STEVE PERRY
CONAN WYZWOLICIEL
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE FREE LANCE
PRZEKŁAD ROBERT PRYLIŃSKI
Dianne i Rayowi Capelli,
których uważam za lepszych
ode mnie
PROLOG
Dziesięć milionów lat przed przyjściem na świat pierwszego człowieka, najwyższy szczyt
łańcucha górskiego, który kiedyś, w niewyobrażalnej jeszcze przyszłości, będzie nosił nazwę
Gór Karpash, wznosił już majestatycznie swą ośnieżoną czapę. Stał on w miejscu, które
kiedyś będzie granicą między Corinthią a Zamorą. Nie miał swego imienia, albowiem nie
chodziły jeszcze po ziemi istoty zdolne je nadawać. Dopiero po wielu wiekach miał być
nazwany Górą Turio.
Tego odległego, zimowego poranka niespodziewana eksplozja wstrząsnęła najgłębszymi
korzeniami ziemi, powodując gwałtowną erupcję w górnej części wzniesienia. Rozerwane
eksplozją skały, wyniesione w górę, stworzyły chmurę pyłów, która przesłoniła słońce, a
potoki żarzącej się lawy spłynęły w dół zbocza, pożerając łapczywie gigantyczne drzewa w
promieniu dwóch dni marszu od szczytu góry. Bezlitosna ręka destrukcji zmiotła z
powierzchni setki tysięcy zwierząt, chłostając bezbronną ziemię skalnym deszczem, który nie
oszczędził niczego na swej drodze.
Aż na drugiej półkuli ziemi żywe stworzenia przystawały przerażone dźwiękiem
wypluwającej swe wnętrzności góry i nagle pociemniałym słońcem. A ryk żywiołu mógł
równać się z krzykiem bogów.
Minął milion lat, nim krater pozostały po tej tytanicznej eksplozji zmienił się w jezioro,
dorównujące wielkością małemu morzu.
Teraz zaś po dziesięciu milionach lat, blizny po kataklizmie niemal się zagoiły, pod
kojącym działaniem wiatrów, deszczów i słonecznych promieni. Olbrzymi krater wszakże
pozostał, a w nim głębokie jezioro o czystej, lodowatej toni.
Po samym zaś środku jeziora, bezimiennego i prawie nie znanego oczom i myślom
ludzkim, pływała naturalna mata, wypleciona z niezwykłych roślin, które wspinały się nad
powierzchnię lazurowej wody. Ci, którzy czuli potrzebę nadawania im nazw, zwali je
sargassową trzciną. Była ona tak gęsta i gruba, tak splątany tworzyła gąszcz, że mogła
utrzymać na swej powierzchni niską budowlę, na tyle obszerną, by służyć za dom dla tysiąca
ludzi.
Człowiek mógł cały dzień oddalać się od tego Sargassowego Pałacu, a jeszcze nie dotarłby
do brzegów wyspy, na której pałac ów się wznosił. Często napotykałby na swej drodze
obszary wody i musiałby iść bardzo ostrożnie, bo roślinna mata w wielu miejscach była
naruszona przez czających się pod wodą drapieżników, którzy niczym w pułapkach, tylko
czyhali na jeden nieostrożny krok ofiary. Dlatego też moment nieuwagi wystarczył, by
człowiek wpadł w lodowatą, wodną otchłań i chciwe paszcze jej mieszkańców. A nawet
gdyby wędrowcowi udało się uniknąć tych pułapek, zawsze mógł jeszcze paść ofiarą istot
gnieżdżących się w splątanych nad wodną tonią kłączach, które przez wieki nauczyły się już
cenić smak ludzkiego mięsa.
We wnętrzu tego wspólnego dzieła natury i ludzkich rąk, w niskim zamku z roślinnych
pnączy, zamieszkiwała postać imieniem Abet Blasa, którą niektórzy znali też jako Maga z
Mgieł czy Dimmę z Mgieł.
Choć dach jego siedziby miał kilka sporych otworów, wypełnionych taflami najczystszego
kwarcu, zapewniających wewnątrz nieco słonecznego światła, to jednak tron z drewna i kości
słoniowej, na którym zasiadał Dimma, otaczała gęsta mgła. Postać Dimmy również zdawała
się składać z takiej mgły, jako że ludzkie oko nie mogło uchwycić wyraźnych zarysów jego
ciała. Było ono tak samo niematerialne i ulotne, jak szarość otaczającego je płaszcza z mgły.
Spośród tych mglistych oparów wyłoniła się istota, która na suchym lądzie upodobniła się
do człowieka. Kiedyś przodkowie tych stworów żyli pod powierzchnią wody, ale arkana
sztuki Maga z Mgieł dźwignęły je w górę drabiny ewolucji. Dimma nazywał je selkie, a jego
kunszt uczynił z nich niezwykle pożyteczną służbę. Nie byli już wyłącznie podwodnymi
stworami i na lądzie mogli z powodzeniem udawać ludzi, lecz pod powierzchnią wody
zmieniali się w istoty, które człowiek mógł sobie wyobrazić tylko w najgorszych koszmarach.
Selkie, który się właśnie pojawił, nosił imię Kleg. Przemówił śpiewnym tonem, brzmiącym
raczej jak dźwięk instrumentu strunowego niż jak mowa:
— Mój Panie, przybyłem.
Falujący kształt Maga z Mgieł obrócił się ku selkie. Dimma skupił uwagę na istocie, dla
której był prawdziwym i niekwestionowanym bogiem.
— Jak wykonałeś swą misję, Kleg?
— Panie. O sześć dni jazdy na grzbiecie tej bestii, którą stworzyłeś, znajduje się las
Leśnego Ludu. Ustaliliśmy, że składnik, którego szukasz, tam właśnie się znajduje.
Mag z Mgieł pochylił się gwałtownie. Jego oblicze zamigotało na krótko, jakby lekki
podmuch wiatru na moment przepędził smugę mgły, i przez tę chwilę rysy twarzy stały się
ostrzejsze.
Kleg poczuł nagły przypływ strachu i zimna w trzewiach…
— Czy więc przyniosłeś mi tę rzecz?
— Nie, Panie. Mieszkańcy Lasu są potężni i wrogo usposobieni. Podczas próby wykonania
zadania zginęło czterech z twych sług. Zostało nas tylko dwóch i ucieczka była
najmądrzejszym wyjściem.
Dimma ponownie oparł się o tron. Selkie widział wyraźnie poprzez ciało swego władcy
konstrukcję z drewna i kości słoniowej.
— W boju możesz stanąć za trzech ludzi, Kleg!
— To nic, mój Panie. Oni są silni i zwinni, i dobrze znają swój teren. Nawet my nie
mogliśmy ich pokonać.
Abet Blasa zamilkł na moment…
— Czy jesteś pewien, że to, czego pożądam, znajduje się w lesie?
— Tak, mój Panie.
— A więc ich siła i zwinność na nic się nie zdadzą. Dostanę to, co jest mi niezbędne.
Musisz wykonać swe zadanie. Idź i zbierz swych braci. Tuzin, setkę, tak wielu, ilu
potrzebujesz… wszystkie stworzenia Sargasso są do twojej dyspozycji.
— Moje życie należy do ciebie — odparł Kleg, kłaniając się i wycofując z izby.
W rzeczy samej — pomyślał Dimma, patrząc na odchodzącego selkie. Twoje życie i życie
stu tysięcy innych jest niczym w porównaniu z tym, co muszę dostać.
Uniósł się i popłynął przez olbrzymią przestrzeń izby. Wszędzie, gdzie się przemieszczał,
gęsta mgła otaczała jego osobę, jakby kłęby oparów wypływały wprost z ciała Maga… i tak
właśnie było.
