Conrad Joseph - Szaleństwo Almayera.pdf

(666 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
J OSEPH C ONRAD
S ZALEŃSTWO A LMAYERA
P RZEŁOŻYŁA : A NIELA Z AGÓRSKA
T YTUŁ ORYGINAŁU : A LMAYER S F OLLY
SCAN- DAL
P RZEDMOWA AUTORA
Dowiedziałem się, ze krytykując literaturę, która zeruje na nieznanych ludach i grasuje
po dalekich krajach — pod cieniem palm, w jaskrawym, niczym nie osłoniętym blasku
smaganych słońcem wybrzeży, między poczciwymi dzikusami i dalekimi od naturalnej
prostoty pionierami naszych wspaniałych cnót, pani — uznana w świetle literackim —
streściła swoją naganę dla tej literatury mówiąc, ze jej opowieści są „odcywilizowane”. A w
tym zdaniu zostały ostatecznie potępione wyrokiem pełnym pogardliwej dezaprobaty nie
tylko opowieści, ale — obawiam się — także nieznane ludy i dalekie kraje.
Sąd kobiety: intuicyjny, zręczny, wyrażony ze szczęśliwym wdziękiem — nieomylny.
Sąd, który nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Ten krytyk i sędzia zarazem wydaje się
myśleć, że w owych dalekich krajach wszelka radość jest krzykiem i tańcem wojennym,
wszelkie wzruszenie wyraża się wyciem i okropnym szczerzeniem spiłowanych zębów, a
wszystkie problemy znajdują rozwiązanie w lufie rewolweru lub na ostrzu włóczni. A
przecież tak nie jest. Ale sędzia, który się myli, może przytaczać na swe usprawiedliwienie
fakt, iż świadectwa z natury swej wprowadzają w błąd.
Obraz życia, zarówno tam, jak i tu, jest namalowany z tym samym starannym
wypracowaniem szczegółów, zabarwiony tymi samymi kolorami. Tylko wobec okrutnie
R OZDZIAŁ PIERWSZY
Kaspar! Makan ! 1
Ten znajomy, ostry głos targnął Almayerem, budząc go z marzeń o wspaniałej
przyszłości; wróciła przykra rzeczywistość. Głos był także przykry. Almayer słuchał go przez
tyle lat i z każdym rokiem coraz mniej go znosił. Ale co tam: skończy się już wkrótce to
wszystko.
Poruszył się niespokojnie, po chwili jednak przestał zważać na wołanie. Wsparty obu
łokciami o balustradę werandy, wpatrzył się znów w wielką rzekę płynącą przed nim wartko i
obojętnie. Lubił przyglądać się jej o zachodzie — może dlatego, że gorejące złoto sypało się
wtedy na fale Pantai, zaś myśli Almayera błądziły często około złota. Nie udało mu się go
dotąd zdobyć — tego złota, które posiedli inni, z pewnością nieuczciwie. Musi jednak zdobyć
je dla siebie i Niny, wytężywszy wszystkie siły w rzetelnej pracy. Pogrążył się w marzeniach
o bogactwie i potędze przenosząc się myślą daleko od wybrzeża, gdzie mieszkał tyle lat;
zapomniał o goryczy znoju i walki, olśniony wizją wielkiej, wspaniałej nagrody. Osiądzie w
Europie razem z córką. Będą bogaci i szanowani. Nikt nie zwróci uwagi na mieszaną krew
Niny wobec jej wielkiej piękności i niezmiernego bogactwa ojca. On sam odmłodnieje
patrząc na tryumfy córki i zapomni o dwudziestu pięciu latach rozpaczliwej walki na tym
wybrzeżu, gdzie czuł się jak w więzieniu. Wszystko to było niemal pod ręką. Niech tylko
Dain powróci. Powinien wrócić prędko, w tym leży jego interes. Spóźnił się więcej niż o
tydzień. Może zjawi się dziś w nocy?
Takie myśli snuły się po głowie Almayera. Patrzył na szeroką rzekę stojąc na
werandzie nowo zbudowanego domu, który zaczynał już butwieć; było to ostatnia z
niepowodzeń jego życia. Tego wieczoru rzeka nie lśniła złotem: wezbrana od deszczów,
toczyła złe, bure wody przed roztargnionym wzrokiem Almayera, unosząc mnóstwo
drzewnego śmiecia, wielkie, martwe kłody i całe z korzeniami wyrwane drzewa z gałęźmi i
listowiem, wśród którego wirowała woda szumiąc złowrogo.
Jedno z tych porwanych drzew zawadziło o spadzisty brzeg tuż przy domu; Almayer
zaczął je śledzić z leniwym zainteresowaniem, porzucając swoje marzenie. Drzewo obróciło
się zwolna wśród huku spienionych fal i wyzwolone z zatoru, popłynęło znowu z prądem;
przewalając się powoli z boku na bok wzniosło ku niebu długi, obnażony konar niby rękę
wyciągniętą w niemym wołaniu o pomstę za brutalną przemoc rzeki. Almayer przejmował się
1 Kasprze! Chodź jeść! (mal.)
coraz bardziej losem drzewa. Wychylił się śledząc, czy pień wyminie niski przylądek — i
cofnął się uspokojony. Teraz droga była swobodna aż hen ku morzu. Pozazdrościł losu tej
martwej kłodzie, która szybko malała, aż znikła w gęstniejących ciemnościach. Wówczas jął
rozmyślać, jak daleko drzewo popłynie, czy prąd uniesie je na północ, czy na południe.
Prawdopodobnie na południe, ku Celebesowi; może aż do Makassaru?
Makassar. Podniecona wyobraźnia Almayera prześcignęła drzewo na jego urojonym
szlaku; ogarnęły go wspomnienia sprzed jakich dwudziestu lat albo i więcej. Oto smukły
młodzieniec o skromnym wyglądzie, w białym ubraniu, opuszcza holenderski parowiec i
wysiada na bulwarze pełnym kurzu; to Almayer przybywa do Makassaru, aby zdobyć majątek
w halach targowych starego Hudiga. Od tej epokowej chwili rozpoczął nowe życie. Ojciec
Almayera, niższy urzędnik ogrodów botanicznych w Buitenzorgu, był bez wątpienia
uszczęśliwiony, że udało mu się umieścić syna w takiej solidnej firmie. Młody chłopak
porzucił chętnie trujące wybrzeża Jawy i niedostatek w rodzinnym domku, gdzie ojciec
zrzędził od rana do nocy na głupotę ogrodników krajowców, a matka opłakiwała w głębi
fotelu utracone wspaniałości Amsterdamu i świetność swojej pozycji, jako córki tamtejszego
handlarza cygar.
Almayer opuścił dom rodzinny z lekkim sercem i lżejszą jeszcze kieszenią; mówił
dobrze po angielsku, był mocny w rachunkach — gotów był świat cały wyzwać do walki nie
wątpiąc, że go zdobędzie.
Dwadzieścia lat minęło od tej chwili. Wdychając parne gorąco borneańskiego
wieczoru przypomniał sobie z żalem wyniosłe, chłodne składy Hudiga, zawalone pakami
dżynu i bawełnianych tkanin; długie proste uliczki między szeregami pak; wielkie drzwi
obracające się bez szelestu i przyćmione światło tak miłe dla oczu po jaskrawym blasku
ulicznym. Wśród spiętrzonych towarów oddzielone były balustradą niewielkie przestrzenie,
gdzie schludni urzędnicy chińscy o smutnych oczach i chłodnym obejściu pisali szybko,
milcząc, w hałasie i rozgwarze. Robotnicy toczyli beczki lub przesuwali paki w takt
śpiewnego pomruku kończącego się rozpaczliwym wrzaskiem. W dalszej części hali
odgrodzono dużą przestrzeń dobrze oświetloną, naprzeciw wielkich drzwi; tu nad hałasem
stłumionym przez oddalenie górował łagodny i bezustanny dźwięk srebrnych guldenów.
Rozważni Chińczycy liczyli je i układali w stosy pod nadzorem pana Vincka, kasjera, który
był duchem opiekuńczym tego miejsca i prawą ręką władcy.
W tym jasnym zakątku pracował Almayer przy swoim stole, niedaleko małych
zielonych drzwi, u których stał zawsze Mała j w czerwonym pasie i turbanie; ciągnął za
zwisający sznurek, podnosząc i opuszczając rękę z dokładnością maszyny. Sznurek ten
wprawiał w ruch punkah 2 po drugiej stronie zielonych drzwi, gdzie mieściło się tak zwane
prywatne biuro; królował tam stary Hudig — władca — udzielając hałaśliwych posłuchań.
Niekiedy małe drzwi otwierały się gwałtownie, ukazując przez błękitnawą mgłę dymu
tytoniowego długi stół, obstawiony butelkami przeróżnych kształtów i smukłymi dzbanami z
wodą; w fotelach z rotanu 3 leżeli hałaśliwie rozprawiający mężczyźni, a władca wychylał
głowę przez drzwi i trzymając za Hamkę mruczał coś poufnie do Vincka; czasem rzucał
grzmiący rozkaz na halę lub też zwietrzywszy Nieznajomego i wahającego się gościa witał go
przyjaznym rykiem: „Moje uszanowanie kapitanowi! Skądże pan przybywa? Czy nie z Bali,
co? Ma pan kuce? potrzeba mi kuców, potrzeba mi wszystkiego, co tylko pan ma do zbycia!
ha! ha! ha! niechże pan wejdzie!” Wśród huraganu wykrzyków wciągał nieznajomego do
biura, a drzwi się zamykały i zwykłe hałasy rozlegały się znowu: śpiew robotników, łoskot
beczek, skrzypienie pośpiesznie piszących piór; nad wszystkim zaś górował melodyjny
dźwięk dużych, srebrnych pieniędzy, płynących nieustannie przez żółte palce uważnych
Chińczyków.
W Makassarze kipiało wówczas życie, kwitł handel. Był to punkt zborny dla
wszystkich awanturników, którzy, zaopatrzywszy swoje szkuńce na wybrzeżu australijskim,
puszczali się w głąb Archipelagu Malajskiego w pogoni za pieniędzmi i przygodami. Ci
śmiałkowie ważący się na wszystko nie stronili od potyczek z korsarzami grasującymi jeszcze
wtedy na wielu wybrzeżach; mając węch do interesów dorabiali się szybko majątku, a
ogólnym ich rendez–vous była owa zatoka, gdzie zjeżdżali się dla transakcji handlowych i
uciech. Kupcy holenderscy zwali tych ludzi angielskimi kramarzami wędrownymi. Niektórzy
z nich byli to bezsprzecznie dżentelmeni, których ten rodzaj życia pociągał swoim urokiem,
lecz większość stanowili zawodowi marynarze. Za króla ich uważano powszechnie Toma
Lingarda, którego wszyscy Malaje — uczciwi czy nieuczciwi, spokojni rybacy czy też
skończeni zbóje — nazywali Radja Laut ,— Królem Morza.
Almayer nie był i trzech dni w Makassarze, gdy posłyszał o nim; o jego zręcznych
transakcjach handlowych, miłostkach i zaciekłych walkach z piratami plemienia Sulu.
Powtórzono mu także romantyczną opowieść o jakimś dziecku — dziewczynce znalezionej
przez zwycięskiego Lingarda na korsarskim statku, którym po długiej walce zawładnął
zmiótłszy załogę z pokładu. Ogólnie było wiadomo, że Lingard zaadoptował tę dziewczynkę;
umieścił ją w— jakimś klasztorze na Jawie i mówił o niej zawsze: „moja córka”. Złożył
2 Punkah — rodzaj ogromnego, prostokątnego wachlarza, wiszącego zwykle nad stołem w jadalniach i
biurach w krajach podzwrotnikowych.
3 Rotan — palma pnąca używana do wyrobu plecionek.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin