Philip K Dick - Ostatni Pan i Władca.doc

(1642 KB) Pobierz
Philip K

 

Philip K. Dick

Ostatni Pan i Władca

The Golden Man

Wydanie oryginalne: 1980



Wydanie polskie: 1990


Złotoskóry (The Golden Man)

Czy tu zawsze tak gorąco?spytał komiwojażer.

Zwracał się do wszystkich osób siedzących przy barze i w wytartych lożach pod ścianą. Był mężczyzną w średnim wieku, ubranym w wymięty szary garnitur, białą koszulę z plamami potu, obwisłą muszkę i słomkowy kapelusz. Uśmiechał się dobrodusznie.

Tylko latemodezwała się kelnerka.

Pozostali nawet nie drgnęli. W jednej z lóż siedziała para zapatrzonych w siebie nastolatków. Dwóch robotników w koszulach z rękawami zawiniętymi na ciemnych owłosionych rękach jadło zupę fasolową zagryzając bułkami. Był tam również szczupły ogorzały farmer, starszy biznesmen w granatowym garniturze z kamizelką i kieszonkowym zegarkiem, śniady kierowca o szczurzej twarzy, pijący kawę, i zmęczona kobieta, która weszła, by dać wytchnienie swoim stopom i na chwilę odłożyć ciężkie tobołki.

Komiwojażer wyjął paczkę papierosów. Z ciekawością rozejrzał się po obskurnym lokalu, zapalił, oparł ręce na barze i zagadnął siedzącego obok mężczyznę.

Jak się nazywa ta miejscowość?

Walnut Creekmruknął sąsiad.

Przez chwilę komiwojażer pił colę małymi łykami, niedbale trzymając papierosa w pulchnych białych palcach. Wkrótce sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął skórzany portfel. Dłuższy czas przewracał wizytówki, dokumenty, grzbiety biletów, banknoty, poplamione kartki papieru, nie kończące się szpargały, aż wreszcie znalazł jakąś fotografię.

Na jej widok wyszczerzył zęby w uśmiechu, a potem chrapliwie zachichotał z cicha.

Popatrz panpowiedział do siedzącego obok mężczyzny.

Mężczyzna wciąż czytał gazetę.

Ej, spójrz pan na to.Komiwojażer trącił go łokciem i podsunął mu fotografię.Jak się panu podoba?

Nagabnięty rzucił okiem na zdjęcie. Przedstawiało rozebraną do pasa kobietę z odwróconą twarzą. Miała jakieś trzydzieści pięć lat i obwisłe białe ciało. Z ośmioma piersiami.

Widział pan kiedy coś takiego?Komiwojażer chichotał przewracając małymi zaczerwienionymi oczkami. Z obleśnym uśmiechem znowu trącił sąsiada.

Już to widziałemodparł zdegustowany mężczyzna, podejmując przerwaną lekturę.

Komiwojażer zauważył, że stary farmer pochylił się i patrzy na fotografię. Usłużnie mu ją podał.

Podoba ci się, ojczulku? Niezłe, co?

Farmer z poważną miną oglądał zdjęcie. Odwrócił je, obejrzał wygnieciony kartonik, potem jeszcze raz spojrzał na wizerunek kobiety i odrzucił fotografię komiwojażerowi. Fotografia ześlizgnęła się z baru i spadła na podłogę emulsją do góry.

Komiwojażer podniósł ją i otrzepał, a później ostrożnie, prawie z czułością włożył na powrót do portfela. Kelnerka zatrzepotała rzęsami, kiedy w przelocie zobaczyła zdjęcie.

Śliczna, co?zauważył komiwojażer, puszczając do niej oko.Chyba nie powie pani, że nie?

Kelnerka obojętnie wzruszyła ramionami.

Nie wiem. Widziałam ich mnóstwo koło Denver. Całą kolonię.

Właśnie tam zrobiono to zdjęcie. W Denverskim Obozie AKD.

Czy któreś z nich jeszcze żyje?spytał farmer.

Komiwojażer zaśmiał się nieprzyjemnie.

Żartuje pan czy co?rzekł i energicznie machnął dłonią.Ani jedno.

Wszyscy nadstawili uszu. Nawet para licealistów w loży przestała trzymać się za ręce i teraz oboje siedzieli prosto, z zaciekawieniem wytrzeszczając oczy.

Widziałem jednego takiego dewianta koło San Diegopowiedział farmer.Któregoś dnia w zeszłym roku. Miał skrzydła jak nietoperz. Pokryte skórą nie piórami. Tylko skóra i kości.

To nicochoczo włączył się do rozmowy szczurooki kierowca taksówki.W Detroit był taki z dwiema głowami. Widziałem go na wystawie.

Żywego?spytała kelnerka.

Skądże. Już go uśpili.

Na socjologiiodezwał się licealistapokazywali nam taśmy z kupą różnych takich. Skrzydlatych z południa, wielkogłowych, znalezionych w Niemczech, i taką okropną odmianę o szyszkowatych kształtach, przypominającą owady. A...

Najgorsi są angielscystwierdził stary biznesmen.Ukryli się w kopalniach węgla. Z grupy, która schowała się pod ziemią w czasie Wielkiej Wojny, przeżyli tylko oni.

Niedawno odkryli nowy gatunek w Szwecjiwtrąciła kelnerka.Czytałam o nich. Podobno potrafią kierować myślami na odległość. Było ich tylko paru. AKD dotarło tam bardzo szybko.

To odmiana gatunku nowozelandzkiegoodezwał się jeden z robotników.Umie czytać w myślach.

Czytanie i kierowanie to dwie różne rzeczypowiedział biznesmen.Kiedy słucham o czymś takim, to ogromnie się cieszę, że mamy AKD.

Był taki gatunek, który odkryli zaraz po Wielkiej Wojnieodezwał się farmer.Na Syberii. Umiał przenosiło przedmioty na odległość. To się nazywa psychokineza. Sowieckie AKD natychmiast się nim zajęło. Nikt już go nie pamięta.

Ja sobie przypominamrzekł biznesmen.Byłem wtedy małym chłopcem. Pamiętam, bo to pierwszy dewiant, o jakim słyszałem. Ojciec zawołał mnie i moje rodzeństwo do salonu i opowiedział nam o nim. To były czasy, kiedy ci z AKD wszystkich sprawdzali i każdemu stemplowali rękę.Pokazał swój chudy, kościsty nadgarstek.Mnie też ostemplowano. Sześćdziesiąt lat temu.

Teraz po prostu sprawdzają przy porodziepowiedziała kelnerka. Zadrżała.W tym miesiącu był jeden w San Francisco. Pierwszy od ponad roku. Myśleli, że to już się skończyło.

Ale jest ich coraz mniejwtrącił taksówkarz.Frisco nie było tak skażone jak niektóre miasta. Weźmy Detroit.

W Detroit w dalszym ciągu mają dziesięć do piętnastu przypadków roczniewtrącił licealista.W całym mieście. Ocalało tam sporo basenów i ludzie z nich korzystają pomimo automatycznych znaków.

A jaki był tamten?spytał komiwojażer.Ten z San Francisco.

Kelnerka zrobiła nieokreślony ruch ręką.

Zwyczajny. Taki bez palców u nóg. Pochylony. Z wielkimi oczami.

Typ nocnystwierdził komiwojażer.

Matka go ukryła. Podobno miał trzy lata. Namówiła lekarza, żeby wpisał fałszywe dane do formularza AKD, a lekarz był przyjacielem tej rodziny.

Komiwojażer dopił swoją colę. Machinalnie bawiąc się papierosem, siedział i słuchał gwaru rozmów, które sam sprowokował. Podniecony licealista pochylał się ku dziewczynie naprzeciwko, imponując jej posiadaną wiedzą. Szczupły farmer i biznesmen, niemal przytuleni do siebie, wspominali dawne czasy, ostatnie lata Wielkiej Wojny, jeszcze przed pierwszym 10-letnim Planem Odbudowy. Taksówkarz i dwaj robotnicy na przemian opowiadali sobie niestworzone historie z własnych przeżyć.

Komiwojażer zagadnął kelnerkę.

Ale ten przypadek z Frisco ich poruszyłodezwał się w zadumie.I pomyśleć, że coś takiego mogło zdarzyć się tak blisko.

Taamruknęła kelnerka.

Ta strona zatoki właściwie nie była skażonaciągnął komiwojażer.Tutaj nigdy ich nie mieliście.

Nie.Kelnerka nagle się poderwała.W tej okolicy nie było żadnego. Nigdy.

Szybko pozbierała brudne naczynia z baru i ruszyła na zaplecze.

Nigdy?spytał zdziwiony komiwojażer.Nigdy nie mieliście żadnych dewiantów po tej stronie zatoki?

Nie. Żadnychodparła kelnerka i zniknęła na zapleczu, gdzie młody kucharz w białym fartuchu stał przy swoich palnikach. Jej głos zabrzmiał trochę za głośno, nieco zbyt ostro i nienaturalnie.

Zapadła cisza. W jednej chwili umilkły wszelkie rozmowy. Wszyscy zaczęli nagle wpatrywać się w swoje talerze wzrokiem pełnym napięcia i niepokoju.

Tu w okolicy nie było żadnegopowiedział taksówkarz głośno i wyraźnie, bez szczególnego adresu.W ogóle nigdy.

Zapewnegrzecznie zgodził się komiwojażer.Ja tylko...

Lepiej byś pan nie kręciłodezwał się jeden z robotników.

Komiwojażer zamrugał oczami.

No pewnie, przyjacielu, oczywiście.Nerwowo pogrzebał w kieszeni. Na podłogę z brzękiem wypadły dwie monety. Pośpiesznie je pozbierał.Nie chciałem nikogo urazić.

Na chwilę zapanowała cisza. Widząc, że po raz pierwszy nikt nic nie mówi, odezwał się licealista.

Ja coś słyszałemrozpoczął gorliwie bardzo ważnym tonem.Ktoś opowiadał, że na farmie Johnsona widział coś, co przypominało jednego z tych...

Zamknij sięwarknął biznesmen nie odwracając głowy.

Chłopak zaczerwienił się i usiadł. Chciał coś powiedzieć łamiącym się głosem, lecz urwał. Wpatrywał się w swoje ręce i nerwowo przełykał ślinę.

Komiwojażer zapłacił kelnerce za colę.

Którędy najszybciej dojadę do Frisco?spytał, lecz kelnerka już odwróciła się do niego tyłem.

Goście siedzący przy barze byli pochłonięci jedzeniem. Żaden z nich nawet nie podniósł wzroku. Jedli w lodowatym milczeniu. Uporczywie wpatrywali się w talerze z nieprzyjaznym, wręcz wrogim wyrazem twarzy.

Komiwojażer podniósł swoją pękatą teczkę, pchnął ażurowe drzwi i wyszedł na ulicę zalaną oślepiającym światłem słońca. Ruszył w stronę rozklekotanego buicka z 1978 roku, zaparkowanego w odległości kilku metrów. W cieniu markizy stał jakiś policjant z drogówki w granatowej koszuli, ospale rozmawiając z młodą kobietą w żółtej jedwabnej sukience, która lepiła się do jej szczupłego ciała.

Zanim komiwojażer wsiadł do samochodu, na chwilę się zatrzymał. Uniesioną ręką pozdrowił policjanta.

Proszę mi powiedzieć, dobrze zna pan to miasto?

Policjant obrzucił wzrokiem zmięty szary garnitur, muszkę, przepoconą koszulę i numer rejestracyjny z innego stanu.

A o co chodzi?

Szukam farmy Johnsonaodparł komiwojażer.Przyjechałem, żeby się z nim zobaczyć w sprawie pewnego procesu sądowego.Podszedł do policjanta, trzymając w palcach białą wizytówkę.Jestem jego adwokatem... z nowojorskiej palestry. Czy może mi pan powiedzieć, jak tam dojechać? Nie byłem tu od paru lat.

 

Nat Johnson spojrzał na południowe słońce i stwierdził, że dobrze świeci. Z fajką w pożółkłych zębach rozsiadł się na schodkach prowadzących na werandę. Ten szpakowaty mężczyzna o silnych rękach, ubrany w czerwoną kraciastą koszulę i płócienne dżinsy, miał wciąż jeszcze gęste włosy mimo sześćdziesięciu pięciu lat aktywnego życia.

Obserwował swoje grające dzieci. Ze śmiechem przebiegła koło niego Jean z rozwianymi czarnymi włosami. Pod sportową koszulką podskakiwał jej biust. Miała szesnaście lat, jasne oczy, mocne proste nogi, a jej szczupłe młode ciało było lekko pochylone do przodu pod ciężarem dwu podków. Za nią pędził czternastoletni Dave. Z takiego ładnego chłopca o białych zębach i czarnych włosach każdy ojciec byłby dumny. Dave dogonił siostrę, minął ją i zatrzymał się przy dalszym kołku. Stanął wyczekująco na rozstawionych nogach, swobodnie trzymając podkowy w dłoniach wspartych na biodrach. Podbiegła do niego zadyszana Jean.

