Wernic Wiesław - 17 - Skarby Mackenzie.rtf

(647 KB) Pobierz
WIESŁAW WERNIC

 

 

 

 

 

WIESŁAW WERNIC

 

 

SKARBY MACKENZIE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSKI

 

CZYTELNIK • WARSZAWA • I980

Copyright by Wiesław Wernic, Warszawa I980

ISBN 83—07—00I09—9


Antykwariusz

 

 

— Wierzy pan w duchy, doktorze?

Drgnąłem, aż zatrzeszczało oparcie krzesła. Odruch całkowicie zrozumiały, jeśli uwzględnić fakt, że odkąd rozpocząłem lekarską praktykę, żaden z moich pacjen­tów nie zadał mi tak zaskakującego pytania.

Zapewne twarz moja odzwierciedlać musiała osłupie­nie, bo pan Adrian Fremont spojrzał na mnie badawczo i znowu zagadnął:

— Czy źle się wyraziłem? Chodzi mi o duchy, upiory i inne niezrozumiałe zjawiska.

Rzeczowym tonem rozpocząłem wstępne badania:

— Cierpi pan na bóle głowy?

Wybałuszył na mnie bladoniebieskie oczy, a oblicze jego przybrało wyraz zdziwienia.

— Nie... nie cierpię — odparł z wahaniem — lecz czemu...

— A może jakieś zaburzenia wzrokowe? — przerwa­łem mu w połowie zdania. — Zdarza się panu podwójne widzenie?

— Ależ, doktorze! Nic z tych rzeczy. Jestem zdrowy jak przysłowiowa ryba.

— Na pewno — grzecznie przytaknąłem. — Ale zda­rza się, że chory nie orientuje się w swych dolegliwo­ściach.

— To nieporozumienie, doktorze — roześmiał się. — Nie przyszedłem po lekarską poradę.

— No to proszę mi wyjaśnić, o co właściwie chodzi? Wspomniał pan o duchach. Widział pan je?

— Jak dotąd, nie! — wykrzyknął. — Lecz... chciał­bym je ujrzeć.

Znowu drgnąłem. Jak dotąd, pan Adrian Fremont był dla mnie uosobieniem stateczności i rzeczowego spoj­rzenia na świat i jego zjawiska. Znałem go tak dobrze, jak można poznać człowieka, którego widywałem prawie co tydzień, lecz za to od lat. Był właścicielem antykwa­riatu w Milwaukee — moim rodzinnym mieście. Wielki sklep Fremonta zawsze wypełniony bywał najrozmait­szymi starociami: od mebli począwszy, na broszkach i pierścieniach skończywszy. Mało się znam na tego ro­dzaju handlu. Antykwariusz zaklinał się, że posiadane przez niego na sprzedaż przedmioty liczą sobie nie mniej niż sto lat. Wierzyłem na słowo. Od czasu do czasu od­wiedzałem magazyn nabywając niekiedy drobiazgi, prze­de wszystkim związane z dawną historią Indian. Czy autentyczne? Być może, przynajmniej tak mi się wy­daje. Już nie pamiętam pierwszego nabytku. Od lat od­wiedzałem antykwariat i w jego wnętrzu spędziłem wiele interesujących godzin.

Fremont miał trzech pracowników, więc gdy ilość kli­entów malała, zwłaszcza w przedwieczornej porze, po­święcał mi sporo czasu prezentując co ciekawsze przed­mioty i opowiadając o ich dziejach. Szczycił się tym, iż jest przedstawicielem trzeciego już pokolenia antykwariuszy. Obecnie firma ta uchodziła w Milwaukee za naj­większą, najbardziej godną uwagi ze względu na swą solidność i wysoką wartość oferowanych towarów. Z jej usług korzystały nawet muzea.

Mój niespodziewany gość, jak pamiętam, nigdy nie chorował. Nigdy nie był moim pacjentem. Dlatego za­skoczyła mnie jego wizyta, a jeszcze bardziej przedziw­ne pytanie, jakim ją rozpoczął. I zdumiewające stwier­dzenie: “chciałbym ujrzeć ducha".

Moje myśli galopowały w głowie niczym stado spło­szonych antylop i w mig wyobraziłem sobie powstałą sytuację. Zdarza się przecież, iż najbardziej normalni, jak się to potocznie określa, ludzie pod wpływem silnych wzruszeń lub krańcowego przemęczenia na pewien czas zatracają równowagę umysłową — żeby rzec delikatnie. Bez pomocy lekarskiej taki brak równowagi może doprowadzić do ciężkich schorzeń psychicznych. Prawdo­podobnie Fremont znajdował się w podobnym stanie. Jego dziwaczne pytania należało traktować poważnie, bagatelizując twierdzenie, że jest “zdrowy jak ryba".

— Więc cóż z tymi duchami? — zapytałem. — Jak one wyglądają?

— Albo ja wiem? — odpowiedział pytaniem na pyta­nie. — Stwierdziłem jedynie ślady ich działalności.

— Jakież to ślady?

— Zaraz panu pokażę — podał mi wielką kopertę, którą przez cały czas naszej rozmowy trzymał na ko­lanach. — Proszę wyjąć, doktorze. Za chwilę zrozumie pan wszystko i przestanie uważać mnie za wariata.

Wydobyłem z koperty żółtawy, w czworo złożony sztywny arkusz. Rozpostarłem na biurku. Była to mapa.

W jej lewym rogu widniał drukowany napis: “Bry­tyjska Północna Ameryka". A poniżej: “Za zgodą dedy­kowana Szanownej Kompanii Zatoki Hudsona. Zawiera­jąca najnowszą informację, której dostarczają doku­menty. Przez uniżonego sługę — J. Arrowsmitha". Druk był wyblakły, cała mapa — również, jednak wszystkie zaznaczone na niej szczegóły dawały się łatwo odczy­tać. Zgodnie z tytułem obejmowała północną część Sta­nów Zjednoczonych oraz cały obszar Kanady. Podzielo­na różowymi liniami na okręgi administracyjne — dziś już nie istniejące lub istniejące w zupełnie innych gra­nicach — pełna nazw częściowo nieaktualnych; z punktu widzenia praktycznej użyteczności kiepską przedstawiała wartość. Wyraziłem głośno swą opinię, lecz zaraz dodałem:

— Chętnie bym jednak ją kupił.

— Ba — odparł Fremont. — To jeszcze nie wszy­stko. Proszę odwrócić arkusz.

Uczyniłem to.

— No i co pan widzi, doktorze?

— Napis. Mało wyraźny, lecz chyba dający się od­czytać.

— A jakże, można odczytać. Dokonałem tego bez tru­du i nic nie rozumiem. Niech pan spróbuje.

Począłem wolno sylabizować: “Dla osoby, która to odczyta..."

— Ciekawe — zauważyłem. — A dalej... coś tu jest zamazane.

— Może pomóc?

— Nie, nie. Już wiem: “Wielkie Jezioro Niedźwie­dzie, odnoga Keith, północny kraniec, Przylądek Lisa, wschód od pasma wzgórz. Szukać...”

Tu pismo się urywało. Ponownie odwróciłem mapę, odnalazłem Wielkie Jezioro Niedźwiedzie, a w nim od­nogę Keith i... nic więcej.

— Interesujące — stwierdziłem.

— Interesujące?! — wykrzyknął gość. — Pan jeszcze nie zna całej historii. Tego napisu wczoraj nie było. Po prostu nie istniał!

— Przepraszam, nie bardzo rozumiem. Skąd pan ma tę mapę?

— Kupiłem ją wczoraj. Może pan słyszał, doktorze, o śmierci Riddle'a?

Pokręciłem głową na znak przeczenia.

— No, producenta lamp naftowych.

— Więc od niego nabył pan mapę? *

— Od spadkobierców. Nie tylko mapę, również nieco innych starodruków. Allan Riddle posiadał sporą biblio­tekę. Po co ją kompletował, nie mam pojęcia. Wiele książek wyglądało tak, jakby ich nigdy nie tknęła dłoń czytelnika. Za to oprawy! Aż błyszczały od srebrnych i złotych zdobień! Lecz spadkobiercom widać ten fakt nie zaimponował. Postanowili pozbyć się książek. Oprócz mnie zainteresowało się tą sprawą jeszcze kilku nabyw­ców. Ja wybrałem jedynie starsze i rzadkie druki. Mię­dzy nimi właśnie tę mapkę. Niech mi pan wierzy, dokto­rze, obejrzałem ją dokładnie. Na miejscu kupna i u sie­bie w sklepie. Na odwrocie nie istniał żaden napis! Dziś po południu pomyślałem, że może pana zainteresować tak rzadki starodruk. Odbito go przecież w I832 roku.

— Nie taki znowu stary — zaprzeczyłem. Fremont, jak zwykle przy podobnych okazjach, pod­nosił dodatnie cechy oferowanego artykułu.

— No... zawszeć to pięćdziesiąt dziewięć lat. Ładny wiek. Sprzedałem panu, bodajże przed trzema laty, rzadką mapę Meksyku. Chyba się pan nie zawiódł na mnie?

— Oczywiście, że nie. Był to z wielu względów uni­kat. Bardzo mi się przydał podczas podróży w tamte strony, lecz to, co mi pan teraz prezentuje, nie stanowi rzadkości.

— A ten napis?

— Napis nic nie znaczy, urwany w połowie zdania. Mogę kupić mapę dla mapy, lecz nie dla tych kilku słów.

Sięgnąłem po fajkę i począłem ją napełniać tytoniem.

Wobec zwykłego pacjenta nie ośmieliłbym się na taki gest, lecz Fremont przyszedł do mnie w czysto handlo­wych celach, a całe gadanie o duchach nie było, jak po­czątkowo sądziłem, skutkiem nerwowych zaburzeń, lecz naiwną reklamą towaru.

— Proszę posłuchać, doktorze. Powtarzam: wczoraj ten napis nie istniał. Dziś po południu, obejrzawszy je­szcze raz arkusz, odkryłem pismo.

— Może wczoraj nie obejrzał pan dokładnie — mruk­nąłem.

— Daję pan słowo honoru! — zaperzył się.

— Zgoda. Ktoś panu spłatał figla. I tyle. Może któryś z pańskich subiektów?

— Wykluczone — zaprotestował. — Zatrudniam wy­łącznie ludzi poważnych, a poza tym nie rozstawałem się z mapą ani na chwilę. Po zamknięciu sklepu zabrałem ją do mieszkania. I wówczas raz jeszcze obejrza­łem. Nie było napisu.

— Może w nocy? Na przykład któreś z pańskich dzie­ci?

— Mam tylko dwu dorosłych synów. Jeden studiuje w wojskowej akademii w Westpoint, drugi na Hazar­dzie. Odwiedzą mnie dopiero podczas lata. Chyba teraz zrozumiał pan, dlaczego pytałem o duchy? Tylko one mogły tego dokonać.

Powstrzymałem się od śmiechu i powtórnie sięgną­łem po mapę. Nie mogłem lekceważyć zapewnień antykwariusza. Lecz jakże? Napis “sam się napisał"? Przyj­rzałem mu się raz jeszcze. Litery wyglądały nieco ko­ślawo, jak gdyby ich autor niezbyt dawał sobie radę z piórem lub kreślił słowa pospiesznie i w niewygodnej pozycji. Barwa atramentu miała rudy odcień, co wydało mi się dziwne, lecz przecież pod działaniem słonecz­nych promieni czerń płowieje.

— I co pan teraz o tym sądzi, doktorze?

Doprawdy nie wiedziałem, co mam sądzić. Aż nagła myśl którą w takich wypadkach nazywamy “odkryw­czą", zaświtała mi w głowie. Podniosłem się zza biurka i z rozpostartym arkuszem podszedłem do kominka, w głębi którego buzował złocisty płomień.

— Co pan robi? — zaniepokoił się antykwariusz. — Mapa się spali!

— Będę uważał.

To rzekłszy przysunąłem papier do ognia. Widziałem, jak Fremont obserwuje ze strachem me poczynania.

Prawie że uniósł się w fotelu i opadł w jego głąb, dopie­ro gdy się cofnąłem.

Moje przewidywania okazały się słuszne.

— Oto pańskie duchy — stwierdziłem wesoło. — Czy wczoraj wieczorem, idąc spać, nie położył pan tej mapy w bliskości ognia?

— W bliskości ognia? Żeby stracić tak cenny doku­ment?

— A jednak mapa musiała przez pewien czas leżeć w sąsiedztwie źródła ciepła. To jest dla mnie pewne.

— Do czego pan zmierza, doktorze?

— Słyszał pan o atramencie sympatycznym?

— A jakże. Jakiś chemiczny wynalazek, co to litery znikają po napisaniu, a później należy papier posmaro­wać kwasem i wszystko ukazuje się na nowo.

— Przesada z tym chemicznym wynalazkiem. Wystar­czy użyć płynu zawierającego duży procent białka. Pis­mo wyschnie bez śladu, lecz pod wpływem gorąca białko się zetnie, a pismo czy rysunek staną się czytelne. Pan musiał przypadkowo położyć mapę w pobliżu ognia, ja uczyniłem to rozmyślnie. Proszę spojrzeć.

Zerwał się z fotela jak dźgnięty szpilką.

— Istotnie! — wykrzyknął. — Doktorze, pan jest nad­zwyczajny!

— Każdy lekarz coś niecoś wie o podstawowych zasa­dach chemii.

Powodem entuzjazmu Fremonta był fakt, że tajemni­cze litery pod wpływem mego zabiegu stały się jeszcze wyraźniejsze, a w miejscu, w którym zdanie się urywa­ło, wystąpił jego dalszy ciąg. Po słowie ,,szukać" ujrze­liśmy obaj: ,,Zatoki Russela. Iść wzdłuż strumienia, 500 kroków prawym brzegiem. Cztery sosny na pagórku, dziesięć kroków na północ od skały. Tu kopać. Worki skórzane. Kenneth nie żyje, Clum zabity. Jackson i Han­cock wrócą wieczorem, albo nie wrócą. Nie mam naboi, noga boli. Listopad I888. Fast".

Spojrzałem na Fremonta. Fremont spojrzał na mnie. Opadł na fotel, a ja po raz drugi tego wieczoru sięgną­łem po fajkę.

— I co pan na to, doktorze?

— Jeśli to nie makabryczny żart, odkryliśmy zakoń­czenie tragedii, która rozegrała się o tysiąc mil stąd. Pewnie teraz już mi pan tej mapy nie sprzeda.

— Oczywiście że nie. Ja... ją panu ofiaruję!

— Nie, nie — zaprotestowałem. — Nie mogę przy­jąć...

— Proszę wysłuchać mnie do końca. Dam panu mapę pod warunkiem, że nikomu pan jej nie pokaże. Przynaj­mniej do pewnego czasu.

— To oznacza, że nie będę mógł pochwalić się nabyt­kiem? Wobec tego rezygnuję.

— Ależ dlaczego?!

— Ponieważ chcę ją kupić.

— Przecież... przecież to śmieszne.

— Tylko pozornie. Ja tę mapę pragnę sprezentować przyjacielowi. Być może, że zaciekawi go tajemnicza no­tatka.

— Tego pragnę uniknąć — stwierdził ponuro.

— Chodzi o napis? Jakież może mieć on znaczenie?

— Olbrzymie! Proszę pomyśleć o skórzanych wor­kach.

— Chce pan do nich zajrzeć? — zażartowałem.

— A pan nie? Któż odgadnie, co zawierają? Może cenne przedmioty sprzed setek lat? Jakaż okazja dla każ­dego zbieracza staroci!

— Wątpię — odparłem. — Daleka północ nigdy nie stanowiła ośrodka kultury. Worki co najwyżej wypeł­nione są złotym piaskiem, chociaż nigdy nie słyszałem, aby w tamtych stronach trafiono na bonanzę.

— Co najwyżej złoty piasek — powtórzył w osłupie­niu. — Czy pan to mówi poważnie?

— Bardzo poważnie, zresztą to tylko mój domysł, na niczym nie oparty. Proszę zastanowić się nad odległo­ścią, jaka nas dzieli od jeziora i odnogi Keith, oraz nad ryzykiem poszukiwań, których efektem może być garść nikomu niepotrzebnych śmieci.

— Odległość? Hm... przecież pan, doktorze, niejeden już raz wyprawiał się w daleką drogę.

— Czemuż pan sam nie wybierze się po skarby?

— Ja? Nigdy nie próbowałem dalekich wycieczek. Na­wet pociągiem. Nie dla mnie takie wyprawy.

— Ani dla mnie — wpadłem mu w słowo. — Żeby dotrzeć do celu, trzeba wielu tygodni, a może nawet mie­sięcy uciążliwej wędrówki. A poza tym miejsce, w któ­rym mogłoby coś być, zostało tak kiepsko oznaczone, że zdać by się trzeba wyłącznie na szczęśliwy traf.

— Rozumiem — odparł. — Ale wspomniał pan o swym przyjacielu, którego zainteresowałaby mapa. Czy to pewny człowiek? To znaczy, czy można mu zaufać?

— Ręczę za niego.

— Ten przyjaciel oczywiście bywa u pana, doktorze.

— Bywa — odparłem zwięźle.

— A nie spodziewa się pan wkrótce go ujrzeć?

— Nie spodziewam.

Natarczywość antykwariusza nie przypadła mi do smaku. Dodałem więc:

— Nie sądzę, aby wpadł do mnie wcześniej niż z po­czątkiem wiosny.

— Mógłby pan mnie do niego skierować?

— Ba, nie znam obecnego miejsca jego pobytu. Zresztą, proszę nie przywiązywać zbyt wielkiego zna­czenia do słowa “zainteresowanie". Powiedziałem, że być może przyjaciela zaciekawiłaby pańska mapa, lecz to wcale nie oznacza, że ruszy na wyprawę do Wielkie­go Jeziora Niedźwiedziego.

— Bardzo przepraszam, doktorze, że zabrałem panu tyle cennego czasu — Fremont wstał z fotela. — Jeśli wolno, wpadnę tu za kilka dni. Może otrzyma pan ja­kieś wiadomości od swego przyjaciela. I... przepraszam raz jeszcze... czy nie chodzi tu o pana Gordona?

Spryciarz! Sądzę, że od początku wiedział, o kogo chodzi.

— Być może, być może — odparłem wymijająco i pospiesznie uścisnąłem mu dłoń.

Skłonił się, sięgnął po mapę, lecz wbrew mym na­dziejom, zamiast mi ją wręczyć — wpakował do ko­perty. I odszedł.

— Uff — odetchnąłem głośno, gdy trzasnęły drzwi.

W kilka minut później odwiedził mnie normalny pa­cjent. Po nim drugi i trzeci. Dziwna rozmowa uleciała mi z pamięci aż do późnego wieczoru. Wtedy, już roz­ciągnięty w łóżku, otworzyłem pierwszą stronę książki spoczywającej na nocnym stoliku. Tyle razy już przeze mnie czytanej, nigdy nudnej.

 

Jeśli żeglarskie gawędy o morzach,

Burze, przygody, upały i słota,

Kutry i wyspy, drogi i bezdroża,

Piraci, złoża ukrytego złota;

Jeśli opowieść, której tarapaty

Tum po staremu opisał i p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin