1.Godzina czarownic.pdf

(5042 KB) Pobierz
62618519 UNPDF
ANNA RICE
Godzina czarownic
The witching hour
Tom 1
Przełożyła: Anna Czajkowska
Wydanie polskie: 1994
I deszcz myślą barwiony,
I uderzenie gromu będące przypomnieniem.
Stan Rice
1
Doktor ocknął się, przerażony. Znowu przyśnił mu się ten stary dom w Nowym
Orleanie. Raz jeszcze ujrzał kobietę w bujanym fotelu i mężczyznę z brązowymi oczami.
I nawet teraz, w cichym pokoju hotelowym, wysoko ponad Nowym Jorkiem,
ogarnęły go znane uczucia: niepewność i lęk. Znów rozmawiał z brązowookim
mężczyzną. Tak, pomóż jej. Nie, to tylko sen. Chcę się z niego obudzić.
Doktor usiadł na łóżku. Ciszy nie mącił żaden dźwięk oprócz niskiego pomruku
klimatyzatora. Dlaczego przyszło mu to do głowy teraz, w pokoju hotelu Parker
Meridien? Przez moment nie mógł się otrząsnąć ze wspomnienia tego starego domu.
Przed oczami miał tamtą kobietę – jej pochyloną głowę, pusty wzrok. Nieomal słyszał
bzyczenie owadów obijających się o siatkę na starym ganku. Zaś mężczyzna o
brązowych oczach mówił nie otwierając ust. Niby woskowa lalka obdarzona życiem...
Nie. Przestań.
Doktor wstał z łóżka, bezszelestnie przemierzył dywan i stanąwszy przy
nieskazitelnie białych zasłonach, popatrzył na czarne jak sadza dachy domów i światła
neonów rozbłyskujące na ceglanych murach. Między chmurami widocznymi ponad
przeciwległą ponurą, betonową fasadą prześwitywał już blask wczesnego poranka. Tu nie
ma ani morderczego upału, ani usypiającego zapachu róż i gardenii...
Stopniowo zbierał myśli.
Raz jeszcze wrócił myślą do Anglika napotkanego przy barze w hotelowym hallu. To
właśnie przywołało wspomnienia – słowa tego człowieka, który rzekł do barmana, iż
właśnie przyjechał z Nowego Orleanu, i że to rzeczywiście miasto duchów. Tak, ów
Anglik, sympatyczny człowiek, prawdziwy, zdawać by się mogło, dżentelmen ze Starego
Świata, w wąskim garniturze w paski, z zegarkiem na złotym łańcuszku przymocowanym
do kieszeni kamizelki. Gdzie w naszych czasach można spotkać kogoś podobnego? – o
wyraźnej melodyjnej intonacji brytyjskiego aktora i jasnych, młodych oczach.
Wtedy, w hallu, doktor odwrócił się do niego i rzekł:
– Ma pan rację co do Nowego Orleanu. Ja sam widziałem tam ducha i to wcale nie
tak dawno temu... – Potem przerwał, zawstydzony i wlepił wzrok w kryształowy
kieliszek burbona, na którego dnie ostro załamywało się światło.
Brzęczenie much pośród lata; woń lekarstw. Aż tyle thorazyny? Czy to aby nie
pomyłka?
Anglik jednakże wykazał pełne szacunku zaciekawienie. Zaprosił doktora na
wspólny obiad. Powiedział, że zbiera takie opowieści. Przez moment doktor walczył z
pokusą. Na zjeździe nie działo się nic ciekawego, a ten mężczyzna przypadł mu do gustu,
wzbudził natychmiastowe zaufanie. Hall hotelu Parker Meridien był miłym, wesołym,
pełnym światła, ruchu i ludzi miejscem, tak odległym od ponurego zakątka Nowego
Orleanu, od tego spoczywającego w podzwrotnikowym upale, smutnego, starego miasta
przeżartego sekretami.
Doktor jednak nie potrafił opowiedzieć tej historii.
– Jeśli kiedyś zmieni pan zdanie, proszę zadzwonić – rzekł Anglik. – Nazywam się
Aaron Lightner. – Potem wręczył doktorowi wizytówkę, na której widniała nazwa jakiejś
organizacji. – Zbieramy, jeśli można tak powiedzieć, historie o duchach – naturalnie te
prawdziwe.
TALAMASCA
Obserwujemy
Zawsze jesteśmy w pobliżu
Było to osobliwe motto.
Tak, to właśnie przywołało wspomnienia. Aaron Lightner i jego dziwaczna
wizytówka z europejskimi numerami telefonów, ten Anglik, człowiek wyruszający jutro
na Wybrzeże, żeby się spotkać z mężczyzną z Kalifornii, który niedawno utonął i został
przywrócony do życia. Doktor czytał o tej historii w nowojorskich gazetach – chodziło o
jednego z tych typów, którzy przeżywają śmierć kliniczną i wracają ujrzawszy „światło”.
O tym topielcu też dyskutowali, doktor z Anglikiem.
– Widzi pan, on twierdzi, że zdobył zdolności parapsychiczne – wyjaśniał rozmówca.
– A to nas oczywiście interesuje. Podobno pojawiają mu się obrazy, kiedy dotyka
różnych przedmiotów gołymi rękami. My nazywamy to psychometrią.
Doktor był wyraźnie zaciekawiony. Sam słyszał o kilku podobnych pacjentach,
zawałowcach, jeśli pamięć go nie zawodzi, którzy wrócili do życia, a jeden z nich
twierdził nawet, że poznał przyszłość. „Życie po śmierci”. W pismach naukowych można
znaleźć coraz więcej artykułów dotyczących tego fenomenu.
– Tak – potwierdził Lightner. – Ten temat został najlepiej zbadany przez lekarzy,
szczególnie kardiologów.
– Był chyba parę lat temu taki film – przypomniał sobie doktor – o kobiecie, która
powróciła z umiejętnością uzdrawiania. Bardzo wzruszający.
– Podchodzi pan do tego bez uprzedzeń – powiedział wyraźnie uradowany Anglik. –
Na pewno nie chce mi pan opowiedzieć o swoim duchu? Marzę o tym, żeby tego
posłuchać. Wylatuję dopiero jutro, przed południem. Ach, co bym dał, żeby usłyszeć
pańską opowieść!
Nie, tylko nie to. W żadnym wypadku.
A teraz, samotny w pełnym cieni hotelowym pokoju, doktor znowu odczuwał lęk.
Gdzieś tam, w Nowym Orleanie, w zakurzonym korytarzu cyka zegar. Zdawało mu się,
że słyszy szuranie stóp swej pacjentki, kiedy pielęgniarka wyprowadza ją na spacer.
Znów miał w nozdrzach woń nowoorleańskiego domu w lecie: upał i stare drewno. A
tamten mężczyzna mówi do niego...
* * *
Nigdy, aż do owej wiosny w Nowym Orleanie, doktorowi nie zdarzyło się być w
środku rezydencji pochodzącej sprzed wojny secesyjnej. Ów stary dom miał od frontu
charakterystyczne białe, żłobione kolumienki, wyglądające wspaniale, chociaż farba już z
nich obłaziła. Mówiono o tym: styl klasycystyczny – długi fiołkowoszary budynek w
mocno zacienionym, prawie ciemnym zakątku Dzielnicy Ogrodów, a przy frontowej
bramie, niby strażnicy, dwa olbrzymie dęby. Ogrodzenie z ozdobnych prętów
udekorowane było rozetami i girlandami pnączy – fioletowych wisterii, żółtego dzikiego
wina i bugenwilli w jaskrawym, ciemnoróżowym kolorze.
Doktor lubił przystawać na marmurowych stopniach i spoglądać w górę, ku
doryckim kapitelom, które były wieńczone przez te kwiaty o usypiającym zapachu.
Wąskie, pełne kurzu snopy światła przebijały się między splątanymi gałęźmi. Pszczoły
brzęczały w gęstwinie jaskrawozielonych liści zwisających pod gzymsem, z którego
odpadała farba. Cóż z tego, że było tam ponuro i wilgotno?
Nawet spacer opustoszałymi ulicami zdawał mu się nęcący. Chadzał powoli po
spękanych lub wyboistych chodnikach z cegieł układanych w jodełkę lub szarych płyt,
pod ciągnącym się nieprzerwanie sklepieniem z dębowych gałęzi, gdzie światło wpadało
jak chmara plamek, a niebo było zawsze osnute zielenią. Często zatrzymywał się przy
największym drzewie, którego nabrzmiałe korzenie wypchnęły w górę żelazne
ogrodzenie. Jego pnia doktor nie zdołałby objąć ramionami, zaś gałęzie sięgały od
Zgłoś jeśli naruszono regulamin