No, rzucaj! wykrzyknął Dave.Ty pierwsza. Ja poczekam.

Żeby odtrącić moje?

Nie, żeby je przysunąć.

Jean cisnęła jedną podkowę na ziemię, drugą chwyciła obiema rękami i spojrzała na odległy kołek. Pochyliła swoje gibkie ciało, przesunęła jedną nogę do tyłu i wygięła grzbiet. Zamknęła jedno oko, dokładnie wycelowała, a potem fachowo rzuciła podkowę, która z brzękiem uderzyła w kołek, zakręciła się wokół niego i upadła obok, wznosząc chmurę kurzu.

Nieźle!zawołał Nat Johnson ze schodków.Choć trochę za mocno. Rób to spokojniej.

Wypiął dumnie pierś, kiedy dziewczyna, wyginając lśniące zdrowe ciało, przymierzyła się i rzuciła drugą podkowę. Z przyjemnością patrzył na dwoje silnych, ładnych dzieci, prawie dojrzałych, u progu dorosłości, zajętych grą w upalnym słońcu.

A był jeszcze Cris.

Stał z założonymi rękami pod werandą. Nie brał udziału w grze. Obserwował. Tkwił tam od chwili, gdy Jean i Dave zaczęli grać. Przez cały czas jego pięknie rzeźbiona twarz miała ten sam wyraz na poły skupienia i zadumy, jakby patrzył obok dwójki rodzeństwa gdzieś daleko za podwórko, stodołę, koryto strumienia, szereg cedrów.

Chodź, Cris!zawołała Jean, kiedy Dave poszedł zebrać podkowy.Nie zagrasz z nami?

Nie, Cris nie chciał grać. Nigdy nie grał. Przebywał gdzieś we własnym świecie, w świecie niedostępnym dla żadnego z nich. Nigdy w niczym nie brał udziału, ani w grach, ani w pracy, ani w życiu rodzinnym. Zawsze był sam. Daleki, obojętny, trzymał się na stronie. Patrzył obok ludzi i przedmiotów... dopóki ni stąd, ni zowąd coś w nim nie przeskakiwało, a wówczas momentalnie się zmieniał, na krótko powracał do ich świata.

Nat wyciągnął rękę i popukał fajką w schodek. Potem nabił ją tytoniem ze skórzanego kapciucha, patrząc na starszego syna. Cris teraz nabrał życia. Wyszedł na podwórko z założonymi rękami, jakby wkraczał do ich świata, opuściwszy na chwilę swój własny. Jean go nie widziała; odwrócona tyłem przygotowywała się do rzutu.

Ejodezwał się zdumiony Dave.Idzie Cris.

Cris podszedł do siostry, zatrzymał się i wyciągnął rękę. Wysoki, pełen godności, stał spokojnie i obojętnie. Jean niepewnie podała mu podkowę.

To chcesz? Chciałbyś zagrać?spytała.

Cris nie odpowiedział. Wziął podkowę, lekko się pochylił, z niezwykłą gracją wyginając ciało, a potem błyskawicznie machnął ręką. Podkowa poszybowała, opadła na daleki kołek i zawirowała na nim z zawrotną szybkością. Idealny rzut.

Dave’owi opadły kąciki ust.

Co za ohydne świństwoburknął.

Crispowiedziała Jean z wyrzutem.Nie grasz fair.

Nie, Cris grał fair. Przez pół godziny obserwował, a później podszedł i rzucił jeden raz. Jeden doskonały rzut, jedno idealne trafienie.

On nigdy nie robi błędównarzekał Dave.

Cris z obojętną miną stał w południowym słońcu niczym złoty posąg. Złote włosy, złota skóra, mgiełka złocistego meszku na gołych ramionach i nogach...

Raptem zesztywniał. Nat wyprostował się zaskoczony.

Co jest?mruknął.

Cris szybko się odwrócił czujnym ruchem wspaniałego ciała.

Cris!zawołała Jean.Co...

Cris rzucił się przed siebie. Jak strumień uwolnionej energii przeciął podwórko, przeskoczył płot, wpadł do stodoły i wybiegł z drugiej strony. Jego uciekająca postać zdawała się ślizgać po suchej trawie, kiedy sunął w dół w stronę wyschniętego potoku, a później jego korytem i między cedrami. Jeszcze tylko krótki błysk złota i już go nie było. Zniknął. Nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Nic się nie poruszało. Cris całkowicie rozpłynął się w krajobrazie.

Co to było tym razem?spytała znużona Jean.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin