Arcydziela najlepsze opowiadania science fiction stulecia.pdf

(2899 KB) Pobierz
Microsoft Word - antologia-Arcydziela najlepsze opowiadania science fiction stulecia.rtf
ARCYDZIEŁA
najlepsze opowiadania science fiction stulecia
Isaac
ASIMOV
Arthur C.
CLARKE
William
GIBSO
Lisa
GOLDSTEI
Ray
BRADBURY
Brian W.
ALDISS
Larry
IVE
Poul
ADERSO
Terry
BISSO
George Alec
EFFIGER
Michael
SWAWICK
i inni
pod redakcją
Orsona Scotta CARDA
Prószyński i Ska
GTW
Tytuł oryginału
MASTERPIECES
THE BEST SCIENCE FICTION OF THE TWENTIETH CENTURY
Copyright © 2001 by Orson Scott Card
and Tekno Books
„Wstęp” © 2001 by Orson Scott Card
Projekt okładki
Marek Ciesielczyk
Redakcja
Urszula Przasnek
Redakcja techniczna
Małgorzata Kozub
Korekta
Bronisława DziedzicWesołowska
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 9788374691765
Wydawca
Prószyński i Ska SA
02651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia NaukowoTechniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03828 Warszawa, ul.
Mińska 65
WSTĘP
Wybór najlepszych opowiadań science fiction stulecia równa się wyborowi najlepszych
opowiadań science fiction tysiąclecia. Albo nawet wszech czasów, bo historia science fiction tak
naprawdę zaczyna się grubo po roku 1900, w chwili gdy Hugo Gernsback zaczął wydawać
pierwsze pismo poświęcone „fikcji naukowej”, określonej jako „naukowe romanse wzorowane
na dziełach H. G. Wellsa”.
H. G. Wells czy Juliusz Verne i cała gromada autorów powieści przygodowych pisali
teksty, które z dzisiejszej perspektywy przynależą oczywiście do tradycji science fiction. Jednak
oni sami nie uważali, że tworzą nowy rodzaj literacki. Pisząc opowieści o obcych gatunkach,
nowych wynalazkach i zdumiewających reliktach z przeszłości, nie sądzili, że ustanawiają
odrębną społeczność literacką.
Jednak publikacja „Amazing Stories” Gernsbacka zmieniła sytuację. Pojawiły się granice
na jakiś czas staną się one murami getta, co wszakże tylko przysłuży się gatunkowi w których
mieściły się wyłącznie historie pewnego rodzaju; w ten sposób dokonało się określenie, czym
jest, a czym nie jest fantastyka naukowa. Poza tym w piśmie znajdował się dział listów od
czytelników.
To właśnie oni stworzyli nową społeczność literacką. Entuzjaści nowego gatunku pisali
do Gernsbacka i uważnie czytali listy innych. Potem pisali bezpośrednio do siebie, a po jakimś
czasie zaczęli się spotykać i rozmawiać, pisać własne opowiadania i udostępniać je innym.
Zaczęli spotykać się w klubach, a potem na konwentach gromadzących czytelników z odległych
regionów dziś konwenty World Science Fiction ściągają uczestników posługujących się
najróżniejszymi językami (choć lingua franca lub, jeśli wolicie, żargonem tego gatunku
pozostaje angielski).
Kiedy czytelnicy stali się fanami, uczestnikami nieustającej publicznej wymiany zdań
społeczności SF, a fani pisarzami, zaczęli nadawać zupełnie nowe znaczenie terminom
literackim, których uczono na amerykańskich uniwersytetach, gdzie powstawały i upadały
kolejne teorie krytyczne, mające tylko jeden cel udowodnienie, że modernizm to Wielka
Sztuka. Oczywiście akademicy, propagujący Woolf, Lawrence’a, Joyce’a, Eliota, Pounda,
Faulknera, Hemingwaya i ich literackich krewnych i znajomych, w ogóle nie dostrzegali tego, co
się działo za murami getta science fiction. A kiedy wreszcie musieli to zauważyć bo ich
studenci nieustannie mówili o książkach w rodzaju „Diuny” czy „Obcego w obcym kraju”
odkryli, że te książki i pisemka w jarmarcznych okładkach całkowicie lekceważą ustalone przez
nich Zasady Wielkiej Literatury. Oczywiście zamiast zrewidować nieadekwatne zasady, uznali
po prostu cóż łatwiejszego? że literatura science fiction musi być zła.
Znacie to powiedzenie: dla człowieka z młotkiem wszystko wygląda jak gwóźdź.
Sprawdza się czasami. W wypadku machiny literatury klasycznej, którą nazywam czule „lifi”,
lepiej brzmi wariant: dla człowieka, który ma tylko młotek, śruba to wybrakowany gwóźdź.
Tak więc co parę lat na łamach „Atlantic Monthly”, „Harper’s Magazine” albo „The New
Yorkera” pojawia się elaborat szczegółowo dowodzący, dlaczego SF jest Złą Twórczością.
Czegóż się zresztą spodziewać po starej arystokracji, jeśli nie obrony wież z kości słoniowej
przed atakiem zbuntowanego motłochu?
W połowie lat czterdziestych zeszłego wieku literatura science fiction stanowiła
najbardziej twórczy, innowacyjny i płodny ze wszystkich kierunek literacki. Rozrastała się i
zmieniała, nieustannie dokonywała nowych odkryć i lekką ręką przejmowała wszystko, co mogło
się jej przydać z innych kierunków literackich i dyscyplin nie tylko nauk ścisłych, nie tylko
literatury. Rewolucja za rewolucją, pokolenie za pokoleniem w obrębie SF postępowało
zróżnicowanie; wrzenie było tu większe niż gdziekolwiek.
Ja sam zjawiłem się na tym przyjęciu stosunkowo późno. W roku moich urodzin (1951),
fundamenty już okrzepły. John W. Campbell dał science fiction mocniejsze naukowe podstawy
(choć tradycja opowiastek typu „zabili go i uciekł” bynajmniej nie zanikła), a Robert Heinlein
nauczył nas, w jaki sposób stopniowo przedstawiać bohaterów (to kluczowa umiejętność, którą
każdy czytelnik i pisarz SF musi opanować, by brać udział w rozmowie). Heinlein, Asimov i
Clarke stanowili już wtedy trójcę wybitnych pisarzy w swojej dziedzinie, Bradbury zaś,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin