularnej bitwie, przeciw drugiej armii tej samej sily, po każdej
stronie znajduje się około dwudziestu tysięcy dotkniętych francą.
- To cudowne, rzekł Kandyd; ale trzeba się leczyć, mistrzu. - W jaki
sposób? odparł Pangloss; nie mam ani szeląga, mój przyjacielu: na
całej zaś powierzchni kuli ziemskiej, nikt ci nie puści krwi ani nie
wsunie lewatywy, o ile mu nie zapłacisz, albo o ile ktoś inny nie
zechce zapłacić za ciebie".
Te ostatnie słowa zrodziły w Kandydzie postanowienie: rzucił sie do
nóg miłosiernego Jakuba i odmalował tak wzruszająco stan
przyjaciela, iż poczciwiec nie zawahał się przygarnąć doktora
Panglossa; dał go leczyć swoim kosztem. Dzięki kuracji, Pangloss
postradał tylko jedno oko i jedno ucho. Pisał dobrze, i doskonale znał
arytmetykę. Anabaptysta Jakub powierzył mu prowadzenie ksiąg. Po
upływie dwóch miesięcy, zmuszony udać się do Lizbony w sprawach
handlowych, zabrał na okręt obu filozofów. Pangloss wytłumaczył mu
jako wszystko w świecie dzieje się możliwie najlepiej. Jakub nie był
tego zdania. "Musieli ludzie (rzekł) zepsuć cokolwiek naturę; nie
urodzili się wszak wilkami, a stali się wilkami. Bóg nie dał im armat
24 kalibru, ani bagnetów, oni zaś sporządzili sobie bagnety i armaty,
aby się uśmiercać wzajem. Mógłbym przytoczyć również bankructwa,
oraz trybunały, które zagarniają mienie bankrutów, aby zeń wyzuć
wierzycieli. - Wszystko to jest nieodzowne, odparł jednooki doktór;
niedole poszczególne składają się na powszechne dobro; tym samym,
im więcej jest nieszczęść poszczególnych, tym bardziej całośc jest
dobra". Gdy tak rozumował, ściemniło się, wiatry zadęły ze
wszystkich stron naraz i, tuż pod samym portem, okręt stał się
igraszką najstraszliwszej burzy.

V. Burza, rozbicie, trzęsienie ziemi, jako też inne przygody doktora
Panglossa, Kandyda i anabaptysty Jakuba

Połowa podróznych, osłabionych, dłąwionych niepojętą męczarnią, w
jaką kołysanie okrętu wprawia nerwy i wszystkie humory cielesne
wstrząsane w najsprzeczniejszych kierunkach, nie miała nawet siły
troszczyć się o bezpieczeństwo. Druga połowa wydawała okrzyki i
wznosiła modły; żagle poszły w strzępy, maszty w srzazgi, dno się
rozpukło. Pracował kto mógł, jeden nie rozumiał drugiego, nikt nie
kierował pracą. Anabaptysta pomagał trochę przy sterze, stojąc na
pomoście; jakiś majtek, wściekły, uderzył go z całych sił i rozciągnął
go na pokładzie, ale, od ciosu jaki mu wymierzył, sam doznał tak
gwałtownego wstrząsu, iż wypadł na łeb ze statku. Tak wisiał,
zaczepiony o kawałek złamanego masztu. Dobry Jakub śpieszy z
pomocą, pomaga mu wgramolić się z powrotem i z wielkiego wysiłku
stacza się w morze, w oczach tegoż majtka, który pozwala mu zginąć
nie racząc nawet nań spojrzeć. Kandyd zbliża się, widzi swego
dobroczyćcę, jak zjawia się jeszcze raz na fali i zanurza się w niej na
zawsze. Chce się rzucić za nim w morze: filozof Pangloss wstrzymuje
go, dowodząc, iż Zatokę Lizbońską stworzono uwyślnie w tym celu,
aby anabaptysta w niej utonął. Gdy to udowadniał a priori, okręt
rozszczepia się i pęka; wszystko ginie, z wyjątkiem Panglossa,
Kandyda i nieludzkiego majtka, który dał utonąć cnotliwemu
anabaptyście; hultaj dopłynął szczęćliwie do brzegu, dokąd też
Pangloss i Kandyd dostali się na belce.
Skoro trochę przyszli do siebie, powędrowali do Lizbony; zostało im
nieco pieniędzy, przy pomocy których mieli nadzieję uratować się od
głodu, ocalawszy tak szczęśliwie z burzy.
Ledwie stanęli w mieście, płacząc nad śmiercią dobroczyńcy, uczyli
że ziemia drży im pod stopami; morze wznosi się i bałwanie w porcie,
krusząc okręty stojące na kotwicy(1). Kłęby ognia i dymu napełniają
ulice i rynki; domy walą się, dachy osuwają się na fundamenty, a
fundamenty rozsypują się w gruzy; trzydzieści tysięcy mieszkańców
wszelkiego wieku i płci znajduje śmierć pod ruinami. Majtek
powiada, pogwizdując i klnąc pod nosem: "Można tu będzie co
zarobić przy tej okazji. - Jaka może być wystarczająca racja tego
fenomenu? pytał Pangloss. - To już chyba koniec świata!" wykrzyknął
Kandyd. Majtek pędzi niezwłocznie między ruiny, naraża się na
śmierć, aby znaleźć nieco pieniędzy, znajduje je, zagarnia, upija się,
po czym, jeszcze odurzony winem, kupuje uścisk pierwszej dziewki,
spotkanej na gruzach domów, pośród umierających i umarłych.
Wśród tego, Pangloss ciągnie go za rękaw: "Mój przyjacielu, mówił,
niedobrze sobie poczynasz; chybiasz powszechnemu rozumowi,
chwila nie jest zgoła po temu. - Do kroćset kaduków, odparł tamten,
jestem majtek, rodem z Batawii; zdeptałem cztery razy krucyfiks w
czterech podróżach do Japonii(2); dobrześ się wybrał, człeku, ze
swoim powszechnym rozumem!"
Parę odłamków zraniło Kandyda; legł na ulicy, przysypany gruzem.
Mówił do Panglossa: "Przez litość! postaraj się o trochę wina i oliwy;
umieram. - Owo trzęsienie ziemi, to nie żadna nowość, odparł
Pangloss; miasto Lima w Ameryce uległo w zeszłym roku takiemuż
wstrząśnieniu; te same przyczyny, ten sam skutek; niezawodnie musi
się ciągnąć żyła siarki pod ziemią od Limy do Lizbony. - To wielce
prawdopodobne, odrzekł Kandydy, ale, na Boga, trochę oliwy i wina.
- Jak to prawdopodobne? odparł filozof; twierdzę, że to rzecz
udowodniona". Kandyd stracił przytomność, Pangloss zaś przyniósł
nieco wody z pobliskiej studni.
Nazajutrz, znalazłszy wśród gruzów jakieś prowianty, skrzepili się
nieco. Nasępnie wzięli się, po równi z drugimi, do pracy, aby ulżyć
doli pozostałych przy życiu mieszkańców. Paru obywateli, którym
użyczyli pomocy, zaprosiło ich na obiad, ot, na jaki można sie było
zdobyć wśród takiej katastrofy. Posiłek był smutny; biesiadnicy
skrapiali chleb łzami; ale Pangloss pocieszył ich, upewniając iż nie
mogło byc inaczej: "Wszystko to, powiadał, jest możliwie najlepiej:
jeżeli bowiem wulkan jest w Lizbonie, nie mógł być gdzie indziej; nie
jest bowiem możebne, aby rzeczy nie były tam gdzie są, wszystko
bowiem jest dobrze".
Mały, czarniawy człowieczek, zausznik Inkwizycji a sąsiad Panglossa
przy stole, ozwał się uprzejmie: "Widocznie łaskawy pan nie wierzy w
grzech pierworodny; jeśli bowiem wszystko jest najlepiej, nie było ani
upadku, ani kary.
- Wasza Ekscelencja raczy łaskawie darować, odparł Pangloss jeszcze
uprzejmiej: ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin