George Quiryn- Zaufajcie Drakuli.pdf

(826 KB) Pobierz
Microsoft Word - George Quiryn- Zaufajcie Drakuli
George Quiryn
Zaufajcie Drakuli
Krajowa Agencja Wydawnicza
Kiedy załomotał do drzwi, brałem właśnie prysznic. Stukał mocno, niecierpliwie,
akurat tak, jak to robią gliny, którym się śpieszy. Wyłączyłem prysznic i narzuciłem na
mokre ciało włochaty płaszcz kąpielowy. Idąc przez pokój zostawiałem za sobą mokre
ślady.
Proszę poczekać, już otwieram...
Przelotnie spojrzałem w lustro i przygładziłem dłonią ociekające wodą włosy. Twarz
miałem zmęczoną i nabrzmiałą. Szczęki i podbródek pokrywał nalot jednodniowego
zarostu. Walenie do drzwi nie ustawało. Podszedłem do nich i odsunąłem zasuwkę.
Wlazł do środka i popatrzył na mnie bladymi, pozbawionymi wyrazu oczami. Był
wysoki, zwalisty i łysawy. Ubrany był w zieloną, drelichową, spraną do niemożliwości
493310302.001.png
koszulę i wyszarzałe dżinsy. Do koszuli przypiętą miał srebrną gwiazdę. Przy
szerokim, skórzanym pasie dyndała mu się potężna kabura.
Nareszcie pan otworzył powiedział, a w jego niskim głosie zabrzmiał ton wyrzutu.
Myślałem już, że pan zasnął...
Wzruszyłemramionami.
Kąpałem się wyjaśniłem nie mogłem otwierać
goły.
Pokiwał głową sceptycznie i podszedł do fotela z poskręcanych aluminiowych rurek i
wymyślnie ukształtowanych płatów kolorowego plastyku. Usiadł ostrożnie,
wyciągając przed siebie długie nogi, obute w skórzane sandały. Ja siadłem na
tapczanie, na którym leżało moje ubranie. Sięgnąłem do spodni i z ich kieszeni
wydobyłem paczkę papierosów i gazową zapalniczkę. Zapaliłem papierosa.
Przyglądał mi się obojętnie i milczał. Choć przed chwilą walił w drzwi mojego pokoju
tak, jakby się paliło, to teraz wyraźnie czekał, aż odezwę się pierwszy. Ale mnie się też
nie śpieszyło. Paliłem spokojnie i gapiłem się w jego srebrzystą gwiazdę, jakbym po
raz pierwszy w życiu widział taką błyskotkę. Była tandetnie wykonana i bardziej
przypominała dziecinną zabawkę niż prawdziwą gwiazdę szeryfa. Za to kolt, którego
wykładana kościaną masą kolba sterczała z nie dopiętej kabury, z pewnością nie był
zabawką. I w wyglądzie faceta także nie było niczego zabawnego. Nie można było mieć
najmniejszej wątpliwości, że to twardy glina, z którym lepiej nie wdawać się w
jakiekolwiek dyskusyjki.
Otarł wierzchem kościstej dłoni zroszone maleńkimi kropelkami potu czoło i nie
widząc widać innego wyjścia, zdecydował się przemówić:
— Ma pan jakieś dokumenty? Wzruszyłem ramionami.
— Oczywiście, szeryfie.
— Chciałbym rzucić na nie okiem.
Sięgnąłem do leżącej na tapczanie 'marynarki, z jej wewnętrznej kieszeni wydostałem
portfel. Nie pozwolił mi go otworzyć. Wyciągnął kościste łapsko i prawie wyrwał mi
portfel z ręki. Ten gest był tak niespodziewany i szybki, że nie zdążyłem zareagować.
Pomyślałem, że nawet jak na glinę jest trochę zbyt bezceremonialny. Ale nie
powiedziałem nic. Na początek pragnąłem po prostu zorientować się, czego właściwie
ode mnie chce. W Holiday Beach byłem po raz pierwszy w życiu i nikt mnie tu nie
znał. W tej sytuacji nie warto było już na samym wstępie wdawać się w sprzeczki z
chamskimi gliniarzami. To się zupełnie nie opłacało.
Wyciągnął z portfela prawo jazdy i oprawioną w celofan fotokopię mojej licencji.
Książeczki czekowej ani zwitka banknotów nie ruszył. Najpierw zaczął wpatrywać się
w prawo jazdy. Trwało to bardzo długo, tak jakby chciał zapamiętać na zawsze każdą
literkę wydrukowaną na podłużnym kartoniku. Kilka razy zerknął przy tym na mnie
spod opuszczonych powiek, jakby porównywał zdjęcie z oryginałem. Wreszcie
westchnął ciężko i włożył prawo jazdy do portfela. Potem zabrał się do studiowania
licencji. Ta czynność zabrała mu jeszcze więcej czasu.
Czekałem cierpliwie i paliłem papierosa. Za oknem tężał lipcowy upał. W pokoju było
jednak zupełnie znośnie. Klimatyzacja działała bezbłędnie.
Oderwał oczy od licencji i zapytał:
Jak pan właściwie się nazywa?
Tam jest napisane.
Niech pan sam powie.
George Quiryn...
Tam jest napisane jeszcze coś więcej, jakieś słowiańskie nazwisko... trudno to
przeczytać...
Wystarczy George Quiryn, reszta nieważna, nie używam...
Oderwał wzrok od licencji i jego wyblakłe, wodniste oczy przylepiły się do mojej
twarzy. Poczułem ciężar tego spojrzenia. Odłożył licencję i jeszcze raz otarł czoło
zewnętrzna strona dłoni.
Jednym słowem, jest pan prywatnym łapaczem...
Zgadza się.
Po co pan tu przyjechał? Wzruszyłem ramionami.
A po co przyjeżdża się na Florydę?...
Do nas przyjeżdżają w sezonie. Na jesieni, w zimie i na wiosnę. O tej porze roku
turyści nas nie odwiedzają...
Ale ja przyjechałem. Czy nie wolno?
Wolno. Tylko że my nie lubimy prywatnych łapaczy...
Nie ma takiego przepisu, który by zabraniał prywatnym łapaczom spędzać urlop
tam, gdzie im się podoba...
Włożył fotokopię licencji do portfela, podał mi go i powiedział:
Słuchaj, koleś. Zapamiętaj sobie jedną rzecz. Mytu bardzo lubimy turystów. Dla
turysty wszystko u nas stoi otworem. Turysta może chodzić na plażę, kąpać się w
morzu i oglądać krokodyle na farmach. Ale my nie lubimy takich, którzy wtykają nosy
w nie swoje sprawy. Z takimi to my jesteśmy na noże. Kapujesz?
Pokiwałem mu głową, starając się nadać twarzy wyraz całkowitej i posłusznej
aprobaty. Włożyłem portfel z dokumentami do wewnętrznej kieszeni marynarki,
zdusiłem papierosa w popielniczce stojącej na ustawionym obok tapczanu stoliku i
powiedziałem:
Oczywiście, że rozumiem. Nikt nie lubi, jeżeli ktoś niepowołany pakuje swoje trzy
grosze w nie swoje sprawy. Jedno jest tylko dla mnie niepojęte. Skąd panu w ogóle
przyszło do głowy, że mam ochotę na coś takiego? Czy ostrzegacie w ten sposób
wszystkich turystów, czy też może tylko ja mam pod tym względem specjalne prawa?
Podniósł się z fotela i podciągnął opadające portki. Jego twarz ani na moment nie
zmieniła obojętnego wyrazu. Wydawało się, że moje słowa przelatują swobodnie, nie
zahaczając jego uszu.
Nie bądź za mądry, synu mruknął gmerając przy
klamrze swego szerokiego pasa. Widzieliśmy tu nie takich cwaniaków. Słyszeliśmy o
tobie różne rzeczy. Nam tu takich mądralów po prostu nie potrzeba. Tu jest
prowincja, synu. Ludzie żyją spokojnie, jak Pan Bóg przykazał, i cwaniaki z Nowego
Jorku nie mają u nas czego szukać. Chciałbym, żebyś to zrozumiał...
Zrozumiałem, szeryfie...
W porządku. W takim razie zbieraj się stąd.
Jak to zbieraj?...
Zwyczajnie. Ogol się, ubierz, zapłać, co jesteś winien, ładuj się do wozu i spływaj...
Szeryfie odpowiedziałem możliwie najłagodniejszym tonem przyjechałem dopiero
godzinę temu...
W lecie u nas niezdrowy klimat, chłopcze. W swoim własnym interesie powinieneś
zmyć się stąd jak najszybciej. My tu takich nie potrzebujemy...
Mówił to wszystko spokojnie, beznamiętnie, a jego wyblakłe oczy ani na chwilę nie
straciły wyrazu krańcowej obojętności.
Przybrałem minę, która miała wyrażać zdumienie przemieszane z poczuciem urażonej
godności.
Nie mam zamiaru wyjeżdżać. Jestem wolnym obywatelem Stanów Zjednoczonych.
Płacę podatki i przysługują mi pełne prawa obywatelskie. Mogę przebywać, gdzie chcę
i jak długo mi się to podoba...
Coś w rodzaju uśmiechu przewinęło się po jego kamiennie obojętnej twarzy.
Pomyliłeś się, synu odrzekł spokojnie nie wszędzie wolno ci przebywać. Spróbuj
na przykład wleźć bez przepustki na poligon atomowy w Newadzie... Chciałbym
posłuchać, co chłopaki z tamtejszej ochrony powiedzieliby na taką gadkę o prawach
obywatelskich. Pojedź, a sam się przekonasz...
Miałem dość tej rozmowy. Nie prowadziła do niczego. Postanowiłem wyjaśnić
sytuację ostatecznie.
Szeryfie, bardzo dziękuję za troskę o moje zdrowie i tak dalej, ale mam zamiar zostać
tu przez jakiś czas. Po prostu chcę tu spędzić swoje wakacje. I nie ma żadnego prawa,
przepisu czy ustawy, które by mi tego zabroniły. W Holiday Beach nie ma ani poligonu
atomowego, ani wyrzutni rakietowej. Macie tu tylko dużo piasku na plaży, sporo palm
i krokodyle na farmach...
Podszedł leniwie do drzwi i flegmatycznie ujął klamkę potężną łapą. Zrobił to ruchem
ostrożnym, delikatnym, jakby się bał, że ją może niechcący urwać. Jeszcze raz
przypatrzył mi się obojętnym wzrokiem i lekko wzruszył ramionami.
W porządku, synu powiedział — zrobisz, jak uważasz. W każdym razie nie będziesz
mógł potem wnosić pretensji, że cię nie ostrzegłem...
W jego głosie było tylko obojętne znużenie, ale nie miałem najmniejszej wątpliwości,
że to, co mi powiedział, powinienem potraktować jako zupełnie niedwuznaczną
groźbę. I kiedy już wyszedł z pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi, na których
oprawiony w ozdobne ramki wisiał wydrukowany regulamin motelu, zrozumiałem
jasno, że w Holiday Beach czeka mnie mnóstwo kłopotów, i chyba nic poza kłopotami.
Usiadłem ciężko na tapczanie i bezmyślnie gapiąc się w okno, za którym był spalony
słońcem trawnik, zacząłem rozważać sytuację. Rozumiałem, że najmądrzejsze, co
powinienem uczynić, to posłuchać szeryfa i zmykać stąd gdzie pieprz rośnie.
Wiedziałem jednak, że tego nie zrobię. Firma „George Quiryn — dyskretne
dochodzenia prywatne" nie miała zwyczaju wystawiać do wiatru swoich klientów.
Nawet wtedy, jeżeli tym klientem była tylko zapłakana dziewczyna o wielkich
błękitnych oczach i długich rękach sprawiających wrażenie kruchych łodyg jakiegoś
egzotycznego kwiatu. Zwłaszcza wtedy...
Stan Oliver Halifax z ciężkim westchnieniem uniósł się z wygodnego fotela,
ustawionego za ogromnym mahoniowym biurkiem, na którym obok telefonu
znajdował się tylko syfon z wodą sodową, butelka bourbona i szeroka szklaneczka o
grubym dnie. W ustach czuł delikatny posmak wypitej whisky, a w głowie narastający
niepokojąco ucisk. Ucisk w każdej chwili mógł zmienić się w obrzydliwy ból, który
sprawiał, że ten wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o ostro zarysowanym
podbródku i energicznej twarzy stawał się rozdygotanym, bezwolnym wrakiem,
niezdolnym do myślenia i działania.
Podszedł do okna. Z jasnego nieba, na którym nie było ani jednej chmurki, lało się
słońce. Już teraz poczuł lepką falę gorąca, która go ogarnie, kiedy za chwilę opuści
klimatyzowane wnętrze i pomaszeruje wzdłuż betonowych niecek, gdzie w płytkiej,
nagrzanej słońcem wodzie leniwie taplają się setki gruboskórnych aligatorów.
Oczywiście, nikt go nie zmuszał, aby tam szedł, ale wiedział, że pójdzie, i to bez
względu na to, czy uciskająca czaszkę obręcz zmieni się w przenikający, trudny do
zniesienia paroksyzm bólu, czy też pozostanie tylko nieprzyjemną dolegliwością, na
którą od biedy można nie zwracać uwagi. Dochodziła godzina jedenasta, a o tej porze
już od lat Stan Oliver Halifax przeprowadzał obchód swej krokodylej farmy.
Chwilę pogapił się jeszcze na rząd palm za oknem, pomasował czubeczkami palców
skronie i wyszedł z gabinetu.