Pięćset lat temu Dimma był młodym i głupim adeptem sztuki, pełnym arogancji i
przeświadczenia o swej nieograniczonej mocy. Pewnego dnia postanowił zmierzyć się z
potęgą Czarnoksiężnika z Koth — pomarszczonego, bezzębnego starca, uznając, iż jego moc
nie dorównuje wielkiej sławie. Ale tu się mylił. Może przeciwnik był bezzębny, ale mocy ani
znajomości sztuki mu nie brakowało. W wyczerpującej bitwie starzec został wprawdzie
pokonany, lecz zdążył jeszcze rzucić klątwę na pyszałkowatego Dimmę.
Łapiąc ostatnie hausty powietrza, umierający starzec zdołał się uśmiechnąć.
— Jesteś twardy — powiedział — nie ima się ciebie ogień ani żelazo… ale od tego dnia…
to się zmieni… twe ciało będzie poddawać się wszystkiemu… stanie się mgłą… w której
zawsze będziesz żył. Tak rzekłem i tak się stanie!
Potem starzec umarł, a Dimma nie przejął się jego słowami. Spodziewał się klątwy w
takiej sytuacji. Obłożyło go klątwą w chwili swej śmierci już kilku adeptów sztuki magicznej,
których zabił wcześniej. Jednak poradził sobie. Nie znaczyły dlań wiele. A przecież zabił nie
byle kogo, bo kilku Magów Kręgu i Kwadratu. Pokonał też żółtych Czarnoksiężników Turanu
i zmiażdżył niejednego ciemnoskórego pieśniarza magii z Zimbabwe. Jeden więcej mag i
tyle.
Tak zdawało się na początku.
W miesiąc po pojedynku z Magiem z Koth, Dimma zabawiał się z kobietą. Sięgnął ku niej
i… jego dłoń przeszła przez ciało niewiasty.
Dimma uciekł z tego miejsca i przekonał sam siebie, że padł ofiarą iluzji albo nawet zbyt
dużej ilości wina i słabego oświetlenia… uwierzył w to wytłumaczenie. Ale z biegiem
miesięcy klątwa starca z Koth rozkwitała z nasienia w wielki i gorzki kwiat. Dimma stawał
się niematerialny i nie mógł jej przezwyciężyć, mimo że znał na to wiele sposobów. Jednak
nie udawało się. I coraz bardziej stawał się istotą z mgieł, a nie z ciała i kości. Wciąż mógł
używać swej mocy, wciąż władał swymi sługami, którzy mogli wykonywać za niego zadania
wymagające fizycznego kontaktu, ale przyjemności ciała stały się dlań niedostępne. Nie mógł
jeść ni pić, nie mógł zażywać przyjemności z kobietami. Nie czuł zimna ani ciepła, nie mógł
niczego dotknąć. Stał się duchem żyjącym w białych oparach. Istotą pokrewną bardziej mgle
niż ludziom.
Pięćset lat to jednak wiele czasu. Długie poszukiwania lekarstwa dały pewne efekty. Ze
świętej jaskini w Stygii pochodził antyczny zwój będący jego częścią, z ruin świątyni na
wyspie Sispath pochodził inny niezbędny składnik…
Agenci Dimmy przemierzali Czarne Królestwa Kush, Darfar, Keshan i Punt podobnie jak
pomocne, mroźne ziemie Vanaheimu i Asgardu. Żadne miejsce na ziemi nie było zbyt
odległe, nie liczył się żaden koszt. Niektóre potrzebne składniki pochodziły wszak z czasów
poprzedzających zatopienie Atlantydy…
Wreszcie Dimma zebrał wszystkie elementy niezbędne do zakończenia tej układanki…
wszystkie oprócz jednego. A on znajdował się niemal na jego ziemiach! Będzie go miał za
każdą cenę. Minęło dwadzieścia lat, odkąd po raz ostatni, jedynie na mgnienie oka, stał się
materialny. Nigdy zresztą nie wiedział, czemu zawdzięcza te krótkotrwałe ucieczki spod
władania klątwy…
A teraz jego cierpienia miały się zakończyć, za kilka dni, może tygodni. I użyje całej
mocy, jaką rozporządza, aby tak się stało, nawet jeśli miałoby to zdruzgotać królestwo!
Dimma poczuł, jak zbłąkany podmuch wiatru uniósł go i przesunął. Ktoś zostawił
uchylone drzwi lub otwarte okno i zapłaci życiem za ten błąd! Wkrótce już nie będzie musiał
cierpieć takiego poniżenia, a wtedy biada każdemu człowiekowi i każdemu stworzeniu, które
stanie na drodze Dimmy. Biada!
I
Wąska górska ścieżynka przecinała strome skalne zbocze, a luźne głazy, leżące w jej
poprzek, nie ułatwiały marszu. Mimo to podróżujący tamtędy młody mężczyzna poruszał się
szybkim i sprężystym krokiem. Był bądź co bądź Cymmerianinem, a tam, skąd pochodził,
ludzie uczyli się wspinać po górach równocześnie ze stawianiem swych pierwszych w życiu
kroków. Młodzieniec ów, w którego błękitnych źrenicach odbijały się promienie
zachodzącego słońca, prześlizgując się następnie po szerokich barkach i czarnej grzywie
włosów, nosił imię Conan. Jego cały strój stanowiła zarzucona na grzbiet, ledwo wyprawiona
wilcza skóra, krótkie skórzane spodnie i sandały, których rzemienie opinały ciasno postawne
stopy.
Chłodne górskie powietrze muskało dokuczliwymi podmuchami odsłonięte fragmenty jego
ciała, ale zdawał się znosić to ze stoickim spokojem. Po lochach potężnego labiryntu
podziemnych Czarnych Pieczar, w których zarówno on, jak i jego kompani umierali już
dziesiątki razy, świeże powietrze było błogosławieństwem, niezależnie od temperatury.
Wędrowiec zmierzał do Zamory, do Shadizar, miasta niegodziwców, gdzie planował
zamienić swoje złodziejskie umiejętności na jakieś bardziej lukratywne zajęcie. Mówiło się,
że sprytem, silnym ramieniem i ostrym mieczem można było tam sporo zdziałać. Jeśli dodać
do tego jego szybkość i kocią zwinność… mógł liczyć na znaczną poprawę losu i zamierzał
skorzystać z tej okazji. Był młody, ale w swym życiu doświadczył już wiele i nadszedł czas,
by zasmakował także bogactwa.
Podróż jednak trwała dłużej, niż sądził, a bogowie wciąż rzucali mu kłody pod nogi. To
prawda, że czasem przyczyną zwłoki były atrakcyjne kobiety, ale przygody, jakich
doświadczał, nie stawały się przez to mniej niebezpieczne. Nekromanci, czarnoksiężnicy i
potwory… jak każdy uczciwy człowiek nie przepadał za magią. Po ostatnich zaś spotkaniach
z pustynną pięknością Elashi, z nieżyjącą kobietą–zombi Tuane, z wiedźmą z jaskiń Chunthą,
zastanawiał się, czy wciąż jeszcze pożąda towarzystwa kobiet. W każdym razie teraz był sam
i chwała za to bogom.
Ścieżka, którą szedł, nieco poniżej skręcała ostro w prawo i właśnie zza tego zakrętu
dobiegł do jego uszu podejrzany dźwięk. Był ledwo słyszalny, nawet dla jego wyostrzonych
zmysłów, nie mniej mężczyzna zatrzymał się gwałtownie i dobył swego starożytnego miecza,
o ostrzu w błękitnym odcieniu żelaza. Broń była ciężka i nie miała ozdób. Rękojeść otaczała
zaledwie skóra. Jej zdobycie Conan okupił swego czasu potyczką z żywym szkieletem
jakiegoś antycznego wojownika. Ostrze miecza było jak brzytwa i nowy właściciel bardzo
dbał o jego stan, polerując kamieniami po każdym, najmniejszym nawet użyciu.
Uchwyciwszy miecz oburącz, w sposób podpatrzony u kapłanów–wojowników z górskiej
świątyni, Conan postąpił kilka kroków naprzód, pilnie bacząc, by nie potrącić
najdrobniejszego nawet kamyczka zaścielającego górską ścieżkę. Ten dźwięk nie musiał
oznaczać niebezpieczeństwa, ot, mógł ukruszyć się kawałek skały, czy przemknąć tamtędy
jakieś małe zwierzątko. Ale Conan nie pożyłby długo, przy trybie życia, jaki wiódł, gdyby
lekceważył takie drobiazgi. Jego bogiem był Crom. A Crom dawał swym poddanym tylko
jeden dar — siłę i rozum w momencie urodzenia — dalej musieli już radzić sobie sami. Jeśli
któreś z dzieci Croma użyło swych pierwotnych darów w niewłaściwy sposób, szkoda było
nawet marnować ostatni dech, by wzywać pomocy boga.
Przylegając plecami do skalnej ściany, która ograniczała ścieżkę z prawej strony, Conan
podszedł do zakrętu. Uniósł miecz pionowo w górę, by nie zdradził przedwcześnie jego
obecności, po czym zdecydowanym krokiem wychylił się zza skalnego załomu, opuszczając
ostrze na wysokość ludzkiego gardła.
Tuż za zakrętem ścieżka rozszerzała się znacznie. Zobaczył, że brakowało wyraźnie
fragmentu skały, który oderwał się stąd nadgryziony zębem czasu i warunkami
atmosferycznymi. W tej naturalnej niszy stała półnaga kobieta. Oparta plecami o skałę,
trzymając w zaciśniętych dłoniach długą włócznię, szykowała się do rozpaczliwej obrony
przed pięcioma otaczającymi ją półkolem smokami, nie większymi wszakże od człowieka.
Szósty z gadów leżał nieopodal na grzbiecie w ciemnej kałuży czegoś, co jak przypuszczał
Conan, było jego posoką. W zaciśniętych szponach trzymał strzęp materiału, który jako żywo
pasował kolorem do przepaski na biodrach, noszonej przez kobietę. Najwyraźniej zdobyty
fragment ubrania kosztował gada sporo.
Jako że w głowie Conana wciąż kłębiły się wspomnienia niedawnych przygód, pierwsza
myśl, jaka go naszła, nie była oryginalna — o nie, znów kobieta!
Smoki stały w postawie wyprostowanej. Miały zielonkawo–szare łuski, a ich nozdrza i
żółte oczy dobrze pełniły swoje funkcje. Najbliższy z nich, czy to wiedziony zmysłem wzroku
czy węchu, a może słuchu, zwrócił błyskawicznym ruchem łeb w jego stronę, by za moment
skierować go znów ku swej pierwszej ofierze i jeszcze raz ku Cymmerianinowi. Cichy
przeciągły syk zwrócił uwagę pozostałych gadów na intruza.
Conan zastanowił się, jak szybkie mogą być te stwory. Czy zdążyłby po prostu odwrócić
się i uciec za zakręt? Raczej nie. Ścieżka za zakrętem była bardzo wąska… i kobieta…
Spojrzał na nią uważniej i dostrzegł na jej ramieniu krwawe szramy. A więc ona także
odczuła stratę ubrania. Mimo tak krótkiego spojrzenia Conan zauważył, że jej ramiona były
ładnie zbudowane i jędrne. To samo zresztą mógł powiedzieć o jej nagich piersiach. Była
znacznie bardziej umięśniona niż większość kobiet, jakie widział. Wyraźnie dostrzegł grę
ścięgien pod jej ciemną skórą, gdy zacisnęła mocno dłonie na drzewcu włóczni. Mimo
sytuacji, w jakiej się znajdowali, widok był przyjemny i nawet jeśli postanowił przez jakiś
czas unikać kobiet, ta wydała mu się interesująca.
Gad znów zasyczał, i dwa kolejne zwróciły się już wyraźnie przeciw Conanowi, a
pozostałe wciąż wpatrywały się badawczo w kobietę.
— Lepiej uciekaj, cudzoziemcze — jej głos zabrzmiał raczej spokojnie. — To są
Korgowie, psy gończe Pilich.
Conan nie miał pojęcia, kim są Pili i nie bardzo też o to dbał.
— Idę na południe. Czy te… ech, Korgowie pozwolą mi przejść?
— Nie, cudzoziemcze.
— A zatem, trzeba postąpić z nimi jak z wściekłymi psami, jak by nie wyglądali — odparł
Conan, zmieniając położenie dłoni na rękojeści miecza. — No chodźcie, bękarty! — krzyknął
ku smokom.
Nie czekał jednak na ich reakcję. Uniósłszy miecz nad głowę, jak drwal siekierę, skoczył w
kierunku potworów. Pierwszy ze smoków został chyba zaskoczony tą nagłą szarżą. Zdołał
wprawdzie kłapnąć zębami, które miały długość co najmniej ludzkich palców, ale nim zdążył
użyć swej groźnej broni, Conan spadł na niego jak burza. Ostrze świsnęło w chłodnym
wieczornym powietrzu, a gdy dosięgło celu, czaszka potwora rozpadła się na dwie części, a
on sam padł, martwy już, nim jeszcze zdołał dotknąć ziemi. Conan zaś skręcił gwałtownie w
lewo, by przyjąć szarżę drugiego Korgi, który wpadł na niego z sykiem i warczeniem. Szczęki
smoka kłapnęły głośno chybiając o włos, gdyż Conan raptownie odskoczył. Uderzył przy tym
mieczem i dosięgnął celu. Broń wszakże spadła na grubą łuskę pod złym kątem, więc
zazgrzytała tylko na twardej powierzchni, wyrywając niewielki kawałek ciała. Potwór
zaryczał donośnie i cofnął się o kilka kroków, uderzając gniewnie swym grubym ogonem.
Conaa dostrzegł atak trzeciego potwora, ale nie zdążył zareagować. Stwór zbliżył się za
szybko. Uderzył weń i zwalił go z nóg. Upadając zaś, Cymmerianin wypuścił z dłoni miecz,
który brzęknął o skałę, upadając o metr od niego. Powalony mężczyzna zdołał wprawdzie
przekręcić się na brzuch, po czym natychmiast zerwał się, gotów do dalszej walki, ale
rozwarta paszcza szarżującego Korgi była już przy nim, nie mógł więc dosięgnąć miecza.
Niewiele myśląc, wepchnął swą gołą dłoń w paszczę gada, z nadzieją, że ten udławi się, nim
odgryzie mu ramię. Szczęki jednak nie zacisnęły się. Smok zacharczał dziwnie i wylądował
całym swym ciężarem na Cymmerianinie. Co u…???
Z jego karku sterczało zakrwawione drzewce włóczni. To kobieta poświęciła swą broń, by
go ratować!!!
Conan zerwał się błyskawicznie, chwycił swój miecz i pognał w jej kierunku. Biegnąc
dostrzegł, że kobieta unosi odłamek skalny, wielkości kurzego jaja i ciska nim w jednego z
dwóch wciąż przyglądających się jej Korgów.
Trafiła wprost w jego pierś, aż się zachwiał. Przyłożył łapę do rany i wydał z siebie coś
pomiędzy sykiem a skowytem, jak kot przypalony ogniem. Smok, którego Conan zranił na
samym początku, znów stanął mu na drodze, próbując powstrzymać szarżującego
Cymmerianina. Conan jednak uderzył całą siłą swego potężnego ramienia i ostrze miecza
zahaczyło o gardziel bestii. To już trzeci, który leżał w agonii. Jeszcze dwa.
Kobieta cisnęła następnym kamieniem, ale tym razem Korga dopadł ją i uchwycił w
szpony. Uniósł nieco nad ziemię i Conan pojął, że nie zdoła zdążyć na czas. Gad rozwarł
szczęki tuż przy jej twarzy…
Jeden szybki ruch i palec kobiety dźgnął prosto w smocze oko.
Korga zraniony tak nieoczekiwanie, a dotkliwie, upuścił swą niedoszłą ofiarę i złapał się za
zranione oko. Zatańczył wściekły taniec bólu i gniewu. I był to jego ostatni taniec, bo w tej
właśnie chwili spadł na niego cios Conana. Miecz wbił się głęboko w cielsko. Jeśli można
powiedzieć, że jaszczur ma zdumiony wyraz pyska, to ten właśnie miał, na chwilę przed tym,
jak jego dusza uleciała ku Szaremu Brzegowi, by połączyć się z tymi, którzy odeszli przed
nim.
Ostatni z Korgów, który wcześniej oberwał odłamkiem skalnym, znalazł się nagle sam
naprzeciw dwóch przeciwników. W tym momencie w jego brzuch trafił następny celny
kamień, a Conan zbliżał się ku niemu w niedwuznacznych zamiarach, z okrwawionym
mieczem w dłoni. Potwór najwyraźniej uznał, że wystarczy, bo odwrócił się gwałtownie i
zaczął umykać. Trzeci kamień rzucony przez kobietę niestety chybił, gad zaś rzuciwszy się w
dół ze skalnej ścieżki, rozpostarł skrzydła. Dalej nie bardzo mogli go ścigać, a, prawdę
rzekłszy, Conanowi specjalnie na tym nie zależało. Postąpił tylko kilka kroków w jego
kierunku, wymachując bronią i pokrzykując groźnie, ale uznał, że to powinno wystarczyć, by
skutecznie odpędzić wroga.
Dopiero teraz odwrócił się ku kobiecie, która w tym czasie wyrwała swoje ubranie ze
szponów martwego gada. Conan obserwował w milczeniu, jak zakłada podarty wprawdzie,
ale wciąż nadający się do noszenia, pozbawiony rękawów kaftan i ściąga go w pasie.
Szkoda… była nieźle zbudowana mimo rozwiniętych mięśni. Najwyraźniej jego niechęć do
kobiet nieco osłabła, jakby zacierały się wspomnienia ostatnich miesięcy.
— Zawdzięczam ci życie, cudzoziemcze — powiedziała, uśmiechając się.
Conan wskazał czubkiem miecza na drzewce sterczące z karku martwego potwora.
— Ja też zawdzięczam ci co nieco. Powiedzmy, że jesteśmy kwita.
— Niech tak będzie. Jestem Cheen, uzdrowicielka z Leśnego Ludu — sięgnęła po swą
włócznię.
— Mnie zwą Conan… z Cymmerii.
— Witaj, przybyszu z dachu świata.
— Znasz Cymmerię?
— Słyszeliśmy o niej. Nasze siedziby są o pół dnia drogi stąd. Czy zechcesz zatrzymać się
tam, odpocząć i zjeść z nami?
Conan był na szlaku od wielu tygodni i nie tęsknił za towarzystwem, ale kobieta, która z
takim spokojem potrafiła zarżnąć smoka, zaintrygowała go.
— Tak… cel mojej podróży może poczekać.
— Chodź zatem. Wkrótce się ściemni i powinniśmy znaleźć dobre miejsce na obóz.
Tutejsze góry nie są bezpieczne nocą.
Conan spojrzał na powalonego potwora.
— Dzień chyba też nie należy tu do bezpiecznych?
— W nocy jednak dzieją się rzeczy, przy których psy Pilich są jak nieporadne szczeniaki
— odparła.
— W takim razie poszukajmy miejsca na obóz.
Gdy wędrowali górską ścieżyną, Cheen opowiedziała Conanowi o Pilich.
— Są podobni do ludzi — mówiła — ale również spok...
samurai123