Lucille Ambler, platynowow łosa sekretarka o atomowym biuście, przerwała na
chwilę polerowanie paznokci i obrzuciła szefa szybkim spojrzeniem.
Znowu, Stan? — zapytała, a w głosie jej było współczucie.
Oczywiście nie kochała szefa, choć sypiała z nim i mieszkała w jego domu. Lubiła go
jednak i naprawdę było jej przykro, gdy widziała, jak ten energiczny i sprawny
fizycznie mężczyzna pod wpływem bólu zmienia się w sflaczały, drżący worek tłuszczu
i mięśni.
Nic mi nie jest. Dlaczego uważasz, że ma mi coś być?
— Wzruszył ramionami.
Poznaję to po tobie, kochanie — powiedziała szczerze. —Zawsze widać po tobie,
kiedy zbliża się atak. Chyba lepiej będzie, jeśli zamówię wizytę u doktor Fletcher...
Niczego nie będziesz zamawiać warknął gniewnie
— czuję się lepiej niż kiedykolwiek. Rozumiesz, dziecinko?
Nienawidził, kiedy okazywano mu współczucie i troszczono się o niego. Nie lubił
nikomu nic zawdzięczać. Uważał się za twardego faceta i rzeczywiście był twardym
facetem.
Uśmiechnęła się sceptycznie.
Jak uważasz. Ale ostatnio nie najlepiej wyglądasz. Przydałoby ci się trochę
odpoczynku.
W porządku. Pilnuj swoich spraw, koteczku. Ruszył ku wyjściu. Kiedy już nacisnął
klamkę, zatrzymał się na moment i rzucił przez ramię: — Aha, uważaj, Lucille... Być
może zadzwoni do mnie z Miami mecenas Cornelius Ford. Miał zatelefonować
później, ale to szybki facet i może odezwać się przed terminem. W razie gdyby
dzwonił, nie spławiaj go, tylko poproś, aby zaczekał, i poszukaj mnie. Będę na terenie.
Zrób to samo, jeśli zadzwoni szeryf...
Posłusznie skinęła głową. A kiedy wyszedł, znowu zabrała się do polerowania
paznokci. Przez chwilę zastanawiała się, co zrobić. Po minucie podjęła decyzję. W
podręcznym spisie telefonów odszukała numer doktor Fletcher. Wykręciła go i w
imieniu szefa zarezerwowała wizytę w godzinach popołudniowych. Miała właściwie
stuprocentową pewność, że Stan Oliver Halifax będzie dziś potrzebował pomocy
lekarskiej. Doświadczenie uczyło ją, że doktor Fletcher nie lubi nie zapowiedzianych
wizyt i za każdym razem przekonanie jej sekretarki, iż pan Halifax musi być
natychmiast przyjęty, sprawiało Lucille mnóstwo kłopotów. Nienawidziła kłopotów,
więc wolała zaklepać termin wizyty już teraz.
Kiedy Lucille rozmawiała przez telefon z sekretarką doktor Fletcher, Stan Oliver
Halifax energicznym krokiem maszerował wzdłuż betonowych płotków, za którymi
wylegiwały się aligatory. Nieruchome, jakby skamieniałe w upale, bardziej
przypominały martwe kłody drzew niż żywe stworzenia. Ich gruba łuskowata skóra
przywodziła na myśl spękaną korę zbutwiałych pni, pokrytych delikatnym
zielonkawym nalotem wilgotnych glonów i porostów.
Stan Oliver Halifax nie lubił swoich aligatorów. Z wczesnego dzieciństwa wyniósł
wstręt do wszystkich gadów. Już sam widok nagiej i gładkiej skóry węża czy
chropawej skóry krokodyla napełniał go obrzydzeniem. Martwy i nieruchomy wzrok
gadów, tak bardzo odmienny od spojrzenia stworzeń ciepłokrwistych, przyprawiał go
o przykry dreszcz. Ale nikomu, kto by go obserwował, gdy codziennie przechadza się
między basenami krokodylej farmy, nawet przez myśl by nie przeszło, ile wysiłku
kosztuje go ten gospodarski obchód i jak mu trudno za każdym razem przezwyciężać
obrzydzenie ogarniające go nieodmiennie, ilekroć zbliżał się do betonowych niecek
wypełnionych aligatorami.
Dwóch pracowników, ubranych mimo upału w długie gumowce, uzbrojonych w
stalowe widły, brodziło w jednym z basenów. Pokonując wstręt, i irracjonalne uczucie
strachu (betonowa balustrada całkowicie zabezpieczała przed zębami gadów, a poza
tym najedzone aligatory nigdy nie atakowały ludzi), podszedł bliżej i zapytał:
Stało się coś?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin